W powieści “Pachinko” Min Jin Lee przedstawia losy czterech pokoleń koreańskiej rodziny, mieszkającej w Korei okupowanej przez Japonię na początku XX wieku, a następnie w samej Japonii od lat trzydziestych do końca lat osiemdziesiątych. To opowieść o dramatach etnicznych mniejszości, pozbawianych praw i traktowanych jak niewolnicy.


Pachinko“Historia przyniosła nam rozczarowanie, ale mniejsza o to” – tak rozpoczyna swoją opowieść Min Jin Lee i to zdanie jest kwintesencją losów narodu koreańskiego w XX wieku. Doświadczył on wielu tragicznych wydarzeń – japońskiej okupacji, diaspory części swoich obywateli, którzy z przyczyn ekonomicznych zostali zmuszeni do wyjazdu do Japonii, gdzie spotkali się z dyskryminacją i nieludzkimi warunkami życia, wojen, nędzy, braku pracy, wreszcie powojennych walk wewnętrznych, rozpadu kraju na dwie części i masowych mordów w Korei Północnej.

Autorka losy narodu przedstawiła opisując dzieje jednej rodziny, której członkowie doświadczają tragedii będących udziałem kilku pokoleń Koreańczyków, z honorem walczą o zachowanie twarzy, uczą się pragmatyzmu i przetrwania w warunkach ciągłych prześladowań.

Powieść rozpoczyna się w 1910 roku w Yŏngdo, małej wiosce rybackiej na południowym krańcu Korei, od ślubu przyszłych rodziców Sunji, której życie stanie się główną osią powieści. W owym czasie Korea jest okupowana przez armię japońską, a na ziemiach plądrowanych przez wrogów i niszczonych przez naturę życie rdzennych mieszkańców upływa na ciężkiej pracy i walce o miskę ryżu. W 1932 roku, gdy Sunja ma 16 lat, zakochuje się w żonatym – jak się okazało – Koreańczyku, prowadzącym rozległe i niezbyt czyste interesy w Korei i Japonii. Po tym, jak Sunja zajdzie w ciążę a ojciec dziecka zniknie, miejscowy pastor zaoferuje jej małżeństwo, by uchronić kobietę od infamii. Para, już jako małżonkowie, wyjedzie do Japonii, do brata pastora, mieszkającego w koreańskiej dzielnicy w Osace. Tak wejdą w nowy, nieznany im wcześniej świat.

Życie koreańskich imigrantów w Japonii w latach trzydziestych i czterdziestych XX wieku nie jest usłane różami. Zatrudniani do najcięższych robót, za marne wynagrodzenie, pozbawieni edukacji w ojczystym języku i opieki medycznej są obywatelami drugiej kategorii. Jako mieszkańcy kraju podbitego przez cesarskie imperium nie mają żadnych praw, muszą zmieniać nazwiska na japońskie, przez większość rdzennych Japończyków są traktowani z wyższością, a koreańskie dzieci w szkołach są przedmiotem przemocy fizycznej i psychicznej.

Mimo tych przeciwności w okresie powojennym rodzina Sunji, jej synowie i wnuki, dzięki ciężkiej pracy i samozaparciu osiągają życiowe sukcesy, na miarę zmieniających się możliwości. Zdobywają wykształcenie, prowadzą z powodzeniem mniejsze i większe interesy lub pracują w zagranicznych przedsiębiorstwach. Nie ma to jednak wpływu na postrzeganie koreańskich imigrantów zarówno przez rodowitych Japończyków, jak i przez rodaków w obu państwach koreańskich. Dla północnokoreańskiego reżimu na zawsze pozostaną zdrajcami godnymi jedynie eksterminacji, dla mieszkańców Japonii będą obcymi. “Japonia nigdy się nie zmieni. Nigdy nie wchłonie cudzoziemców. Tutaj, mój drogi, na zawsze pozostaniesz gaijin, obcy. Gaijin to gaijin.” – mówi jedna z japońskich przyjaciółek Solomona, wnuka Sunji, w Jokohamie w 1989 roku.
Będą Zainichi – Koreańczykami urodzonymi i mieszkającymi w Japonii, ale często nie znającymi nawet języka koreańskiego i swoich kulturowych korzeni. Mają swój dom, ale jest to „niby dom”, bez podwalin narodowej tradycji, i właściwie są bezdomnymi, niechcianymi obywatelami, z utrudnionym dostępem do paszportów i podróży zagranicznych.

Min Jin Lee wokół historii rodziny Sunji stworzyła rozległy fresk historyczny, wielowątkowy, naszpikowany małymi historiami ludzi i miejsc, oddający znakomicie klimat dwudziestowiecznej Japonii i Korei. Nie brak tu wydarzeń mniej lub bardziej znanych: brutalnej kolonizacji Korei przez Japonię czy przebiegu Drugiej Wojny Światowej w Azji Wschodniej, bohaterowie są świadkami trudów wojennego życia w Japonii, zrzucenia bomby atomowej na Nagasaki, wojny w Korei i podziału kraju. Historie pobocznych bohaterów i drobne detale dokumentują mentalność ówczesnych mieszkańców wschodniej Azji, pokazują ich pragnienia, nadzieje i nieszczęścia, a także znaczenie w ich życiu rodziny, chrześcijaństwa, obcej kultury czy zmieniającej się roli kobiet w tradycyjnym społeczeństwie.

“Pachinko” to fascynująca saga rodzinna, powieść o trudach imigracji, o nędzy i sile woli

“Pachinko” to fascynująca saga, przedstawiająca mniej znane w Europie wydarzenia w Azji Wschodniej w pierwszej połowie XX wieku, powieść o trudach imigracji, o nędzy i sile woli, smutkach i radościach, o walce o tożsamość i o układaniu życia w obcym kraju, którego rządy i mieszkańcy nie zawsze są pokojowo nastawieni do przybyszów. W wymiarze jednostkowym to także metafora życia – gdy drobne zdarzenia, niczym kulki w automacie pachinko, pędzą własnymi drogami, nie zawsze dają się sterować decyzjami gracza, a wygrana jest niepewna.Robert Wiśniewski

Min Jin Lee, Pachinko, Przekład: Urszula Gardner, Wydawnictwo Czarna Owca, Premiera: 27 września 2017
 
 

Pachinko

Min Jin Lee
Pachinko
Przekład: Urszula Gardner
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 27 września 2017
 

Księga I
Kohyang, rodzinne strony
1910–1933

Chociaż „ojczyzna” to tylko nazwa, tylko słowo, zawiera w sobie siłę. Większą siłę niż najpotężniejsze zaklęcie, jakie kiedykolwiek rzucił czarodziej czy jakie przyzwało ducha.
Charles Dickens, Marcin Chuzzlewit
(przeł. K. Czerwijowska)

1
Yŏngdo koło Pusanu, Korea

Historia przyniosła nam rozczarowanie, ale mniejsza o to.
Na przełomie wieków podstarzały rybak i jego żona postanowili przyjąć pod swój dach lokatorów, aby zarobić trochę grosza. Oboje urodzili się i wychowali w wiosce rybackiej Yŏngdo, która tak naprawdę była wysepką, długą na osiem kilometrów, leżącą nieopodal portu Pusan. W trakcie długoletniego małżeństwa kobieta wydała na świat trzech synów, z których przeżył tylko Hun – najstarszy i najsłabszy z całej trójki. Choć miał zajęczą wargę i szpotawą stopę, cechowały go szerokie bary, mocna budowa ciała i złocista karnacja. Nawet jako młodzieniec zachował łagodny, refleksyjny temperament, który przejawiał już od dziecka. Ilekroć przesłaniał dłonią zniekształcone usta, co weszło mu w nawyk pomiędzy obcymi, przypominał swego przystojnego ojca – szczególnie za sprawą dużych uśmiechniętych oczu, które po nim odziedziczył. Szerokie czoło Huna, wiecznie opalone dzięki pracy pod gołym niebem, zdobiły brwi czarne jak atrament. Podobnie jak rodzice Hun nie był wygadany, co skłaniało niektórych ludzi do mylnego przekonania, że skoro nie obraca żwawo językiem, ma nierówno pod sufitem, co jednak mijało się z prawdą.
W tysiąc dziewięćset dziesiątym roku, gdy Hun miał dwadzieścia siedem lat, Japonia dokonała aneksji Korei. Rybak i jego żona, ludzie gospodarni i wytrwali, nie zamierzali się przejmować niekompetencją koreańskich arystokratów i zepsuciem koreańskich władców, przez których kraj wpadł w ręce złodziei. Kiedy znów podniesiono im czynsz, wynieśli się z sypialni i zamieszkali w sieni, aby móc pomieścić większą liczbę lokatorów. Drewniany domek, który dzierżawili od ponad trzech dziesięcioleci, nie był duży, mierzył niecałe pięćdziesiąt metrów kwadratowych. Przesuwane papierowe drzwi dzieliły wnętrze na trzy przytulne pomieszczenia, a rybak własnoręcznie zastąpił przeciekającą strzechę dachówkami z czerwonawej gliny, na czym skorzystał właściciel domu mieszkający w Pusanie w luksusowej posiadłości. Koniec końców kuchnia znalazła się na zewnątrz, w ogrodzie warzywnym, gdzie zmieściło się więcej stołów do jedzenia i garnków do gotowania, które wisiały na ścianie z kamienia połączonego zaprawą.
Za namową ojca Hun pobierał nauki u miejscowego nauczyciela, dzięki czemu mógł prowadzić domowe rachunki i nie dał się oszukać na targu. Ledwie nauczył się liczyć w głowie i na papierze, a także czytać i pisać po koreańsku i po japońsku, przestał chodzić do szkoły. Już jako młodzik pracował równie wytrwale jak mężczyzna dwakroć od niego starszy i mający dwie sprawne nogi. Hun miał zwinne ręce i dość siły, aby przenosić znaczne ciężary, lecz nie potrafił biegać ani nawet szybko chodzić. Obaj, ojciec i syn, znani byli z tego, że nie sięgali po alkohol. Rybak i jego żona zapewnili swemu jedynemu żyjącemu dziecku – wioskowej kalece – wykształcenie i wpoili mu pracowitość, nie wiedzieli bowiem, co z nim będzie po ich śmierci.
Gdyby dwoje ludzi mogło dzielić wspólne serce, w wypadku tej pary bijącym organem byłby Hun. Rybak i jego żona stracili pozostałych dwóch synów; najmłodszy zmarł na odrę, a średni, prawdziwy nicpoń, zginął ugodzony rogami przez szarżującego byka. Nie licząc wypraw do szkoły i na targ, Hun spędzał większość czasu w pobliżu domu, najpierw jako dziecko, a później także jako młody mężczyzna, który musiał pomagać rodzicom. Ci najchętniej daliby mu gwiazdkę z nieba, jednakże kochali go wystarczająco mocno, aby go nie rozpieszczać. Wiedzieli, że rozpuszczony syn jest gorszy od martwego, i z tego powodu nie folgowali mu nadmiernie.
Nie wszyscy byli takimi szczęściarzami. Nie wszyscy mieli rozsądnych rodziców. Jak to często bywa na ziemiach plądrowanych przez wrogów i niszczonych przez naturę, na podbitym półwyspie nie brakowało potrzebujących: ludzi leciwych, wdów i sierot. Na każde gospodarstwo, które mogło wykarmić jeszcze jedną gębę, przypadały dziesiątki osób chętnych pracować od rana do nocy za miseczkę ryżu.
Wiosną tysiąc dziewięćset jedenastego roku, dwa tygodnie po dwudziestych ósmych urodzinach Huna, czerwonolica swatka złożyła wizytę jego matce. Kobiety rozmawiały w kuchni przyciszonymi głosami, ponieważ w pokojach spali lokatorzy. Był późny ranek i rybacy, którzy wyprawili się na połów wieczorem, zdążyli wrócić na ląd, umyć się, zjeść ciepłą kolację i położyć się do łóżek. Matka Huna podjęła swatkę kubkiem chłodnej herbaty jęczmiennej, sama jednak nie przerwała krzątaniny. Oczywiście domyślała się, z czym przychodzi swatka, wszakże nie miała pojęcia, jak się zachować. Hun nigdy nie mówił o ożenku. Nie do pomyślenia było, aby dziewczyna z dobrego domu wyszła za kogoś takiego jak Hun, z zajęczą wargą i szpotawą stopą, ponieważ takie rzeczy nieuchronnie pojawiłyby się też w następnym pokoleniu. Żona rybaka nigdy nie widziała, aby jej syn choćby rozmawiał z jakąś młodą wieśniaczką – dziewczęta unikały go jak ognia, a Hun wiedział, że nie warto marzyć o czymś, czego nie można dostać. Każdy na jego miejscu pogodziłby się z ograniczeniami i mierzyłby zamiary podług sił.
Swatka, z zaróżowioną i obrzmiałą śmieszną drobną twarzą, strzelała inteligentnymi czarnymi oczyma na wszystkie strony, oblizywała wargi, jakby czuła pragnienie, i ważyła każde swoje słowo, nie chcąc nikogo urazić. Żona rybaka wiedziała, że znalazła się pod ostrzałem i że gość chłonie wszystkie szczegóły, sprawnie oceniając wielkość i zamożność domu. Z kolei swatka nie miała możliwości rozszyfrować matki Huna, kobiety skrytej, która pracowała od świtu do nocy, zajmując się codziennymi sprawami, i zawczasu wybiegała myślą w przód, do następnego dnia. Żona rybaka rzadko chadzała na targ, gdyż nie chciała tam niepotrzebnie mitrężyć; zamiast tego posyłała na zakupy Huna. Nieciekawa plotek pozwoliła teraz mówić swatce, a sama skupiła się na krojeniu rzodkwi z miną równie nieruchomą jak jej ciężki sosnowy stół.
W końcu, nie mając wyjścia, swatka przeszła do sedna. No więc jest kwestia nieszczęsnej szpotawej stopy i zajęczej wargi, lecz poza tym Hunowi niczego nie brakuje – zdobył wykształcenie i ma siłę pary wołów! Taki syn to wielkie szczęście dla każdej matki, stwierdziła swatka. I zaczęła sobie używać na własnych dzieciach: żaden z jej synów nie przejawia smykałki ani do książek, ani do handlu, choć poza tym nie można im nic zarzucić, córka natomiast zbyt wcześnie wyszła za mąż i mieszka za daleko. Synowie też się pożenili, nie najgorzej jej zdaniem, ale wszyscy są leniwi. W przeciwieństwie do Huna. Zamilkłszy, wpatrzyła się w kobietę o oliwkowej cerze i kamiennej twarzy, szukając w jej rysach najlżejszych oznak zainteresowania.
Matka Huna trzymała głowę spuszczoną i pewnie dzierżyła nóż w ręku, krojąc rzodkiew na równe kostki. Gdy na desce do krojenia utworzyła się spora kupka, jednym sprawnym ruchem przeniosła ją do miski. Przez cały czas słuchała swatki tak pilnie, aż się bała, że zacznie drżeć z nerwów. Zanim swatka weszła do środka, okrążyła dom, aby ocenić poziom zamożności rybaka. Z tego, co zobaczyła, pogłoski nie kłamały – rodzina rybaka nie była biedna. W ogrodzie warzywnym rosła bujnie rzodkiew, której służyły wczesnowiosenne deszcze, teraz gotowa do wyciągnięcia z brązowej ziemi. Na długim sznurze do prania suszyły się w słońcu dorsze i kalmary. Nieopodal wygódki, w czystej zagrodzie wzniesionej z miejscowego kamienia, siedziały trzy czarne świnie. Swatka naliczyła też siedem kur i koguta. A dobra sytuacja rodziny była jeszcze bardziej widoczna wewnątrz domu.
W kuchni paczuszki ryżu i miski na zupę stały na solidnych półkach, z nisko zawieszonych desek stropowych zwieszały się warkocze białego czosnku i czerwonej papryki chilli. W kącie obok zlewu rozpychał się ogromny pleciony kosz pełen świeżo nakopanych ziemniaków. W powietrzu unosił się swojski zapach jęczmienia i prosa gotującego się w czarnym żeliwnym garnku. Swatka, usatysfakcjonowana zamożnością rybaka i jego żony w okolicy biedniejącej z dnia na dzień, uznała, że nawet Hun zasługuje na pełnowartościową narzeczoną. Dziewczyna pochodziła z przeciwnego krańca wyspy, zza gęstego lasu. Jej ojciec, drobny rolnik dzierżawiący ziemię, podobnie jak wielu innych stracił jedyne źródło utrzymania wskutek niedawnych działań japońskiego zaborcy. Wdowiec ten, który dochował się czterech córek i ani jednego syna, żywił się owocami lasu, niesprzedanymi rybami i jedzeniem, które otrzymywał w jałmużnie od nie mniej ubogich od niego sąsiadów. Jako człowiek przyzwoity, ubłagał swatkę, aby wystarała się o narzeczonych dla jego niezamężnych córek, uważał bowiem, że w ich wypadku lepiej będzie wyjść za kogokolwiek, niż żebrać o jedzenie w świecie, gdzie wszyscy są głodni, a cnota ma wysoką cenę. Postanowił zacząć od Yangjin, z którą nie powinno być problemu, ponieważ była za młoda, aby się sprzeciwiać ojcu, i zbyt głodna, by protestować przeciwko zamążpójściu. Yangjin miała piętnaście lat. Zdaniem swatki była łagodna i słodka niczym nowo narodzone cielę.
– Oczywiście nie ma posagu, tak więc jej ojciec nie oczekuje za nią wiele. Może parę kur niosek, trochę tkanin na stroje dla reszty dziewcząt, sześć czy siedem worków prosa, byle przetrwać zimę. – Nie napotkawszy sprzeciwu, swatka się rozzuchwaliła. – Może jedną kozę albo małą świnię. Są biedni, a ceny narzeczonych znacznie spadły. Rzecz jasna dziewczyna nie będzie potrzebowała biżuterii. – Swatka wybuchnęła śmiechem.
Matka Huna poruszyła pulchną dłonią, obsypując rzodkiew solą morską. Swatka nie miała pojęcia, że gospodyni chłonie każde jej słowo i zastanawia się usilnie, gotowa dać za narzeczoną syna o wiele więcej. Jej wyobraźnia się ożywiła, a nadzieja wezbrała w piersi, chociaż minę dalej miała niewzruszoną i nieprzeniknioną. Wszakże swatka nie była głupia.
– Czego bym nie oddała za wnuka! – Wykonała swój ostatni ruch, nie spuszczając oka z pomarszczonej brązowej twarzy żony rybaka. – Mam wnuczkę, ale co wnuk, to wnuk. W dodatku chłopcy płaczą mniej od dziewczynek… Po dziś dzień pamiętam chwilę, w której wzięłam pierworodnego na ręce. Jaka byłam wtedy szczęśliwa! Był bielutki jak noworoczne ciasto, tak samo miękki, ciepły i pulchny. Czułam, że mogłabym go schrupać. No ale cóż, wyrósł na głupka – pożaliła się na koniec, aby nie przesadzić z przechwałkami.
Matka Huna uśmiechnęła się wreszcie, ponieważ ten obraz okazał się dla niej więcej niż nęcący. Która kobieta nie zapragnęłaby trzymać na rękach wnuka, gdy jeszcze niedawno nie śmiała nawet o tym marzyć? Zacisnęła szczęki, aby nad sobą zapanować, i sięgnęła po miskę. Potrząsnęła nią zamaszyście, aby rozprowadzić równo sól.
– Dziewczyna ma niezbyt ciemną gładką cerę. Żadnych śladów po ospie. Jest dobrze wychowana, słucha się ojca i starszych sióstr. Może nie jest mocno zbudowana, ale ma silne ręce. Będzie musiała przybrać trochę na wadze, ale to akurat zrozumiałe po tym, co przeszła ostatnio jej rodzina. – Swatka uśmiechnęła się do kosza z ziemniakami, jakby chciała dać do zrozumienia, że tutaj Yangjin mogłaby się najadać do syta.
Matka Huna odstawiła miskę na stół i zwróciła się do swatki.
– Porozmawiam z mężem i z synem. Nie mamy jednak pieniędzy na świnię ani kozę. Może uda nam się przekazać przed zimą trochę ziarna. Ale najpierw muszę z nimi oboma porozmawiać.

Młoda para spotkała się w dzień ślubu. Yangjin nie przestraszyła się widoku przyszłego męża. Tam, gdzie mieszkała, trzy osoby miały zajęczą wargę. Widywała też krowy i świnie z podobną przypadłością. Dziewczynka z sąsiedztwa była przezywana Truskawką z powodu czerwonawej narośli pomiędzy nosem i rozszczepioną wargą. Gdy ojciec powiedział Yangjin, że jej mąż będzie podobny do Truskawki, a do tego będzie miał szpotawą stopę, nie rozpłakała się. Usłyszała, że dobre z niej dziecko.
Ślub był tak cichy, że sąsiedzi wytknęliby rybakowi i jego żonie skąpstwo, gdyby nie wafle ryżowe, którymi zostali poczęstowani. Nawet lokatorzy zdumieli się nazajutrz, widząc, że dzień po weselu panna młoda podaje im śniadanie.
Gdy Yangjin zaszła w ciążę, bała się, że dziecko odziedziczy po Hunie zajęczą wargę i szpotawą stopę. Wszakże pierwszy potomek urodził się z obiema zdrowymi nogami, aczkolwiek jego twarz zdobiła zajęcza warga. Ani Hun, ani jego rodzice nie zmartwili się, kiedy akuszerka pokazała im noworodka.
– Przeszkadza ci to? – zapytał Hun żonę, a ona zgodnie z prawdą odpowiedziała przecząco.
Ilekroć była sama z niemowlęciem, wodziła opuszką palca wokół jego ust i całowała je; kochała swoje dziecko najbardziej w świecie. Malec zmarł w siódmym tygodniu życia na gorączkę. Drugi syn przyszedł na świat ze zdrowymi nogami i niezdeformowaną twarzą, lecz również umarł, na gorączkę i biegunkę, jeszcze przed ceremonią baegil, która odbywa się sto dni po narodzinach. Siostry Yangjin, w dalszym ciągu niezamężne, winiły jej cienkie mleko i radziły, aby odwiedziła szamana. Hun i jego rodzice byli przeciwni szamanizmowi, jednakże Yangjin, będąc w ciąży po raz trzeci, wybrała się po poradę sama. Niestety później, jeszcze przed rozwiązaniem, ogarnęło ją dziwne uczucie, przez co pogodziła się z myślą, że trzecie dziecko również straci. Niemowlę umarło na ospę.
Żona rybaka udała się do zielarza i zaczęła warzyć synowej lecznicze herbaty. Yangjin wypijała brązowe napary do ostatniej kropli, przepraszając za kłopot. Po każdym porodzie Hun szedł na targ i kupował żonie wodorosty na zaleczenie łona, po każdym zgonie zaś przynosił jej ciepłe jeszcze wafle ryżowe prosto z targu i częstował ją nimi ze słowami:
– Musisz jeść. Musisz odzyskać siły.
Trzy lata po ślubie młodych zmarł ojciec Huna, a przed upływem kolejnego roku odeszła jego żona. Teściowie byli dla Yangjin dobrzy, nigdy nie odmawiali jej jedzenia ani ubrania. Żadne nie biło jej ani nie krytykowało, że nie zdołała dać im żyjącego wnuka. Wreszcie na świat przyszła Sunja, pierwsza córka z czworga dzieci Huna i Yangjin. Dziewczynka chowała się zdrowo; odkąd ukończyła trzeci rok życia, jej rodzice byli w stanie przespać noc, nie sprawdzając raz po raz w łóżeczku, czy drobniutka leżąca postać wciąż oddycha. Hun robił córce lalki z kolb kukurydzy i rzucił palenie, aby mieć za co kupować jej słodycze. Cała trójka jadała wszystkie posiłki razem, mimo że lokatorzy oczekiwali, iż Hun będzie zasiadał do stołu wspólnie z nimi. Hun darzył swoje dziecko miłością podobną do tej, którą jego darzyli rodzice, z tą różnicą, że nie był w stanie mu niczego odmówić. Sunja była przeciętną dziewczynką, pogodną i roześmianą, ale w oczach ojca jawiła się pięknością. Hun nie mógł się nadziwić jej doskonałości. Mało który mężczyzna cenił swoją córkę tak bardzo jak Hun ją. Wydawało się, że sensem jego życia jest przywoływanie uśmiechu na twarz Sunji.
Tej zimy, gdy Sunja skończyła trzynaście lat, Hun zgasł po cichu na gruźlicę. Podczas pogrzebu obydwie, Yangjin i Sunja, były nieutulone w żalu. Nazajutrz młoda wdowa wstała rano i zabrała się do pracy.

 
Wesprzyj nas