„Wzburzenie” to jedna z najlepszych powieści Philipa Rotha, świetnie skonstruowana i zaskakująca, któa układa się we współczesną tragedię o człowieku, który nie może uniknąć klęski.
Rzecz to straszna i niepojęta, ale nasze najbanalniejsze, przypadkowe, komiczne nieraz wybory pociągają za sobą nieproporcjonalnie poważne skutki – pisze Philip Roth.
Ta prawda zdaje się napędzać działania powszechnie szanowanego koszernego rzeźnika z Newark w stanie New Jersey, pana Messnera. Potęguje jego paniczny strach przed utratą Marcusa – prymusa miejscowego college’u, uważnego pomocnika w rodzinnym sklepie, wzorowego i ukochanego syna-jedynaka.
Irracjonalne zachowanie i nadopiekuńczość ojca sprawiają zaś, że w Marcusie narasta wzburzenie, które przegania go z zacisznego Newark do konserwatywnego Winesburg College w stanie Ohio. Młodzieniec nie zazna tam jednak spokoju. Rygor uczelni, konieczność ukrywania własnej religijności i pędu do nauki spotęgują tylko młodzieńczy gniew…
Wzburzenie to jedna z najlepszych powieści Philipa Rotha. Osadzona w realiach Stanów Zjednoczonych połowy XX wieku, z toczącą się w tle wojną koreańską historia przywodzi na myśl „Kompleks Portnoya” i „Spisek przeciwko Ameryce”, a jednocześnie zamyka usta niedowiarkom, którzy twierdzili, że Roth jest autorem jednego tylko bohatera.
Ta świetnie skonstruowana i zaskakująca powieść układa się we współczesną tragedię o człowieku, który nie może uniknąć klęski.
Justyna Sobolewska, „Polityka”
Kusi mnie, by zrelacjonować zakończenie, ale nie mogę tego uczynić, choć to przecież nie kryminał. A może jednak? Coś w rodzaju kryminału egzystencjalnego, gdzie zbrodniarzem okazuje się system edukacji sekujący każdego, kto stara się myśleć pod prąd konserwatywnej i oportunistycznej większości.
Krzysztof Varga, „Gazeta Wyborcza”
Wzburzenie
Przekład: Jolanta Kozak
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 31 sierpnia 2016
Wzburzenie
Pod morfiną
Jakieś dwa i pół miesiąca po tym, jak dobrze wyszkolone dywizje północnokoreańskie, uzbrojone przez Rosjan i chińskich komunistów, przekroczyły trzydziesty ósmy równoleżnik i weszły na obszar Korei Południowej, a więc po dniu dwudziestym piątym czerwca tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku, który rozpoczął koszmar wojny koreańskiej, podjąłem studia w Robert Treat, małym college’u w śródmieściu Newark, uczelni noszącej imię siedemnastowiecznego założyciela miasta. Byłem pierwszym członkiem naszej rodziny zabiegającym o wyższe wykształcenie. Żaden z moich kuzynów nie wyszedł poza szkołę średnią, a ani ojciec, ani trzej bracia ojca nie ukończyli podstawówki. „Pracowałem zarobkowo — powtarzał mi ojciec — od dziesiątego roku życia”. Był rzeźnikiem: zamówiony u niego towar rozwoziłem na rowerze do klientów przez cały okres nauki w liceum, wyłączając sezon gry w baseball i te popołudnia, które spędzałem na turniejach międzyszkolnych jako uczestnik grupy dyskusyjnej. Niemal od dnia mojego odejścia ze sklepu — gdzie, od matury w styczniu do rozpoczęcia studiów we wrześniu, harowałem sześćdziesiąt godzin tygodniowo — niemal od dnia, w którym rozpocząłem zajęcia w Robert Treat, mój ojciec wpadł w paniczny strach, że umrę. Możliwe, że strach ten miał coś wspólnego z wojną, w którą amerykańskie siły zbrojne pod egidą ONZ włączyły się bezzwłocznie po jej wybuchu, aby wesprzeć źle wyszkoloną i marnie uzbrojoną armię południowokoreańską; możliwe, że miał coś wspólnego z ciężkimi stratami w ludziach, ponoszonymi przez nasze oddziały w konfrontacji z komunistyczną potęgą ogniową, jak też z obawą, że jeśli konflikt przeciągnie się równie długo, jak druga wojna światowa, mnie też powołają do wojska, żebym walczył i zginął na koreańskim froncie, tak jak moi kuzyni Abe i Dave zginęli na frontach drugiej wojny. A może był to strach związany z kłopotami finansowymi: rok wcześniej parę przecznic od koszernej masarni ojca otwarto pierwszy w dzielnicy supermarket i obroty w naszym sklepiku zaczęły spadać po części dlatego, że dział mięsno-drobiowy supermarketu zaniżał ceny, a po części z powodu powszechnego po wojnie spadku liczby rodzin troszczących się o koszerne zasady domowego życia i kupujących koszerne mięso w zatwierdzonym przez rabina sklepie, którego właściciel należał do Federacji Koszernych Rzeźników stanu New Jersey. A może lęk ojca o mnie miał źródło w jego lęku o siebie samego, bo dobiwszy w kwitnącym zdrowiu do pięćdziesiątki, ten krzepki, krępy mężczyzna zaczął nagle cierpieć na nieustanny, szarpiący kaszel, który jednak, ku zatroskaniu mojej matki, nie powstrzymywał ojca przed paradowaniem od rana do wieczora z dymiącym papierosem w kąciku ust. Jakakolwiek przyczyna, czy też splot przyczyn, wywołała tę nagłą zmianę w jego dobrotliwie ojcowskim dotąd postępowaniu, strach ojca przejawiał się w drobiazgowym tropieniu wszystkich moich poczynań we dnie i w nocy. Gdzie byłeś? Dlaczego nie było cię w domu? Skąd mam wiedzieć, gdzie się podziewasz, jak wychodzisz? Masz przed sobą świetlaną przyszłość — jaką mam pewność, że nie obracasz się gdzieś, gdzie mogą cię zabić?
Pytania te były śmieszne, gdyż przeszedłem przez całe liceum jako rozsądny, odpowiedzialny, sumienny, pracowity prymus, umawiający się na randki tylko z najporządniejszymi dziewczynami, rozmiłowany w sztuce dyskutowania, zręczny jako zawodnik broniący bazy w szkolnej drużynie baseballowej, zadowolony z obowiązujących młodzież norm życia w lokalnej społeczności i w szkole. Pytania te były też irytujące — jakby ojciec, który był mi przez wszystkie lata tak bardzo bliski, pod którego bokiem, w sklepie, właściwie się wychowałem, nagle całkiem stracił rozeznanie, kim jest jego rodzony syn. Klienci sklepu radowali go, a także matkę, mówiąc, jaka to przyjemność patrzeć na tego malca, któremu jeszcze niedawno — w czasach gdy ojciec pozwalał mu się bawić w „dużego rzeźnika”, dając ochłap tłuszczu do pocięcia, tępym, oczywiście, nożem — przynosili ciasteczka, a który wyrasta oto na ich oczach na dobrze ułożonego, rezolutnego młodzieniaszka, z wprawą przepuszczającego mięso przez maszynkę na mielone, zmiatającego trociny, którymi wcześniej posypał podłogę, i pilnie oskubującego resztki pierza z szyj wywieszonych na hakach zarżniętych kur, gdy tylko ojciec zawołał z drugiego końca sklepu: „Opraw no, Markie, dwa kuraki dla pani tej czy owej!”. Przez ostatnie siedem miesięcy poprzedzających studia ojciec nie poprzestawał na wyręczaniu się mną przy mieleniu mięsa i oskubywaniu kur. Nauczył mnie, jak wycina się jagnięce kotlety z jagnięcej tuszy, jak okrawa się żeberka, jak po dojściu do kości usuwa się tasakiem resztki mięsa. A we wszystkich tych naukach stosował zawsze metodę łagodną. „Tylko nie zatnij się w rękę tasakiem, a wszystko będzie dobrze” — powtarzał. Nauczył mnie cierpliwości wobec bardziej wymagających klientów, szczególnie tych, którzy zanim kupili mięso, musieli je obejrzeć ze wszystkich stron, tych, którzy kazali mi podnosić kurczaka do góry i, dosłownie, zaglądali mu w dupę, żeby sprawdzić, czy na pewno jest czysty. „Pojęcia nie masz, jak taka baba potrafi czasem człowieka umęczyć, zanim kupi kurę” — mówił ojciec. I małpował marudne klientki: „Niech pan obróci z drugiej strony. Nie, z t a m t e j. Niech pan pokaże od spodu”. Moim zadaniem było już nie tylko skubanie kur, ale także ich patroszenie. Nacina się lekko odbyt, wpycha się rękę do środka, zbiera się wnętrzności w garść i wywleka. Nienawidziłem tej czynności. Rzygać się od niej chciało, coś obrzydliwego, ale trzeba to było wykonać. Tego się nauczyłem od ojca i kochałem tę naukę: że robi się to, co jest do zrobienia.
Nasz sklep wychodził witryną na Lyons Avenue w Newark, o jedną przecznicę za szpitalem Beth Israel, a w witrynie mieliśmy specjalną kasetę na lód, taką szeroką tacę, ustawioną lekko skośnie w kierunku ulicy. Kruszony lód kupowaliśmy z rozwożącej go furgonetki, wsypywaliśmy do kasety i na tym lodowym podkładzie rozkładaliśmy mięso, żeby przechodnie mogli je oglądać. Przez siedem miesięcy, które przepracowałem w sklepie przed pójściem na studia, to ja dekorowałem wystawę. „Marcus to artysta” — mówił mój ojciec, gdy klienci chwalili ekspozycję. Wykładałem tam wszystko. Steki, kurczaki, jagnięce udka — z wszystkiego, co mieliśmy na sprzedaż, tworzyłem wzory, komponując wystawę „artystycznie”. Całość wieńczyłem liśćmi paproci, kupowanymi w kwiaciarni naprzeciwko szpitala. Nie tylko zresztą ćwiartowałem, krajałem i sprzedawałem mięso oraz dekorowałem nim witrynę, bo przez te siedem miesięcy, gdy zastępowałem matkę w roli prawej ręki ojca, jeździłem z nim także wczesnym rankiem na targ hurtowy i uczyłem się, jak należy mięso kupować. Ojciec odwiedzał targ raz w tygodniu, o piątej, wpół do szóstej rano, bo jak się samemu pojechało na targ, wybrało mięso, odwiozło do domu i umieściło w chłodni, oszczędzało się na kosztach dostawy. Kupowaliśmy całe ćwierć wołowej tuszy, kupowaliśmy przednią ćwiartkę jagnięciny na jagnięce kotlety, kupowaliśmy cielaka, kupowaliśmy zapas wołowych wątróbek, kupowaliśmy sporo kur i kurzych wątróbek, a ponadto, ponieważ mieliśmy i na to paru klientów, kupowaliśmy móżdżki. Sklep otwierał się o siódmej rano i pracowaliśmy w nim do siódmej, ósmej wieczorem. Miałem siedemnaście lat, rozpierała mnie młodość i energia, a jednak koło piątej po południu padałem ze zmęczenia. Ojciec tymczasem, jakby nigdy nic, zarzucał sobie, jedną po drugiej, stufuntową tuszę na ramię i wynosił do chłodni, żeby ją tam powiesić na haku. Jak najęty, kroił i ciął na plastry mięso, używając do tego zestawu noży, i rąbał tasakiem, i szykował towar na zamówienia jeszcze o siódmej wieczorem, kiedy ja już ledwo zipałem. Do mnie jednak należało oczyszczenie pieńka rzeźnickiego przed wyjściem do domu, posypanie podłogi trocinami i pozamiatanie jej żelazną szczotką, mobilizowałem więc resztki energii i usuwałem wszelkie ślady krwi, aby zachować w pomieszczeniu koszerną czystość.
Wspominam owe siedem miesięcy jako cudny czas — cudny, jeśli nie liczyć patroszenia kur. Chociaż nawet to było po swojemu cudne, jako coś, co się robi, i robi się dobrze, chociaż wcale się tego nie lubi. A więc była w tym jakaś lekcja. A ja lekcje uwielbiałem — im więcej, tym lepiej! Uwielbiałem też ojca, a on mnie, kochaliśmy się wtedy bardziej niż kiedykolwiek w życiu. W sklepie przyrządzałem nasz wspólny lunch, jego i mój. Nie tylko spożywaliśmy go tam na miejscu, ale i szykowaliśmy na małym rożnie w kanciapie, przez ścianę z pomieszczeniem, w którym się rżnęło i oprawiało mięso. Opiekałem dla nas dwóch kurze wątróbki, opiekałem małe steki z biodrówki i byliśmy obydwaj szczęśliwi jak nigdy. A jednak wkrótce potem zaczęła się ta nasza niszczycielska szarpanina: Gdzie byłeś? Dlaczego nie było cię w domu? Skąd mam wiedzieć, gdzie się podziewasz, jak wychodzisz? Masz przed sobą świetlaną przyszłość — jaką mam pewność, że nie obracasz się gdzieś, gdzie mogą cię zabić?
Jesienią, gdy podjąłem studia na pierwszym roku w Robert Treat, a ojciec zaczął ryglować na dwa zamki od frontu i tylne drzwi, tak że swoimi kluczami żadnych nie mogłem otworzyć i musiałem walić pięściami w jedne lub drugie, żeby wpuścił mnie do środka, bo wracałem akurat z zajęć dwadzieścia minut później, niż on to sobie wyliczył, doszedłem do wniosku, że mój ojciec zwariował.
I faktycznie: zwariował ze strachu, że jego ukochany jedynak jest, jak każdy osobnik wkraczający w wiek męski, kompletnie nieprzygotowany na pułapki życia, zwariował z powodu przerażającego odkrycia, że mali chłopcy dojrzewają, rosną, przerastają rodziców i już nie można ich dłużej trzymać pod kloszem, trzeba ich oddać światu.
Z Robert Treat odszedłem po zaledwie roku. Odszedłem, gdyż mój ojciec nagle stracił ufność nawet w to, że jestem w stanie samodzielnie przejść przez ulicę. Odszedłem, ponieważ kuratela ojca stała się nieznośna. Wizja mojej niezależności sprawiła, że ten opanowany w innych kwestiach mężczyzna, któremu bardzo rzadko zdarzały się wybuchy złości, sprawiał wrażenie zdolnego do najgwałtowniejszych czynów, w razie gdybym ośmielił się go zawieść, ja natomiast — znany z chłodnego umysłu, który uczynił mnie filarem szkolnej grupy dyskusyjnej — doprowadzony zostałem do tego, że wyłem z bezsilnej frustracji w obliczu jego ignorancji i irracjonalności. Musiałem przed nim uciec, żeby go nie zabić — tak właśnie oświadczyłem w porywie gniewu zrozpaczonej matce, która niespodziewanie dla siebie stwierdziła, że wcale już nie ma na ojca wpływu, tak samo jak ja.
Któregoś wieczoru przyjechałem do domu autobusem około wpół do dziesiątej wieczorem. Zasiedziałem się w głównym gmachu biblioteki publicznej, ponieważ college Robert Treat własnej biblioteki nie prowadził. Z domu wyszedłem rano, około ósmej trzydzieści, przez cały dzień miałem zajęcia i studiowałem lektury, a matka powitała mnie w progu słowami: „Ojciec poszedł cię szukać”. „Dlaczego? Gdzie mnie szuka?” „W sali bilardowej”. „Przecież ja nawet nie umiem grać w bilard. Co on ma za pomysły? Uczyłem się, na litość boską. Pisałem esej. Czytałem. Jemu się zdaje, że co ja robię przez cały dzień?” „Rozmawiał z panem Pearlgreenem o Eddiem i przez tę rozmowę zaczął się tak bać o ciebie”. Eddie Pearlgreen, którego ojciec wykonywał u nas naprawy hydrauliczne, kończył razem ze mną szkołę średnią, a potem wyjechał do college’u Panzer w East Orange, żeby się szkolić na nauczyciela WF-u. Od małego grywałem z nim w piłkę. „Ja nie jestem Eddie Pearlgreen — powiedziałem. — Ja to jestem ja”. „Ale czy ty wiesz, co on zrobił? Nic nikomu nie mówiąc, pojechał, i to autem ojca, aż do Pensylwanii, do Scranton, żeby tam grać w bilard w jakiejś podobno nadzwyczajnej sali”. „Bo Eddie ma hopla na punkcie bilardu. Wcale się nie dziwię, że pojechał do Scranton. Eddie, zanim rano umyje zęby, już myśli o bilardzie. Nie zdziwiłbym się nawet, jakby poleciał grać w bilard na Księżyc. Przed takimi, co go nie znają, udaje, że gra nie lepiej niż oni, a potem ogrywa ich do zera, inkasując nawet po dwadzieścia pięć dolarów za partię”. „Jeszcze trochę, a zacznie kraść samochody, tak powiedział pan Pearlgreen”. „Daj spokój, mamo, to śmieszne. Co robi Eddie, to jego sprawa, mnie to nie dotyczy. Ja też skończę jako złodziej samochodów?” „Skądże znowu, kochanie”. „Nie pociąga mnie ta gra, za którą Eddie tak przepada, nie podoba mi się atmosfera, jaką on lubi. Sprawy przyziemne mnie nie interesują, mamo. Mnie interesują rzeczy wyższe. Nie miałbym ochoty nawet zajrzeć do sali bilardowej. Zresztą nie chce mi się dalej wyjaśniać, jaki nie jestem. Już nigdy więcej nie zamierzam się tłumaczyć. Nie będę przed nikim więcej wyliczał swoich zalet ani trąbił o swoim zakichanym poczuciu obowiązku. Nie będę więcej wysłuchiwał jego żałosnych, bezsensownych bzdur!” W tej samej chwili, jakby z nakazu scenicznych didaskaliów, do domu wszedł przez tylne drzwi mój ojciec, jeszcze rozgorączkowany, śmierdzący dymem papierosowym i wściekły, nie dlatego, że znalazł mnie w sali bilardowej, ale dlatego, że mnie tam nie znalazł. Nie przyszło mu do głowy pojechać do śródmieścia i poszukać mnie w bibliotece publicznej — a to dlatego, że w bibliotece nie można oberwać po łbie kijem bilardowym za to, że się wszystkich ogrywa, ani zarobić nożem pod żebro, kiedy się ślęczy nad zadanym rozdziałem ze Zmierzchu i upadku Cesarstwa Rzymskiego Gibbona, czym ja właśnie zajmowałem się od godziny szóstej minionego wieczoru.
„Aha, więc t u t a j jesteś” — rzekł na powitanie. „No tak. Dziwne, co? W domu. Sypiam tutaj. Mieszkam tutaj. Jestem twoim synem, zapomniałeś?” „Czyżby? Szukałem cię wszędzie”. „Dlaczego? Dlaczego? Niech mi ktoś z łaski swojej wytłumaczy, dlaczego «wszędzie»?” „Bo jakby ci się coś stało — jakby ci się coś kiedyś stało…” „Kiedy nic mi się nie stanie. Tato, ja nie jestem postrachem sal bilardowych, nie nazywam się Eddie Pearlgreen! Nic mi się nie stanie!” „Ja wiem, że nim nie jesteś, na miłość boską. Wiem lepiej niż ktokolwiek, jakie mam szczęście, że los mi dał takiego syna”. „Więc w takim razie o co chodzi, tato?” „O życie, synu, w którym każdy fałszywy krok może mieć tragiczne konsekwencje”. „O raju, ale kraczesz”. „Kraczę? Kraczę? Nie przemawiam jak zatroskany ojciec, tylko kraczę? Tak w uszach mojego syna brzmią moje słowa o przyszłości, którą ma przed sobą, a którą zniszczyć może każdy najmniejszy drobiazg?” „O, do diabła z tym!” — wrzasnąłem i wybiegłem z domu, myśląc złośliwie, gdzie by tu gwizdnąć jakieś auto, żeby pojechać na bilard do Scranton, a przy okazji może jeszcze złapać syfa.