„Dallas ’63” to hołd złożony prostszym czasom i poruszająca opowieść pełna gwałtownie narastającego suspensu, to Stephen King w swoim najlepszym epickim wydaniu.


Dallas '63Dwudziestego drugiego listopada 1963 r. w Dallas padły trzy strzały, które zabiły prezydenta Kennedy’ego. A gdyby tak można było temu zapobiec, ocalić JFK i zmienić bieg historii?

Jake Epping to trzydziestopięcioletni nauczyciel angielskiego w Lisbon Falls w stanie Maine, który dorabia, prowadząc kursy przygotowawcze do matury zaocznej dla dorosłych. Od jednego ze swoich uczniów Harry’ego Dunninga dostaje wypracowanie – makabryczną, wstrząsającą opowieść w pierwszej osobie o tym, jak pewnej nocy przed pięćdziesięciu laty ojciec Harry’ego zatłukł na śmierć jego matkę i braci, a siostrę pobił tak bardzo, że nigdy nie odzyskała przytomności. Od tego wszystko się zaczyna…

Wkrótce potem przyjaciel Jake’a, Al, właściciel lokalnego baru, zdradza mu tajemnicę: jego spiżarnia jest portalem do 1958 r. Powierza Jake’owi szaloną – i, co jeszcze bardziej szalone, wykonalną – misję ocalenia Kennedy’ego.

Tak oto Jake staje się Georgem Ambersonem – poznaje świat Elvisa i JFK, amerykańskich krążowników szos i wczesnego rock and rolla, gniewnego samotnika nazwiskiem Lee Harvey Oswald i Sadie Dunhill, pięknej szkolnej bibliotekarki, która zostaje miłością życia Jake’a – życia wbrew wszelkim normalnym regułom czasu.

Stephen King
Dallas ’63
Przekład: Tomasz Wilusz
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 8 listopada 2011
 

Dallas ’63


Nie można o mnie powiedzieć, że jestem skłonny do łez.
Moja eks oświadczyła, że mój „nieistniejący gradient emocjonalny” to główny powód, dla którego odchodzi (jakby facet, którego poznała na spotkaniach Anonimowych Alkoholików, nie miał nic do rzeczy). Powiedziała, że jeszcze może mi darować to, że nie płakałem na pogrzebie jej ojca; znałem go tylko sześć lat i nie mogłem rozumieć, jak był wspaniały, hojny (przykład: mustang kabriolet w prezencie z okazji ukończenia szkoły średniej). Kiedy jednak nie płakałem na pogrzebach własnych rodziców – umarli w odstępie raptem dwóch lat, tata na raka żołądka, mama na nagły jak uderzenie pioruna atak serca podczas spaceru po florydzkiej plaży – zaczęła rozumieć, o co chodzi z tym nieistniejącym gradientem. „Nie byłem zdolny czuć własnych uczuć”, mówiąc żargonem AA.
– Nigdy nie widziałam, żebyś uronił choć jedną łzę – powiedziała tonem, jakiego używają ludzie, kiedy przedstawiają absolutny, ostateczny, nieodwołalny powód zerwania związku. – Nawet kiedy mi mówiłeś, że albo pójdę na odwyk, albo ty odejdziesz. – Ta rozmowa odbyła się jakieś sześć tygodni przed tym, jak Christy spakowała swoje rzeczy, zawiozła je na drugi koniec miasta i wprowadziła się do Mela Thompsona. „Chłopak poznaje dziewczynę u Anonimowych Alkoholików” – to następne powiedzenie, jakie mają na tych spotkaniach.
Nie płakałem, kiedy się z nią żegnałem. Nie płakałem też, kiedy wszedłem z powrotem do małego domu z ogromną hipoteką. Domu, w którym nigdy nie pojawiło się dziecko i już się nie pojawi. Położyłem się na łóżku, które teraz należało wyłącznie do mnie, zakryłem oczy ramieniem i rozpaczałem.
Bez łez.
Nie jestem jednak emocjonalnie zablokowany. Co do tego Christy się myliła. Pewnego dnia, miałem wtedy jedenaście lat, matka czekała na mnie przed drzwiami, kiedy wróciłem ze szkoły. Powiedziała mi, że mój piesek, Rags, wpadł pod samochód, który nawet nie raczył się zatrzymać. Nie płakałem, kiedy go pochowaliśmy, choć tata zapewnił, że to nie przyniesie mi ujmy, ale płakałem, kiedy mi to powiedziała. Po części dlatego, że był to mój pierwszy kontakt ze śmiercią; a głównie przez to, że moim obowiązkiem było dopilnować, by Rags był bezpiecznie zamknięty na naszym podwórku.
I płakałem, kiedy zadzwonił lekarz mamy i powiadomił mnie, co się stało tamtego dnia na plaży. „Przykro mi, ale nie było żadnych szans – powiedział. – Czasem dzieje się to zupełnie nagle, lekarze zwykle uważają to za szczęście w nieszczęściu”.
Christy przy tym nie było – tego dnia musiała zostać dłużej w szkole i spotkać się z matką, która miała jakieś pytania w związku z ocenami syna – ale ja płakałem, a jakże. Poszedłem do naszej małej pralni i płakałem w brudne prześcieradło wyjęte z kosza. Niedługo, ale łzy popłynęły. Później mogłem jej o tym powiedzieć, lecz nie widziałem w tym sensu, bo raz, pomyślałaby, że łaknę współczucia (tego sformułowania Anonimowi Alkoholicy nie używają, a może powinni), i dwa, nie sądzę, by umiejętność zalewania się łzami na zawołanie powinna być warunkiem udanego małżeństwa.
Teraz, kiedy o tym myślę, to nie widziałem, by mój tata kiedykolwiek płakał; w największych emocjach dobywał z siebie co najwyżej ciężkie westchnienie albo kilka niechętnych burknięć udających śmiech – William Epping nie walił się w piersi ani nie zrywał boków, co to, to nie. Był typem małomównego twardziela, a matka w gruncie rzeczy była taka sama. Może te kłopoty z płaczem to sprawa genetyczna. Ale zablokowany? Niezdolny czuć własnych uczuć? Nie, taki nie byłem nigdy.
Poza chwilą, w której dostałem wiadomość o mamie, pamiętam jeszcze tylko jedną okazję, kiedy płakałem jako dorosły, a było to przy czytaniu historii ojca woźnego. Siedziałem sam w pokoju nauczycielskim Lisbon High School i przekopywałem się przez stertę wypracowań, które spłodziła moja grupa z angielskiego dla dorosłych. W głębi korytarza słyszałem zgłuszone dudnienie piłek do koszykówki, ryk syreny ogłaszającej czas dla trenera i krzyki kibiców towarzyszące zmaganiom sportowych bestii: Chartów Lisbon i Tygrysów Jay.
Któż może wiedzieć, kiedy życie stanie na rozdrożu i dlaczego?
Zadałem temat „Dzień, który odmienił moje życie”. Odpowiedzi, choć najczęściej z serca płynące, były w większości ciężkostrawne: sentymentalne opowieści o dobrej cioci, która przyjęła pod swój dach nastolatkę w ciąży, o kumplu z wojska, który pokazał, czym jest prawdziwe męstwo, o przypadkowym spotkaniu z kimś sławnym (zdaje się, że chodziło o Alexa Trebeka z teleturnieju „Jeopardy”, choć mógł to być Karl Malden). Ci z was, którzy są nauczycielami i dla dodatkowych trzech czy czterech tysięcy rocznie prowadzą kursy przygotowujące do zaocznej matury, wiedzą, jak zniechęcające jest czytanie takich wypracowań. O obiektywnej ocenie właściwie nie ma mowy, a przynajmniej nie było dla mnie; zaliczałem wszystkim, bo nigdy nie miałem dorosłego ucznia, który nie wypruwał z siebie żył. Jeśli oddawałeś pracę, w której napisałeś cokolwiek, miałeś zagwarantowane, że Jake Epping, nauczyciel angielskiego w LHS, postawi haczyk przy twoim nazwisku, a jeśli jeszcze tekst podzielony był na prawdziwe akapity, dostawałeś co najmniej cztery minus.
Robota była ciężka dlatego, że czerwony długopis stał się moim podstawowym narzędziem dydaktycznym zamiast moich ust i zużyłem go praktycznie do cna. Była też dołująca, bo wiedziałem, że praktycznie nic z tej edukacji czerwonym długopisem nie zostanie ludziom w pamięci; jeżeli ktoś w wieku trzydziestu lat nie zna podstawowych reguł gramatyki (poszedłem, nie poszłem), nie wie, kiedy używać wielkich liter (Biały Dom, nie biały-dom), ani nie potrafi sklecić zdania zawierającego rzeczownik i czasownik, to pewnie już się tego nie nauczy. Mimo to nie ustajemy w bojach i mężnie zaznaczamy niewłaściwie użyte słowo w zdaniach typu „Mąż mój był zbytnio skory do tego, żeby mnie oceniać” bądź przekreślamy „żem” i dopisujemy końcówkę czasownika w zdaniu „I od tej pory żem często wypływał aż do boi”.
Taką właśnie beznadziejną, żmudną pańszczyznę odwalałem tamtego wieczoru, podczas gdy niedaleko kolejny mecz szkolnej ligi koszykarskiej zbliżał się do kolejnej końcowej syreny, na wieki wieków, amen. Christy była wtedy świeżo po odwyku i przypuszczam, że jeśli o czymkolwiek wówczas myślałem, musiało to mieć związek z nadzieją, że wrócę do domu i zastanę ją trzeźwą (tak też się stało; łatwiej jej było zachować trzeźwość niż męża). Pamiętam, że pobolewała mnie głowa i pocierałem skronie, tak jak to się robi, kiedy chce się zapobiec przejściu lekkiego, dokuczliwego ćmienia w potężną migrenę. Pamiętam, że myślałem: Trzy, jeszcze tylko trzy prace i będę mógł wyjść. Wrócę do domu, zrobię sobie duży kubek kawy rozpuszczalnej i zanurzę się w nowej powieści Johna Irvinga bez tych szczerych, ale nieskładnych wypocin wiszących mi nad głową.
Nie było dźwięku skrzypiec ani dzwonka alarmowego, kiedy zdjąłem pracę woźnego z wierzchu sterty i położyłem przed sobą, żadnego poczucia, że ta chwila odmieni życie nie tylko mojej skromnej osoby, ale i wszystkich ludzi na świecie. Ale takich rzeczy się nie wie, prawda? Życie zmienia się w mgnieniu oka.
Pisał tanim tuszem długopisowym, który miejscami zaplamił wszystkie pięć stron i niechybnie pobrudził mu palce. Miał kulfoniasty, ale czytelny charakter pisma i musiał mocno naciskać długopis, bo słowa wręcz wyryły się na kartkach z taniego zeszytu; gdybym zamknął oczy i wodził palcami po ich odwrotach, to byłoby tak, jakbym czytał Braille’a. Na końcu każdego małego „y” był lekki zawijas, jakby ozdobnik. To pamiętam szczególnie wyraźnie.
Pamiętam też początek jego wypracowania. Słowo w słowo. Pewnie, że tak. Dzień, który odmienił życie Harry’ego Dunninga, odmienił także moje własne.
To nie był dzień, tylko noc. Noc, która odmieniła moje życie, to była noc, kiedy ojciec zabił mamę moją i dwóch braci, a mnie pobił. Moją siostrę też pobił, tak bardzo, że była w śpiączce. Trzy lata się nie budziła i w końcu umarła. Na imię jej było Ellen i bardzo ją kochałem. Lubiła zrywać kwiatki i wkładać je w wazony.
W połowie pierwszej strony zaczęły mnie piec oczy i odłożyłem mój wierny czerwony długopis. To wtedy, gdy doszedłem do momentu, kiedy wczołgał się pod łóżko z krwią zalewającą oczy (ściekała mi też w gardło i okropnie smakowała), rozpłakałem się – ależ Christy byłaby dumna. Doczytałem do samego końca bez postawienia choćby jednego znaczka, ocierając oczy, żeby łzy nie kapały na stronice, które w oczywisty sposób kosztowały go tak wiele wysiłku. Czy sądziłem, że był mniej lotny od pozostałych, że stał może pół szczebla nad tymi, o których się kiedyś mówiło „upośledzeni zdolni do nauki”? Cóż, na Boga, miało to swoją przyczynę, nieprawdaż? Podobnie jak to, że kulał. Cud, że w ogóle żył. A jednak. Miły człowiek, który zawsze się uśmiechał i nigdy nie podnosił głosu na dzieci. Miły człowiek, który przeszedł piekło, a teraz pracował – pokornie i z nadzieją, jak oni wszyscy – nad tym, żeby zrobić maturę. Mimo że miał do końca życia pozostać woźnym, zwykłym facetem w zielonym lub brązowym uniformie, który zamiatał korytarze i zeskrobywał gumy do żucia z podłogi szpachlą (zawsze ją nosił w tylnej kieszeni). Może niegdyś mógł zostać kimś innym, ale pewnej nocy jego życie zmieniło się w mgnieniu oka i dziś był tylko facetem w stroju roboczym, na którego dzieciaki wołały „Harry Kic-Żabka”, bo tak śmiesznie chodził.
Dlatego płakałem. Niedługo, ale to były prawdziwe łzy, płynące prosto z serca. W głębi korytarza słyszałem, jak orkiestra szkolna zaczyna grać pieśń zwycięstwa – a zatem nasi wygrali, chwała im. Później Harry i paru jego współpracowników złożą trybuny i pozamiatają wrzucone pod nie śmieci.
Wykreśliłem nad jego pracą wielkie czerwone 5. Patrzyłem na nie dłuższą chwilę, po czym dodałem wielki czerwony +. Dlatego, że praca była dobra, i dlatego, że jego ból wywołał emocjonalną reakcję we mnie, jego czytelniku. A czy nie to właśnie powinna robić proza godna piątki z plusem? Wywoływać reakcję?
Co do mnie, żałuję tylko, że była Christy Epping nie miała racji. Żałuję, że jednak nie byłem emocjonalnie zablokowany. Bo wszystko, co nastąpiło potem – każde koszmarne zdarzenie – wzięło się z tych łez.

CZĘŚĆ I
MOMENT PRZEŁOMOWY

ROZDZIAŁ 1
1

Harry Dunning zdał celująco. Na jego zaproszenie poszedłem na skromną uroczystość rozdania świadectw maturalnych w sali gimnastycznej Lisbon High School. Naprawdę nie miał nikogo innego i zrobiłem to z przyjemnością.
Po błogosławieństwie (udzielonym przez ojca Bandy’ego, który nie opuszczał prawie żadnej uroczystości w LHS) przecisnąłem się przez rojowisko krewnych i znajomych w miejsce, gdzie Harry stał samotnie w swojej wydymającej się czarnej todze, z dyplomem w jednej ręce i wypożyczonym biretem w drugiej. Wziąłem od niego czapkę, żeby móc uścisnąć mu dłoń. Uśmiechnął się szeroko, obnażając uzębienie z licznymi ubytkami i kilkoma krzywulcami. Ale uśmiech był promienny i ujmujący.
– Dziękuję, że pan przyszedł, panie Epping. Bardzo dziękuję.
– Cała przyjemność po mojej stronie. I mów mi Jake. To przywilej, który przyznaję każdemu uczniowi w takim wieku, że mógłby być moim ojcem.
Przez chwilę miał zdziwioną minę, po czym parsknął śmiechem.
– Ano rzeczywiście mógłbym, nie? Kurczę!
Też się zaśmiałem. Wielu ludzi śmiało się wokół nas. Oczywiście, były i łzy. Co dla mnie jest trudne, całej masie ludzi przychodzi z łatwością.
– I ta piątka z plusem! Kurczę! – cieszył się Harry. – W życiu nie dostałem piątki z plusem! I nie spodziewałem się dostać!
– Zasłużyłeś, Harry. To jak, dokąd skierujesz swoje pierwsze kroki jako absolwent szkoły średniej?
Na chwilę przestał się uśmiechać – nie wybiegł myślami tak daleko naprzód.
– Pewnie do domu. Wynajmuję taki mały domek na Goddard Street, wie pan. – Podniósł dyplom, trzymając go ostrożnie w czubkach palców, jakby bał się, że rozmaże tusz. – A to oprawię i powieszę na ścianie. Potem naleję se lampkę wina, siądę na kanapie i będę to podziwiał do nocy.
– Dobry plan – powiedziałem – ale może najpierw dałbyś się zaprosić na hamburgera z frytkami? Moglibyśmy pójść do Ala.
Spodziewałem się, że się skrzywi, ale oczywiście sądziłem Harry’ego według moich kolegów pedagogów lub większości naszych uczniów – unikali knajpy Ala jak zarazy i chodzili albo do Dairy Queen naprzeciwko szkoły, albo do Hi-Hat przy drodze 196, niedaleko miejsca, gdzie kiedyś było kino samochodowe.
– Byłoby super, panie Epping. Dzięki!
– Jake, pamiętasz?
– Jake, jasne.
Zabrałem więc Harry’ego do baru Ala – z całego grona pedagogicznego ja jeden byłem tam stałym klientem – i Al, choć tego lata nawet zatrudnił kelnerkę, obsłużył nas osobiście. Jak zwykle, w kąciku jego ust tlił się papieros (niedozwolone w punktach gastronomicznych, to jednak Ala nigdy nie powstrzymało) i oko po tej stronie było przymrużone od dymu. Kiedy zobaczył złożoną togę absolwenta szkoły średniej i zdał sobie sprawę, jaka to okazja, uparł się, że cały rachunek bierze na siebie (jeśli rachunek to nie za duże słowo; jedzenie u Ala zawsze było zadziwiająco tanie, co dało początek plotkom na temat losu pewnych bezdomnych zwierząt w okolicy). Zrobił nam też zdjęcie, które potem wywiesił na, jak to nazywał, Miejskiej Ścianie Sławy. Wśród innych reprezentowanych tam „sław” byli świętej pamięci Albert Dunton, założyciel zakładu jubilerskiego Dunton Jewelry; Earl Higgins, były dyrektor LHS; John Crafts, założyciel komisu John Crafts Auto Sales; i, oczywiście, ojciec Bandy od Świętego Cyryla. (Ojciec był w parze z papieżem Janem XXIII – ten ostatni nietutejszy, ale wielbiony przez Ala Templetona, który nazywał samego siebie „dobrym katolem”). Zdjęcie, które Al zrobił tamtego dnia, pokazuje Harry’ego Dunninga z szerokim uśmiechem na twarzy. Ja stałem obok i razem trzymaliśmy jego dyplom. Harry miał lekko przekrzywiony krawat. Pamiętam to, bo skojarzył mi się z tym zawijasem, który robił na końcu małego „y”. Pamiętam to wszystko. Pamiętam doskonale.

2

Dwa lata później, w ostatnim dniu roku szkolnego, siedziałem w tym samym pokoju nauczycielskim i czytałem prace końcowe słuchaczy mojego seminarium z poezji amerykańskiej dla wybitnie zdolnych uczniów. Dzieciaki już wyszły, uwolnione na kolejne wakacje, ja wkrótce miałem zrobić to samo. Na razie jednak było mi dobrze tam, gdzie byłem, cieszyłem się niezwyczajną ciszą. Pomyślałem, że przed wyjściem może nawet opróżnię szafkę z przekąskami. Ktoś powinien, stwierdziłem.
Wcześniej tego dnia Harry Dunning przykuśtykał do mnie po godzinie wychowawczej (która była wyjątkowo rozjazgotana, jak każda lekcja wychowawcza i godzina nauki własnej w ostatnim dniu szkoły) i podał mi rękę.
– Chcę tylko podziękować za wszystko – powiedział.
Uśmiechnąłem się szeroko.
– O ile pamiętam, już to zrobiłeś.
– Tak, ale dziś mój ostatni dzień. Idę na emeryturę. Dlatego koniecznie chciałem jeszcze raz panu podziękować.
Kiedy uścisnąłem mu dłoń, przemykający obok dzieciak – druga klasa, nie starszy, sądząc po świeżym wysypie pryszczy i seriokomicznej kępce na podbródku, która aspirowała do miana koziej bródki – mruknął:
– Harry Kic-Żabka po u-licy ki-ca.
Chciałem go złapać i zmusić, żeby przeprosił, ale Harry mnie powstrzymał. Jego uśmiech był swobodny, bez cienia urazy.
– Nie, nie ma co. Przywykłem. To tylko dzieci.
– To prawda – powiedziałem. – I naszym obowiązkiem jest je uczyć.
– Wiem, i dobrze to panu wychodzi. Ale moim obowiązkiem nie jest robić za… jak to się nazywa… lekcję poglądową. Zwłaszcza nie dzisiaj. Niech pan dba o siebie, panie Epping. – Może i był w takim wieku, że mógł być moim ojcem, ale najwyraźniej „Jake” nigdy nie przejdzie mu przez usta.
– Ty też, Harry.
– Nigdy nie zapomnę tej piątki z plusem. Ją też oprawiłem. Powiesiłem obok dyplomu.
– I bardzo dobrze.
Tak było. Jego wypracowanie stanowiło dzieło sztuki naiwnej, ale pod każdym względem przejmujące i prawdziwe jak obrazy Grandma Moses. Na pewno przewyższało teksty, które czytałem w tej chwili. Ortografia w wypracowaniach wzorowych uczniów była przeważnie bez zarzutu, język przejrzysty (choć moi ostrożni, nieskłonni do ryzyka przyszli studenci mieli irytującą tendencję do nadużywania strony biernej), ale styl bezbarwny. Nudny. Moi uczniowie byli z trzeciej klasy – tych z czwartej Mac Steadman, mój szef, przyznał sobie – ale pisali jak staruszkowie i staruszki, usta w ciup i „ojej, uważaj, Mildred, tam ślisko”. Mimo swoich gramatycznych potknięć i kulfoniastych liter, Harry Dunning pisał jak bohater. Przynajmniej ten jeden raz.
Kiedy tak snułem rozważania nad różnicą między prozą ofensywną a defensywną, interkom na ścianie odchrząknął.
– Czy pan Epping jest w pokoju nauczycielskim w zachodnim skrzydle? Jesteś tam jeszcze, Jake?
Wstałem, pstryknąłem przełącznik kciukiem.
– Jeszcze jestem, Gloria. Za moje grzechy. Czym mogę służyć?
– Telefon do ciebie. Dzwoni jakiś facet… Al Templeton? Mogę cię połączyć, jak chcesz. Albo powiedzieć mu, że już wyszedłeś.
Al Templeton, właściciel i kierownik baru Al’s Diner, który omijało z daleka całe grono pedagogiczne LHS z wyjątkiem niżej podpisanego. Nawet czcigodny szef mojego wydziału – który usiłował mówić jak profesor Cambridge i zbliżał się do emerytury – publicznie nazywał specjalność zakładu „Słynnym Miauburgerem Ala”, zamiast „Słynnym Mniamburgerem Ala”.
„Cóż, jasne, że to tak naprawdę nie z kota – mawiali ludzie – czy raczej prawdopodobnie nie z kota, ale to nie może być wołowina, nie za dolara dziewiętnaście. W McDonaldzie za tyle nie dostanie się nawet podwójnego cheeseburgera”.
– Jake? Zasnąłeś mi tam?
– Nie, jestem zwarty i gotowy. – Byłem też ciekaw, czemu Al dzwoni do mnie do szkoły. Ba, czemu w ogóle do mnie dzwoni. Nigdy nie łączyło nas nic poza zwykłą znajomością kucharza z klientem. Ja ceniłem sobie jego żarcie, on cenił sobie stałe przychody, jakie mu zapewniałem. – Dawaj go.
– Właściwie co tu jeszcze robisz?
– Biczuję się.
– Uuu! – Mogłem sobie wyobrazić, jak Gloria trzepocze długimi rzęsami. – Uwielbiam, kiedy świntuszysz. Czekaj, aż ci tam dzyńnie.
Rozłączyła się. Telefon wewnętrzny zadzwonił i podniosłem słuchawkę.
– Jake? Jesteś tam, stary?
W pierwszej chwili pomyślałem, że Gloria źle usłyszała imię. To nie mógł być głos Ala. Nawet najgorsze przeziębienie na świecie nie mogłoby spowodować takiej chrypy.
– Kto mówi?
– Al Templeton, nie powiedziała ci? Chryste, ta muzyczka podczas czekania na połączenie jest beznadziejna. Co oni, nie słyszeli o Connie Francis? – Zaniósł się kaszlem tak głośnym, że nieco odsunąłem słuchawkę od ucha.
– Dopadła cię grypa?
Zaśmiał się. Jednocześnie kaszlał dalej. Połączenie jednego z drugim było dość makabryczne.
– Coś mnie dopadło, to fakt.
– Musiało cię szybko rozłożyć. – Byłem u niego raptem wczoraj, na wczesnej kolacji. Mniamburger, frytki i truskawkowy shake. Uważam, że facet, który mieszka sam, powinien jeść produkty ze wszystkich najważniejszych grup pokarmowych.
– Można tak powiedzieć. Można też powiedzieć, że trochę to trwało. Jedno i drugie byłoby zgodne z prawdą.
Nie wiedziałem, jak na to zareagować. Przez te sześć czy siedem lat, kiedy chodziłem do Ala, owszem, bywał dziwny – na przykład z uporem nazywał New England Patriots „Boston Patriots” i mówił o Tedzie Williamsie, jakby znał go jak brata – ale drugiej tak osobliwej rozmowy jak ta nie pamiętałem.
– Jake, muszę się z tobą zobaczyć. To ważne.
– Mogę spytać…
– Spodziewam się, że będziesz miał masę pytań, a ja na nie odpowiem, ale nie przez telefon.
Nie wiedziałem, ile odpowiedzi będzie w stanie dać, zanim głos mu wysiądzie, ale obiecałem, że przyjdę za jakąś godzinę.
– Dzięki. Nawet wcześniej, gdybyś mógł. Jak to mówią, każda chwila jest cenna. – I odłożył słuchawkę, ot tak, bez pożegnania.
Przebrnąłem przez jeszcze dwa wypracowania i na kupce zostały już tylko cztery, ale uznałem, że nic z tego nie będzie. Wypadłem z rytmu. Wrzuciłem je więc do teczki i wyszedłem. Przemknęło mi przez myśl, żeby pójść na górę, do sekretariatu, i życzyć Glorii udanych wakacji, ale machnąłem na to ręką. Będzie tu przez cały najbliższy tydzień, zajęta zamykaniem kolejnego roku szkolnego, a ja przyjdę w poniedziałek opróżnić szafkę z przekąskami – obiecałem to sobie. W przeciwnym razie nauczyciele szkoły letniej, którzy będą korzystali z pokoju nauczycielskiego w zachodnim skrzydle, zastaną ją pełną robactwa.
Gdybym wiedział, co przyniesie przyszłość, na pewno poszedłbym do niej. Może nawet dałbym jej całusa, który wisiał w powietrzu między nami od paru miesięcy. Ale oczywiście nie wiedziałem. Życie zmienia się w mgnieniu oka.

 
Wesprzyj nas