„Listy do utraconej”, nowa powieść Bridgit Kemmerer mówi o stracie i poczuciu zagubienia, a także o pokonywaniu trudności i znajdowaniu szczęścia tam, gdzie byśmy się go nie spodziewali.


Listy do utraconejPrzypadek czy przeznaczenie? Ten list mógł przecież znaleźć każdy…

Declan Murphy to „typ spod ciemnej gwiazdy”. W szkole boją się go nawet nauczyciele. Zbuntowany 17-latek odbywa na cmentarzu obowiązkową pracę na cele społeczne.

Pewnego dnia na jedym z grobów znajduje list. Zaintrygowany czyta go i postanawia odpowiedzieć.

Gdy Juliet Young odkrywa, że ktoś naruszył jej prywatność i przeczytał list do zmarłej przed niecałym rokiem matki, jest zdruzgotana. Matka Juliet była jej najlepszą przyjaciółką. Pracowała w różnych miejscach na świecie, dlatego często porozumiewała się z córką poprzez listy.

Po jej śmierci Juliet radzi sobie ze stratą podtrzymując dawny zwyczaj pisania listów. Kto mógł tak po prostu otworzyć cudzą korespondencję? Pokonując złość, odpisuje na wiadomość nieznajomego.

Z czasem Juliet i Declan nawiązują dyskusję i rodzi się miedzy nimi nić porozumienia. Nie wiedzą jeszcze tylko tego, że chodzą do tej samej szkoły i znają się z widzenia.

Brigit Kemmerer
Listy do utraconej
Przekład: Piotr Grzegorzewski
Wydawnictwo YA!
Premiera: 27 września 2017
 
 

Listy do utraconej


Rozdział pierwszy



Jest takie zdjęcie, o którym nie mogę przestać myśleć. Dziewczynka w sukience w kwiaty krzycząca w ciemności. Wszędzie krew: na jej policzkach, ubraniu, na ziemi. I karabin, którego lufa jest skierowana w dół. Nie widać mężczyzny, który go trzyma, ale są widoczne jego buty. Pokazałaś mi to zdjęcie lata temu i opowiedziałaś o fotografie, który je zrobił, ale pamiętam tylko usta rozwarte w krzyku, kwiaty, krew i karabin.
Jej rodzice musieli zabłądzić. Pewnie trafili w strefę działań wojennych. Może w Iraku?
Tak, to całkiem prawdopodobne. Minęło trochę czasu i nie pamiętam już całej historii kryjącej się za tym zdjęciem. Skręcili nie tam, gdzie trzeba, i jacyś wystraszeni żołnierze ostrzelali ich samochód. Rodzice dziewczynki zginęli na miejscu.
Córka miała szczęście.
A może pecha?
Sama nie wiem.
Najpierw dostrzega się przerażenie, bo jest wyraźnie widoczne na twarzy dziecka.
Potem zauważa się szczegóły. Krew. Kwiaty.
Karabin. Buty.
Niektóre Twoje zdjęcia w równym stopniu chwytają za serce. Chyba zamiast o tej fotografii powinnam myśleć o Twoich pracach. To trochę nie w porządku stać nad Twoim grobem i rozmyślać o dziełach któregoś z Twoich kolegów.
Ale nic na to nie poradzę.
To widać na jej twarzy. Jej świat rozpadł się na kawałeczki i ona o tym wie.
Wie, że jej mama nie żyje.
Ta fotografia wyraża prawdziwe cierpienie.
Za każdym razem, kiedy ją oglądam, myślę sobie: „Wiem doskonale, jak się czuje ta mała”.

Muszę przestać gapić się na ten list. Wyjąłem go z koperty tylko dlatego, że zanim skosimy trawę, porządkuję najbliższe otoczenie nagrobków. Zwykle się nie spieszę, bo i tak muszę odbębnić osiem godzin.
Moje brudne palce pozostawiły ślady na brzegach kartki. Powinienem ją wyrzucić, zanim ktokolwiek się dowie, że jej dotykałem. Jednak dalej wbijam wzrok w pismo. Litery są staranne i równe, choć nie idealne. Początkowo nie zdawałem sobie sprawy, co sprawia, że muszę się w nie wpatrywać.
Dopiero teraz staje się dla mnie jasne, że ktoś pisał je drżącą ręką. Chyba jakaś dziewczyna. Wskazują na to okrągłe litery. Patrzę na nagrobek. Nowiutki. Litery wyryte w błyszczącym granicie.

Zoe Rebecca Thorne. Ukochana żona i matka.

Data śmierci sprawia, że serce podchodzi mi do gardła. Dwudziesty piąty maja tego roku. Tego dnia wypiłem całą butelkę whiskey i przywaliłem półciężarówką ojca w filar pustego biurowca. Zabawne, że ta data tak mocno utkwiła mi w pamięci. Jak widać, z zupełnie innych powodów wryła się w pamięć również komuś innemu. Thorne. Nazwisko wydaje mi się znajome, ale nie mogę sobie przypomnieć, skąd je znam. Zmarła zaledwie kilka miesięcy temu w wieku czterdziestu pięciu lat, niewykluczone, że mówili o tym w wiadomościach.
– Hej, Murph! Co z tobą, gościu?
Podskakuję i wyrzucam list. Na wzniesieniu stoi Melonhead, mój „nadzorca”. Właśnie przeciera czoło przepoconą chusteczką. W rzeczywistości wcale nie nazywa się Melonhead, podobnie jak ja Murph. Skoro jednak on pozwala sobie przekręcać nazwisko Murphy, ja robię to samo z Melendezem.
Z tą różnicą, że robię to tylko w myślach.
– Przepraszam! – wołam.
Schylam się, żeby podnieść list.
– Myślałem, że już skończyłeś kosić ten odcinek.
– Zaraz dokończę.
– Jeśli tego nie zrobisz, będę musiał to zrobić za ciebie.
A chciałbym już jechać do domu.

Zawsze mu się spieszy. Do żony i córeczki. Mała ma trzy lata i świra na punkcie disnejowskich księżniczek. W zeszłym tygodniu wyprawili jej urodziny, na które zaprosili
piętnaścioro dzieci z przedszkola, a żona Melonheada zrobiła tort.
Oczywiście wszystko to gówno mnie obchodzi. Po prostu gościowi gęba się nie zamyka. To dlatego powiedziałem mu, że sam sobie poradzę z tym odcinkiem trawnika.
– Wiem – odpowiadam. – Zaraz to zrobię.
– Jeśli nie zrobisz, nie podpiszę ci rozpiski za dzisiaj.
Wściekam się w duchu, ale wiem, że gdybym pozwolił sobie na wybuch, z pewnością zameldowałby o tym sędzi. A ta kobieta już i tak mnie nie cierpi.
– Powiedziałem, że to zrobię.
Macha ręką, odwraca się ode mnie i zaczyna schodzić ze wzniesienia. Pewnie mu się wydaje, że go wyroluję.
Kto wie, może mój poprzednik tak robił. Po chwili słyszę warkot włączanej kosiarki.
Powinienem skończyć oczyszczać teren z pamiątek po zmarłych, żeby też się wziąć do koszenia, ale tego nie robię. Wrześniowe słońce zdrowo przygrzewa i muszę odgarnąć spocone włosy z czoła. Można by pomyśleć, że jesteśmy na Florydzie, a nie w Annapolis w stanie Maryland. W tej chwili zazdroszczę Melonheadowi jego bandany. Nie cierpię tej roboty.
Wiem, powinienem się cieszyć, że skończyło się na pracach społecznych. Mam siedemnaście lat, a przez jakiś czas wydawało się, że będę odpowiadał jak dorosły. Jednak to nie tak, że kogoś zabiłem, po prostu zniszczyłem czyjąś własność. Koszenie trawy na cmentarzu to nie wyrok śmierci, ale i tak mnie wkurza.
Nie cierpię tej roboty. Utrzymuję, że nic mnie nie obchodzi, co inni o mnie myślą, ale to nieprawda. Każdy by się przejmował, gdyby wszyscy mieli go za tykającą bombę. Rok szkolny trwa zaledwie od kilku tygodni, a już połowa moich nauczycieli boi się, że wyjmę broń i zacznę strzelać. Wyobrażam sobie nawet opis w księdze pamiątkowej:

Declan Murphy. Najprawdopodobniej skończy jako zbrodniarz.

Mógłbym to uznać za zabawne, gdyby nie było to takie przygnębiające. Czytam list raz jeszcze. Każde słowo jest wypełnione cierpieniem. Bo tylko cierpienie może skłonić kogoś do
pisania listów do osoby, która nigdy ich nie przeczyta. Taki ból czyni cię samotnym. Każe ci wierzyć, że nikt nie cierpi tak bardzo jak ty. Mój wzrok pada ponownie na ostatnie linijki.

To widać na jej twarzy. Jej świat rozpadł się na kawałeczki i ona o tym wie.
Wie, że jej mama nie żyje.
Ta fotografia wyraża prawdziwe cierpienie.
Za każdym razem, kiedy ją oglądam, myślę sobie: „Wiem doskonale, jak się czuje ta mała”.

Nie zastanawiając się nad tym, co robię, wyjmuję z kieszeni ołówek i przyciskam go do papieru. Tuż pod słowami dziewczyny dopisuję dwa słowa od siebie.

Rozdział drugi



Ja też.

Litery falują przede mną. Uświadamiam sobie, że trzęsie mi się ręka. Obcy charakter pisma prawie pali mnie w oczy.
Ktoś przeczytał mój list.
Ktoś przeczytał mój list!
Rozglądam się dookoła, jakby to stało się dosłownie chwilę temu, ale cmentarz jest pusty. Byłam tutaj we wtorek. Dzisiaj jest czwartek rano, więc to prawdziwy cud, że list tu pozostał. Poprzednie zwykle znikały – zdmuchiwał je wiatr, zabierały zwierzęta albo ktoś z obsługi cmentarza.
Tym razem nie dość, że list pozostał na swoim miejscu, to jeszcze ktoś dopisał do niego własny komentarz.
Kartka wciąż trzęsie się w mojej ręce.
Nie mogę…
To jest…
Co… Kto… Jak…
Chce mi się krzyczeć. Nie jestem w stanie nawet zbudować pełnego zdania. Ogarnia mnie wściekłość.
To prywatna korespondencja. Prywatna! Między mną a moją mamą. Podejrzewam jakiegoś faceta. Wskazują na to brudne odciski palców i charakter pisma. To dopiero arogancja: zrobić dopisek do listu będącego wyrazem żałoby i twierdzić, że czuje się to samo co osoba, która go napisała.
Mama zwykła mawiać, że w słowach jest zawarta część duszy autora. Czuję, że moja prawie wylewa się z tej kartki.

Ja też.

Nie, on nie. On nie ma pojęcia.
Muszę złożyć skargę. To nie do pomyślenia. W końcu to cmentarz. Przychodzi się tutaj, żeby opłakiwać najbliższych. To moja przestrzeń. M o j a. Nie jego.
Ruszam przez trawnik, nie dopuszczając, by chłodne poranne powietrze ostudziło mój gniew. Boli mnie serce i jestem bliska płaczu.
To było coś naszego. Mojego i jej. Mama nie może już mi odpisać, a jego słowa dodane do mojego listu wydają się to jeszcze bardziej podkreślać. To tak, jakby dźgnął mnie tym ołówkiem prosto w serce. Kiedy docieram do szczytu wzniesienia, na moich rzęsach wiszą łzy i brak mi tchu. Wiatr rozwiał mi włosy.
Za chwilę będę wyglądać jak czupiradło. Zjawię się w szkole z zaczerwienionymi oczami i rozmazanym makijażem.
Nie po raz pierwszy.
Po śmierci mamy psycholog szkolna, pani Vickers, okazała mi współczucie. Zaciągnęła mnie do swojego gabinetu i podała pudełko chusteczek. Koniec jedenastej klasy stał pod znakiem poklepywania mnie po ramieniu i szeptania słów otuchy.
Teraz jest już połowa września, mama nie żyje od kilku miesięcy. Od początku roku szkolnego wszyscy się zastanawiają, kiedy wreszcie się pozbieram. Pani Vickers zatrzymała mnie we wtorek i zamiast popatrzeć na mnie ze współczuciem, zacisnęła usta, po czym zapytała, czy wciąż jeszcze chodzę codziennie na cmentarz, i dodała, że chyba powinnyśmy porozmawiać o bardziej konstruktywnych formach spędzania czasu.
Tak jakby to była jej sprawa.
Tak czy owak, wcale nie przychodzę tu codziennie.
Tylko w te poranki, kiedy tata wcześniej wyjeżdża do pracy, chociaż czasami wydaje mi się, że jemu i tak wszystko jedno. Kiedy jest rano w domu, robi sobie dwa jajka i zjada je razem z winogronami, które zerwałam i umyłam. Siedzi przy stole, gapi się w ścianę i milczy.
Mogłabym podpalić dom, a on by tego nie zauważył. Dzisiaj wyjechał do pracy wcześnie rano. Promienie słońca, wiatr, spokój cmentarza, wszystko to wydaje mi się darem. Dwa słowa nagryzmolone na moim liście są z kolei przekleństwem.
Latynos w średnim wieku odgarniający dmuchawą liście z jezdni zatrzymuje się na mój widok. Ma na sobie uniform, a na piersi plakietkę z nazwiskiem Melendez.
Mogę w czymś pomóc? – pyta z nieznacznym akcentem.
Nie sprawia wrażenia niemiłego, prędzej zmęczonego.
W jego głosie słyszę rezerwę. Muszę wyglądać na wkurzoną. Spodziewa się skargi. I słusznie. Cóż, za chwilę ją złożę. To na pewno złamanie jakichś przepisów. Zaciskam palce na liście, gniotę kartkę i robię głęboki wdech, by powiedzieć, co mi leży na sercu.
A jednak się waham.
Nie mogę tego zrobić. Mamie by się to nie spodobało.
„Uspokój się, Juliet”, powiedziałaby.
Zawsze mnie uspokajała. Trzeźwo myśląca, spokojna nawet w warunkach kryzysowych. Musiała taka być, skoro pracowała jako korespondentka wojenna.
Poza tym moje słowa mogą wydać się bredzeniem wariatki. Już na nią wyglądam. Co takiego powiem? Że ktoś dopisał dwa słowa do mojego listu? Listu, który napisałam do nieżyjącej matki? To przecież mógł być ktokolwiek. Grób mojej mamy otaczają setki innych.
Cmentarz każdego dnia odwiedzają dziesiątki osób, o ile nie więcej. I co ten pracownik cmentarza ma zrobić? Siedzieć non stop przy grobie mojej mamy? Zainstalować kamerę? Sprawdzać odwiedzających w poszukiwaniu ukrytego ołówka?
– Nie, dziękuję – mówię. – Przepraszam.
Wracam do jej grobu i siadam na trawie. Spóźnię się do szkoły, ale nic mnie to nie obchodzi. Gdzieś w oddali pan Melendez włącza znów dmuchawę do liści, ale tutaj jestem sama.
Od śmierci mamy napisałam do niej dwadzieścia dziewięć listów. Dwa tygodniowo.
Kiedy jeszcze żyła, tych listów były setki. Praca wymagała od niej obeznania z nowoczesnymi technologiami, ale pod wieloma względami mama pozostała staroświecka. Odręczne listy. Aparaty na błonę fotograficzną. W pracy zawsze posługiwała się aparatami cyfrowymi, dzięki temu mogła edytować zdjęcia, gdzie i kiedy tylko chciała, lecz najbardziej lubiła klasyczne aparaty. Mogła być na pustyni w Afryce, fotografując zamieszki albo ofiary klęski głodu, ale zawsze znalazła czas, by napisać do mnie list.
Oczywiście, jeśli tylko miałyśmy okazję, kontaktowałyśmy się też bardziej cywilizowanymi metodami: wymieniałyśmy się mailami albo rozmawiałyśmy na wideoczacie.
Jednak listy znaczyły coś więcej. Miałam wrażenie, że w papier wnikają emocje. Zupełnie jakby atrament, kurz i plamy potu dodawały wagi słowom i mogłam wyczuć strach, nadzieję i odwagę mamy.
Zawsze jej odpisywałam. Czasami listy ode mnie docierały do niej dopiero po kilku tygodniach, najpierw trafiając do rąk jej wydawcy, a potem tam, gdzie właśnie przebywała. Czasami była w domu i mogłam jej wręczyć list osobiście. To nie miało znaczenia. Po prostu ciągle przelewałyśmy nasze myśli na papier.
Po jej śmierci nie mogłam przestać. Zwykle w chwili, gdy dochodzę do jej grobu, nie mogę oddychać, dopóki nie przycisnę długopisu do kartki i nie podzielę się z nią swoimi myślami.
Teraz, gdy zobaczyłam tę odpowiedź, nie napiszę do niej już ani słowa. Czuję się bezbronna. Obnażona.
Wszystko, co przeleję na papier, może zostać przeczytane.
Przekręcone. Ocenione.
Dlatego nie napiszę listu do niej.
Napiszę list do niego.

 
Wesprzyj nas