“Chrząszcze na wyginięciu” to obraz miasta zbudowanego na gruzach i przemocy, miasta dwóch kultur.


Chrząszcze na wyginięciuKrzyżują się tu przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, jak w kalejdoskopie przeplatają losy młodej lekkoatletki o niemieckim pochodzeniu i historia Julio Mellado o indiańskich korzeniach. Łączy ich potworna tajemnica ukryta w murach pewnej niemieckiej szkoły na południu Chile.

To powieść o skomplikowanych losach chilijskich rodzin i doświadczeniu krzywdy. Jest jak wielka matrioszka: jeśli ją otworzyć, wyłaniają się z niej różne historie, odrębne, a jednak tworzące jeden wszechświat.

Książka ukazuje ponurą rzeczywistość historyczną i społeczną Chile, w której Europejczycy mają swój udział. Wspomniana niemiecka szkoła została bowiem założona przez potomków niemieckich imigrantów, których dzieło kontynuowali zbiegli z Europy po II wojnie światowej naziści.

To jednocześnie głos w dyskusji o możliwości odkupienia i ucieczki przed na pozór nieuniknionym wyrokiem.

Książka została uznana przez chilijskie Stowarzyszenie Krytyków Sztuki za najlepszą powieść 2016 roku.

Diego Vargas Gaete (ur. 1975) – chilijski pisarz, stypendysta Fundacji Pabla Nerudy i Szkoły Pisarskiej im. Ricarda Rojasa na Uniwersytecie Buenos Aires. Czterokrotnie otrzymał stypendium literackie w konkursach chilijskiego Ministerstwa Kultury. Autor “El increíble señor Galgo” i prezentowanych “Chrząszczy na wyginięciu”. Od pięciu lat prowadzi warsztaty kreatywnego pisania w placówkach edukacyjnych dla dzieci i młodzieży dotkniętych ubóstwem i zagrożonych wykluczeniem społecznym.

Diego Vargas Gaete
Chrząszcze na wyginięciu
Przekład: Magdalena Antosz
Wydawnictwo Czytelnik
Premiera: 27 lipca 2017
 
 

Chrząszcze na wyginięciu


Nagle dostrzegliśmy nieco dziwnego, lecz pięknego chrząszcza w kolorze słonecznika. Czarny, wziąwszy go do ręki, poczuł, że chrząszcz wydziela cuchnący zapach. Pozwolił mu więc odejść razem z tym jego odorem. Każdy na tym świecie ma swój własny sposób, by chronić samego siebie.
Marcela Paz, Papelucho en vacaciones

Księżniczka

W uszach Silvany wciąż rozbrzmiewa ochrypły głos dozorcy: „Panienko, nie wolno przeciążać pralki”. Choć powiedziawszy to, skierował się do swojej kanciapy przy wejściu do budynku, Silvana nie ma wątpliwości, że teraz ją obserwuje przez małą, wścibską kamerkę – perfekcyjne przedłużenie duszy tego wąsatego tyrana w roboczym kombinezonie. Może więc wcisnąć do pralki tylko cztery kilogramy ubrań, czyli kilka par dżinsów, dwa swetry, pościel, bieliznę, którą wybiera za każdym razem, gdy zapowiada się jakaś romantyczna noc, i przy odrobinie szczęścia swoją ulubioną czarną spódnicę. Silvana Kunz przegląda się w drzwiczkach jednej z suszarek. Odbicie ukazuje zniekształcony obraz: krzywe nogi, szeroką talię, spłaszczony nos. Zastanawia się, co by pomyślał Camilo, gdyby ją taką zobaczył, i zaczyna się śmiać. Jej śmiech jest żywiołowy niczym wicher wstrząsający wiotkim drzewem, bezmierny jak przesycające przestrzeń promienie słońca. To znów wyobraża sobie siebie u boku instruktora tańca, który mówi: „Piersi do przodu, głowa do góry, raz, dwa, trzy, panna młoda pozwala się uwieść…. Nie, nie i jeszcze raz nie, to mężczyzna prowadzi”, i próbuje wykonać kilka kroków walca na wyłożonej płytkami powierzchni. Nagle spogląda na zegarek i przypomina sobie, że ma się jeszcze zająć tortem. Krem mokka, kasztany, czereśnie, orzechy lub migdały. Wciąż nie wybrała ostatniego składnika. Zostały zaledwie dwa tygodnie, a przed nią masa spraw do załatwienia. Kręci głową i otwiera drzwiczki pralki. Najpierw wrzuca bieliznę, następnie koszule. Życie jest jak pralka, myśli Silvana: człowiek kręci się i kręci, i pozostaje w tym samym miejscu. Ona wie jednak, że to niezupełnie prawda. Jeszcze do niedawna, mimo że ma doktorat z biochemii, mieszkała u swoich rodziców i dwie gosposie nieustannie dbały o to, by na jej łóżku nie było ani jednej fałdki. Teraz wykonuje wszelkie prace domowe na zmianę ze swoim narzeczonym. Silvana jest pewna, że przy odrobinie wysiłku dałaby radę wcisnąć do pralki wszystko na raz. I mogłaby pójść z Camilem do ciastkarni. O ile udałoby się odciągnąć go od papierów i komputera. Kilka dni temu wyznał, że pracuje nad dziennikiem ze swojej ostatniej podróży. Silvana zna go zaledwie od pół roku i chętnie by się dowiedziała, co robił jej narzeczony podczas podróży po Ameryce Południowej. Należy on jednak do gatunku mężczyzn, dla których milczenie jest najlepszą odpowiedzią. Silvana Kunz po raz kolejny spogląda na zegarek i z całych sił wciska pościel do stalowego bębna. Zamyka drzwiczki, po czym wypchana po brzegi pralka zaczyna pracować mozolnie, z trudem usiłując przetrawić wszystkie ubrania. Nim maszyna całkowicie padnie, w pralni rozbrzmiewa metalowy jęk. Silvana kopie z całej siły w dolną część grata. Woda wprawdzie się leje, ale pralka nieubłaganie traci moc i zamiera. Silvana traktuje to jako wyzwanie i zaczyna potrząsać maszyną z całych sił. Do diabła z cholernym instruktorem tańca, który zmusza ją, by się poruszała niczym księżniczka, do diabła z weselnym tortem, do diabła z dozorcą pozbawionym prywatnego życia – myśli, szarpiąc pralką. Wówczas zaczynają migotać wszystkie światła, wyładowanie elektryczne pnie się po kablu podłączonym do gniazdka i w metalowej części pralki dochodzi do zwarcia. Ręce, piegowata twarz, silne ramiona i długie nogi Silvany, całe ciało trzęsie się, nieoczekiwanie porażone prądem. Ostatnie, co Silvana dostrzega, to jakiś blask i fosforyzujący basen, w którym się zanurza.

– Powinnaś być najlepszą uczennicą.
– Dlaczego?
– Jeszcze pytasz?
– Dlaczego?
– Silvano, nosisz nazwisko Kunz. Już o tym rozmawialiśmy, nie udawaj Greka.
– Dobrze, tato.
– Nie przytakuj, tylko udowodnij mi to w czynach.
– Ale ja się nudzę, nie chcę chodzić do szkoły.
– Nudzisz się, bo nie masz nic do roboty. Twój dziadek w grobie się przewraca, gdy to słyszy.
– Nawet nie pamiętam jego twarzy.
– Silvano, byłaś malutka, mniejsza niż teraz.
– Tato, nie jestem malutka, mam siedem lat.
– Dobrze. Możesz nie chodzić do szkoły, zaczniesz pracować w polu. Przekonasz się, jak to jest harować na mrozie, który szczypie w uszy, wstawać o piątej rano i biegać za krowami w ulewie.
– Wszystko mi jedno. Nie wrócę do szkoły.
– Nie zapędzaj się, bo twoje pogróżki mogą się spełnić.
– Niech się spełnią.
– Umowa stoi.

Pod wodą kilka fosforyzujących ryb przygląda się Silvanie, podczas gdy ona z wątpliwą gracją wywija rękoma i nogami. Po upływie zaledwie pół minuty dotyka dna. Wzrok zachodzi mgłą, ramiona przestają stawiać opór wodzie. Słyszy, lub tylko wydaje jej się, że słyszy, swoje imię i ostatkiem sił odbija się od dna. Na powierzchni wody otula ją powietrze. Oddycha. Ukazują jej się resztki wraku: kawałki tkanin i drewna, kanistry, bluzki i dżinsy. Dwadzieścia metrów dalej dostrzega ogromną araukarię, większą niż budynki. Silvana podpływa kraulem. Pień ma długość stu dinozaurowych szyj. Nagle zdaje sobie sprawę, że to nie jest właściwie araukaria lub przynajmniej niezupełnie przypomina te zapamiętane z dzieciństwa, z czasów, gdy ojciec zabierał ją na spacery do Parku Narodowego Conquillío. To drzewo ma gałęzi bez liku, a kora jego pnia pokryta jest niebywałą ilością bruzd, które stanowią swoiste, niekończące się schody. Silvana zaczyna się wspinać po gąbczastej szyi drzewa i dociera do czegoś w rodzaju punktu widokowego. Z góry odkrywa, że znajdowała się w basenie przypominającym akwedukt rzymski otoczony pszenicznymi polami. Silvana obejmuje wzrokiem całą przestrzeń. Nieoczekiwanie dostrzega książkę zawieszoną na gałęzi niby ozdoba choinkowa. Na okładce widnieje napis: Dziennik z podróży. Nagle przypomina sobie Camila. Jest przekonana, że to tytuł książki, nad którą pracował jej narzeczony. Z niedowierzaniem szczypie się do bólu, by się przekonać, że nie śni. Otwiera książkę i czyta:

Nazywam się Silvana Kunz Kienzler. Urodziłam się w Temuco. Mam trzydzieści sześć lat. Chodziłam do Niemieckiej Szkoły w moim rodzinnym mieście. Zostałam mistrzynią Araukanii w pchnięciu kulą. Skończyłam biologię na uniwersytecie w Halle. Moi dziadkowie ze strony ojca przypłynęli do Chile z Europy po drugiej wojnie światowej, używając fałszywych paszportów. Uciekali przed zapachem prochu i Ruskimi, którzy wtargnęli do Berlina. Rodzina Kienzlerów przybyła do Temuco na początku XX wieku. Thomas, mój dziadek ze strony matki, w 1939 roku objął stanowisko dyrektora Niemieckiej Szkoły w Temuco. Za jego urzędowania oddano do użytku nową placówkę szkoły z bieżnią lekkoatletyczną, kinem i pomieszczeniem piwnicznym, do którego mieli dostęp tylko wybrani – członkowie zarządu. W zaciszu tego klimatyzowanego więzienia mój dziadek zgwałcił siedem kobiet i jednego psa rasy sznaucer. Dziś audytorium nosi jego imię.

Silvana wymiotuje na swoje buty, po czym z całej siły ciska książką, która utrzymuje się na powierzchni wody niczym niewielkie koło ratunkowe. Odległość pomiędzy jej siedziskiem a basenem to jakieś czterdzieści metrów. Silvana przeciera oczy, posuwa się o krok do przodu i skacze w otchłań.

Silvana Kunz, dziewięćdziesiąt dwa lata, łagodna matka i żona, kochająca babcia, na zawsze w naszych sercach. Byłaś blaskiem, który oświetlał nam drogę. Z twoich ust pochodziły najmądrzejsze rady. Spoczywaj w pokoju. Na zawsze pozostaniesz w naszej pamięci.

Stara jędzo, nie wiem, za jakie grzechy musiałam poznać wszystkie twoje kłamstwa. Nikczemna babo, wywłoko! Smaż się w piekle. Silvano, Silvano, wstydzę się nosić twoje imię. Wstydzę się tego, że jestem twoją córką, gardzę tobą, spluwam na twój grób.

Zanim się wybrał na tamten świat, Harald Kunz zlecił wybudowanie drewnianej chałupy w cieniu sosnowego lasu. Gdy tylko stanęła, nikt nie miał prawa się do niej zbliżyć. Zagubiona gdzieś na odludziu chata bez prądu i wychodka pokryta była cynkowym dachem, miała drewnianą podłogę i samotne okno wyglądające na posesję sąsiadów: pagórek, którego nigdy nie udało mu się kupić, własność rodziny Melillanców. Wczesnym rankiem widywano go wbijającego pale w grunt, coś tam wymierzającego i zapisującego cyfry w zeszycie oprawionym w skórę. Ani jego syn Ferdinand, ani jego żona nie byli w stanie przekonać go, by wrócił do wygód swojej posiadłości na przeciwległym krańcu działki. Po pewnym czasie kilku robotników rozpuściło plotkę, że stary jest szalony, bo przejawia szereg dziwactw, jak choćby to, że potrafi godzinami osłuchiwać ziemię za pomocą stetoskopu czy bredzić przed całym światem, jakoby prawda zamieszkiwała w głębi ziemi, z której kiełkuje wycie i płonące kule przybierające postać drzew i innych roślin. Po śmierci dziadka Silvana nigdy nie dowiedziała się prawdy. Znała tylko jej rodzinną wersję ograniczoną do absolutnego zakazu zbliżania się do chałupy ze starych, zgniłych desek, otoczonej chwastami i wysuszoną trawą.

Dlatego teraz Silvana zatrzymuje się na widok ogrodzenia z drutu kolczastego i zardzewiałego dachu, który dawał schronienie jej dziadkowi w ostatnich dniach życia. Niedawno rzuciła szkołę. Nad naukę matematyki i zapamiętywanie form czasowników przedkłada inne zajęcia: do jej obecnych obowiązków należy wstawanie przed świtem, karmienie psów i dbanie o grządki. Nim się odważy podejść bliżej, wspomina słowa, które słyszała niezliczoną ilość razy podczas kolacji i obiadów: „W żadnym wypadku nie zbliżać się do drewnianej chałupy”; myśli też o wróblu przelatującym nad bukiem, o obdrapanych kolanach swojej siostry Elke i o tym, czy gdyby była masą piór i kości rzuconych na wiatr, szydziłaby z murów, granic i płotów. Postąpiwszy zaledwie trzy kroki w kierunku starej chałupy, nagle słyszy:
– Czy ty nie powinnaś być w szkole?
Głos należy do staruszki o cynamonowej skórze. Silvana wzrusza ramionami. Hortensia Melillanca chwyta ją za dłoń i prowadzi w przeciwnym kierunku. Przechodzą przez dziurę w kolczastym ogrodzeniu. Wspinając się na pagórek, muszą kilkakrotnie przystanąć dla złapania tchu. Gdy po piętnastu minutach wchodzą do domku pokrytego strzechą, uderza je w twarz chmura dymu i kurzu. Siadają na krowiej skórze.
– Gdy dorośniesz, zostaniesz księżniczką – kobieta zwraca się do Silvany, a jej chce się śmiać, bo wie, że jest krzepka, i zanim zdecydowała się porzucić pierwszą klasę, koleżanki i koledzy nazywali ją nawet grubą świnią. Obok niej kura dziobie ziemię.
– Jestem głodna – mówi Silvana, a staruszka podaje jej kawałek chleba pieczonego w żarze ogniska. Dziewczynka grzecznie przeżuwa chleb i postanawia, że następnym razem przyniesie Hortensii w prezencie miód. Jednocześnie śledzi oczyma jaszczurki biegające po ścianach. Nagle słyszy pisk opon. Ferdinand Kunz musi się schylić, by wejść przez drzwi. Natychmiast dokonuje przeglądu dłoni i szyi swojej córki.
– Niech się pan nie martwi, nie jestem wampirem – mówi staruszka, a na jej twarzy maluje się uśmiech.
Silvana wciąż siedzi na podłodze.
– Idziemy – zarządza ojciec i bierze córkę na ręce.
Hortensia Melillanca wstaje i wzrokiem odprowadza Silvanę na tylne siedzenie samochodu, który pędem znika z jej posesji.

Wbrew przypuszczeniom większości Silvana zmierza ku śmierci, nie zastanawiając się nad niczym. Tymczasem woda zmieniła konsystencję. Stała się galaretowata, dzięki czemu Silvana zyskuje miękkie lądowanie. Leżąc na plecach, zanurza rękę w lepkiej masie koloru maliny i nabiera jej w garść. W ustach ma jeszcze posmak wymiotów. Przeżuwa galaretowatą maź, która smakuje jak świeża trawa. Wciąż leżąc na plecach, obserwuje chmarę motyli o brązowo-żółtych skrzydłach (Hylephila venusta). Daremnie próbuje usnąć, bo niepokojąco lekki wiatr delikatnie bawi się jej włosami. Postanawia wstać. Czuje się, jakby znalazła się na trampolinie. Piersi do przodu, głowa do góry, raz i dwa, i trzy, pozwól się prowadzić. Zaczyna podskakiwać.

 
Wesprzyj nas