“Jaka demokracja?” to dwadzieścia pięć lekcji – a w nich wszystko, co powinniśmy zawsze wiedzieć o demokracji, a w naszych czasach szczególnie. Mądrze, ciekawie, konkretnie. Bez zbędnego teoretyzowania i niezrozumiałych słów.


Jaka demokracjaDemokracja przyszłości musi polegać na wiedzy, bystrości, inteligencji, roztropności i wielu cechach, których nam nie brakuje, ale które zostały zepchnięte do kąta przez szatański sojusz mas z idiotami u władzy – trudno o mądrzejsze, ciekawsze i konkretniejsze lekcje demokracji bez zbędnego teoretyzowania i niezrozumiałych słów, dosłownie dla każdego, niż tych dwadzieścia pięć felietonów.

Co jeżeli nie demokracja? – pyta w ostatnim z tekstów Marcin Król. – Rozsądek nakazuje zadbać tylko o to, by ustrój, jaki powstanie, kiedy skończy się bajka, był w miarę znośny. Reszta jest nie do wykonania.

A może jednak coś możemy dla przyszłości demokracji zrobić? Możemy! Przede wszystkim za sprawą tej niewielkiej książeczki możemy zdobyć wielką wiedzę i pewność, czym demokracja może być, czym bywała i czym obecnie jest. I dlaczego tak bardzo warto o nią zadbać, bo nigdzie nie jest powiedziane, że będzie trwała wiecznie.

Od tego i tylko od tego w ogóle można zacząć. Inaczej nie dowiemy się, co jest prawdą, co fałszem, co stereotypem do obalenia, a co – mitem.

Marcin Król (ur. 1944 r.) – polski filozof polityki i historyk idei, profesor nauk humanistycznych, nauczyciel akademicki, publicysta. W latach 70. pracował w Polskiej Akademii Nauk. Później zawodowo związany był z Uniwersytetem Warszawskim, na którym pełnił funkcję dziekana Wydziału Stosowanych Nauk Społecznych i Resocjalizacji. W 1978 r. objął funkcję redaktora naczelnego pisma „Res Publica”. Współpracował z Polskim Porozumieniem Niepodległościowym. Publikował w paryskiej „Kulturze”. Był członkiem Komitetu Obywatelskiego i uczestnikiem obrad Okrągłego Stołu. Poza pracą naukową w III RP zajął się aktywną działalnością publicystyczną, m.in. jako redaktor naczelny pisma „Res Publica Nowa”, a także bliski współpracownik i wieloletni członek redakcji „Tygodnika Powszechnego”. Jest autorem licznych książek, z których wiele dotyczy historii idei.

Marcin Król
Jaka demokracja?
Wydawnictwo Agora
Premiera: 30 sierpnia 2017
 
 

Jaka demokracja

Wybór demokracji

W latach komunizmu powrót do demokracji uważaliśmy za cel oczywisty i nie zastanawialiśmy się nad tym – do jakiej demokracji. Wracaliśmy do takiej, jaka wówczas istniała w Paryżu, Berlinie, Amsterdamie. Teraz jednak, zwłaszcza kiedy demokracja ma się w Polsce (ale i w całym świecie zachodnim) kiepsko, warto wrócić do rozważenia pytań: jaka demokracja, jakie motywy skłaniają nas do wybrania demokracji?
W nowożytnym świecie próbowano demokracji od ponad trzystu lat i od razu zmierzano do demokracji, powodując się dwiema zupełnie odmiennymi intencjami. Pierwsza miała charakter umiarkowanie optymistyczny i radosny. Demokracja jako rządy ludu miała stanowić pierwszy przypadek w dziejach świata, kiedy to sami postanowiliśmy decydować o swoim losie. Był to pomysł niesłychanie odważny, ale wynikał – między innymi – z uznania wolności i godności jednostki. Skoro jesteśmy wolni, to z jakiej racji ktokolwiek ma nam narzucać swoją wolę polityczną? A ponadto godność jednostki realizuje się w działaniu publicznym, a zatem w polityce. Polityka to nie jest sfera obowiązku, lecz sfera realizacji wspólnych celów.
Od razu pojawili się sceptycy, którzy nie byli przeciwnikami demokracji, lecz dążyli do niej tylko po to, by uniknąć konsekwencji działania marnej ludzkiej natury. Demokracja w ich przekonaniu miała zapobiegać wojnom domowym, doprowadzać społeczeństwa do politycznego kompromisu w każdej istotnej sprawie publicznej. To z tą postawą związany jest argument, że lepsze spory w parlamencie niż na ulicy. Demokracja jest najmniejszym złem, obywatele zagłosują co pewien czas, a potem władze dogadają się i wprowadzą kompromisowe rozwiązania. Kompromis nie jest radosnym celem ani demokracja nie ma nic wspólnego z naszym dobrym samopoczuciem, lecz dzięki niej unikamy wewnętrznych sporów, które byłyby nie do rozstrzygnięcia.
Oczywiście, demokracja, z jaką mamy obecnie do czynienia w kulturze zachodniej, zawiera elementy i jednej, i drugiej koncepcji, ale przewaga tej drugiej wyraźnie rośnie w ostatnich dekadach.
Nazwijmy, zgodnie z przyjętą praktyką, umiarkowanie optymistyczną ideę demokracji – demokracją substancjalną, a umiarkowanie pesymistyczną – demokracją proceduralną. Pierwsza opiera się na zgodzie obywateli, druga na kompromisie. To – jak od razu widać – zupełnie inne zasady jej funkcjonowania. Pierwsza jest gorąca, intensywna i wymaga od nas (tych, którzy chcą, bo przymusu nie ma) zaangażowania. Druga jest letnia czy wręcz zimna i – póki znośnie funkcjonuje – z punktu widzenia obywatela jest raczej obojętna.
A z praktycznych powodów demokracja substancjalna musi często posługiwać się demokracją proceduralną. W naszych społeczeństwach demokracja bezpośrednia nie jest przecież możliwa. Przedstawiciele, głosowania arytmetyczne czy ocena zgodności ustaw z konstytucją są niezbędne. Jednak demokracja proceduralna nie musi się odwoływać do demokracji jako władzy ludu. Demokracja proceduralna może być jak dobrze funkcjonujący urząd pocztowy, co nie musi budzić naszego, obywateli, entuzjazmu, ale zapewnia nam znośne życie w świętym spokoju. Jeżeli chcemy tylko świętego spokoju, demokracja proceduralna jest dobrym rozwiązaniem, jeżeli chcemy uczestniczyć w podejmowaniu decyzji politycznych – demokracja proceduralna stawia takie bariery, które okazują się nie do pokonania.
Demokracja proceduralna zapewnia spokój, pod warunkiem że podstawowe wartości i procedury są przestrzegane dość sumiennie. Przestrzegane przez władze, które wybraliśmy w powszechnym głosowaniu, bo tylko tyle było naszego udziału w demokracji. Pojawia się więc problem przestrzegania procedur i zaufania, że będą one przestrzegane. W olbrzymiej większości przypadków chodzi o procedury zgodne z konstytucją oraz nienaruszające naszego poczucia przyzwoitości. Ponieważ gmach demokracji proceduralnej stoi na procedurach, więc każdy przypadek ich nieprzestrzegania grozi jego zawaleniem.
Ponadto my, obywatele, jesteśmy z natury leniwi, egoistyczni i niezbyt odważni, ale skoro już mamy demokrację, chcielibyśmy czasem w niej uczestniczyć. Niekiedy próbuje się nam wmówić, że świętem demokracji są wybory powszechne. Nie są, bo chcielibyśmy uczestniczyć naprawdę. To jednak zwolennikom procedur nie bardzo się podoba, bo nasze obywatelskie inicjatywy zawracają im głowę. A poza tym uważają oni, że nie jesteśmy jako masa odpowiednio wykształceni i świadomi, by podejmować decyzje polityczne. A zatem okazuje się, że powszechne uznanie demokracji za zimną i proceduralną ma zaskakująco niebezpieczne konsekwencje.

Demokracja i prawo

Demokracja proceduralna działa zgodnie z procedurami. Procedury to reguły, zasady, przepisy, zarządzenia, a wszystko to razem stanowi prawo. W polskiej konstytucji mamy zaraz na początku sformułowanie – ostatnio ze znanych powodów często przywoływane – że „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym”. Nie we wszystkich konstytucjach państw demokratycznych kwestia prawa jest aż tak wyróżniona. I dalece nie jest oczywiste, czy dla losu demokracji prawo jest najważniejsze. Oczywiście, kiedy podstawy prawa są naruszane, jak obecnie, wszyscy o nim mówimy. Jednak w historii i praktyce funkcjonowania państw demokratycznych rola prawa nie jest do końca jasna. Jasna jest tylko w demokracji proceduralnej, ale w tym przypadku niewątpliwie rosnąca rola prawa niekoniecznie jest zjawiskiem pozytywnym.
Wśród myślicieli, zwolenników demokracji, występowały dalece odmienne stanowiska. Od wszechmocy prawa po jego czysto użytkowy i drugorzędny charakter. Między tymi skrajnościami pojawiło się naturalnie wiele rozwiązań pośrednich. Jeden z patronów demokracji – Monteskiusz („O duchu praw”) – zajął stanowisko skrajne i bardzo ważne, bo możemy porównać istniejący dzisiaj ustrój demokratyczny do jego ideału. Sądził mianowicie, że rządzić powinno prawo, a życie publiczne i polityka powinny ulec daleko idącej „depersonalizacji”. Innymi słowy, wykonawcy prawa powinni być tylko jego urzędnikami. Ich poglądy, ich temperament czy też osobowość nie mają żadnego znaczenia. Nie musimy znać ich nazwisk ani żadnych innych szczegółów personalnych, bo oni tylko realizują w praktyce literę i ducha prawa. Monteskiusz pisał tak, sprzeciwiając się władzy monarchów, ale w historii nowożytnej wielokrotnie osoby o szczególnych cechach naruszały rządy prawa. Ideał Monteskiusza jest więc wciąż aktualny, chociaż – co oczywiste – tylko jako ideał.
Zwolennicy przeciwnego poglądu sądzą, że nie można demonizować prawa w demokracji, bo prawo musi być rezultatem demokratycznych decyzji, a nie odwrotnie. Mają również sporo racji. Prawo jest ich zdaniem rezultatem woli demokratycznej, a nie siłą wobec demokracji nadrzędną. Jeżeli istnieje potrzeba, ustawodawca wprowadza nowe regulacje prawne albo zmienia już istniejące. Jest to całkowicie zrozumiałe. Jeżeli jednak posunąć się do skrajności, do czego współczesne demokracje mają skłonność, to prawnie trzeba by uregulować nie tylko wszystkie publiczne kwestie i zachowania, ale też sporo prywatnych. Taka skrajność byłaby niebezpieczna lub w najlepszym przypadku tylko nonsensowna.
Im bardziej demokracja staje się proceduralna, tym większa skłonność rządzących, i to na wszystkich szczeblach, do regulowania wszystkiego przez prawo. A wobec tego tym większa staje się chęć obywateli, by możliwie wszystko było prawnie uregulowane. Jak mnie ktoś obrazi, to go podam do sądu, jak podorze kawałek drogi (prawo stanowi, że każda droga publiczna musi mieć co najmniej sześć metrów szerokości), złożę skargę i do sądu, jak huknę na wnuka, żeby wreszcie zjadł śniadanie – do sądu. Zastępujemy coraz częściej zasady przyzwoitości regulacjami prawnymi, co jest bardzo niekorzystne.
Szerzej sprawy traktując, można powiedzieć, że prawo zastępuje kulturę i obyczajowość demokratyczną. To jest groźne, ale jeszcze groźniejsze jest, kiedy prawo staje się w rękach wrogów demokracji narzędziem do jej ograniczania. Nie we wszystkich okolicznościach zatem nadrzędna władza prawa jest zgodna z istotą demokracji. Co więcej, jeżeli uważamy demokrację za twór żywy i wciąż się zmieniający, prawo często przeszkadza w dokonywaniu zmian lub doprowadzając do skostnienia demokracji proceduralnej – czyni demokrację słabą lub wręcz martwą. Nawet zupełnie zimna demokracja proceduralna nie jest w stanie egzystować bez kultury demokratycznej. Chociaż politycy, ci politycy, którzy lubią zimną demokrację, w gruncie rzeczy cieszą się tym bardziej, im bardziej kultura polityczna wyborców jest niska. Jest tak nie tylko w Polsce. Kto śledził kampanię wyborczą w Stanach Zjednoczonych, zdumiewał się, jak nisko może zejść poziom demokratycznej argumentacji, jakie bzdury mogą wygadywać liczący się kandydaci na prezydenta. I ludzie ich słuchają bez większych protestów. Kultura demokratyczna ma się więc bardzo marnie. Dobrze jest zatem, kiedy organizacje społeczeństwa obywatelskiego występują w imię przyzwoitości, a nie w imię prawa. Dopiero wtedy zaczynają bronić demokracji.
Kiedy jednak mówimy o prawie i demokracji, to nie od razu znajdujemy odpowiedź na pytanie, skąd w demokracji bierze się prawo, jakie jest jego pochodzenie? Wydaje się, że odpowiedź jest prosta – prawo tworzy ciało ustawodawcze w zgodzie z konstytucją. Nie jest to odpowiedź słuszna. Gdyby tak było, każde ciało ustawodawcze po przejęciu władzy przez inną partię ustalałoby swoje prawo – jak to po części dzieje się teraz w Polsce. Pojawia się tu zatem zasadnicza sprawa kompromisu.

Kompromis

W demokracji proceduralnej kompromis jest najważniejszy. W gruncie rzeczy kompromis jest racją bytu demokracji proceduralnej. Tak uważa na przykład amerykański filozof Richard Rorty. Dzięki kompromisowi mamy uniknąć dwóch wielkich niebezpieczeństw: wojny domowej oraz przeniesienia politycznego sporu poza parlament; na ulice, barykady, szubienice. Kompromis jest zupełnie czym innym niż konsensus, z czego większość polityków nie zdaje sobie sprawy, bo nie zna języka polskiego (ani łaciny). I tak jak premier mówi „najważniejszy priorytet”, tak też posłowie proponują „kompromis czy konsensus” w danej sprawie. Czasem bywa gorzej, bo się mówi „konsens”, co znaczy zezwolenie, czyli na przykład zgodę na budowę domu. Otóż konsensus to po polsku „zgoda”, a zatem cecha demokracji substancjalnej i stan kompletnie różny od kompromisu właściwego demokracji proceduralnej.
Rozważmy więc zasady, jakie musi spełniać kompromis, żeby miał sens. Kompromis bowiem nie jest wcale tak prostym osiągnięciem. To nie jest tak, że jak ja się chcę napić piwa, a mój przyjaciel wódki, to kompromisowo napijemy się i piwa, i wódki. Skuteczny, sensowny kompromis wymaga przede wszystkim, żeby obie strony po jego zawarciu były niezadowolone. Przecież każdy musiał z części swoich postulatów ustąpić, więc nie ma się z czego cieszyć. Ponieważ osiągnięcie kompromisu oznacza, że jakaś sprawa publiczna została załatwiona, więc jednak jesteśmy zadowoleni. Coś ruszyło do przodu. Kompromis w demokracji jest święty aż do następnego kompromisu w tej samej kwestii. Ten, kto naruszy zawarty już kompromis, przestaje być partnerem, a w konsekwencji podważa fundamenty demokracji.
Dalej, jeżeli kompromis zawarliśmy tylko po to, żeby zebrać siły, poczekać na okazję i pokonać partnera kompromisu, to reguł demokracji nie przestrzegamy. Kompromis oparty na tym, że jedna strona wcale nie ma zamiaru go dotrzymać, tylko chce odwlec sprawę lub lepiej wypaść w oczach opinii publicznej, jest więc podłością. Jeżeli obie strony tak sądzą, to nie jest to kompromis, tylko chwilowe zawieszenie broni w walce między gangami czy rodzinami mafijnymi. Jak się tylko da, to ich – jak pisał eufemistycznie Machiavelli – wygubimy.
Wreszcie kompromis jest bardzo trudny do wypracowania. Nie może się opierać tylko na arytmetyce, bo nie polega na tym, że silniejszy zawiera go ze słabszym. W zawieraniu kompromisu wszystkie strony są równe. Dlatego trwa to tak długo. Pokój westfalski (finał – 1648 rok), który do dzisiaj określa wiele zasad w stosunkach międzynarodowych, wypracowywano sześć lat, fatalny traktat wersalski (1919 rok) w wielkim pośpiechu – sześć miesięcy. Oczywiście są kwestie sporne, które można rozwiązać błyskawicznie, ale są to z reguły sprawy błahe. Kompromis w poważnych sprawach wymaga dopracowania, bo potem zostanie de facto zerwany z byle głupiego powodu. Kompromis w demokracji to nie fabryka słodyczy, ale mozół i znój.
Kompromis nie może być zawierany z pozycji siły. Nie jest bowiem pokojem, jaki następuje po zwycięskiej wojnie. Dlatego, jeżeli nawet – co zdarza się często – jedna partia w demokracji ma parlamentarną większość, to zawiera kompromisy z opozycją nie z pozycji siły, lecz w rezultacie negocjacji równych z równymi. W demokracji bowiem nie rządzi siła, lecz kompromis, a wtedy strony muszą być równe.
Kompromis jest zawierany – aż dziw, że trzeba to przypominać – w zgodzie z istniejącym prawem. Żaden, ale to żaden kompromis nie może stać ponad prawem. Dlatego propozycja PiS, żeby ośmiu sędziów do Trybunału Konstytucyjnego wybierała opozycja, a siedmiu rządzący, jest nielegalna, bo niezgodna z prawem. A zatem nie zasługuje na miano oferty kompromisowej. Kiedy chodzi o istniejące już prawo – nie ma kompromisów, są tylko interpretacje, których dokonuje sąd zwykły lub konstytucyjny.
Kompromis odgrywa wielką rolę, ale jest tylko formą demokratycznego porozumienia. Nie może stanowić o kształcie świata ani o tym, jakie wartości są najważniejsze. W drodze kompromisu nie można stwierdzić, że Kościół ma zawsze rację ani że rodzina jest wartością najważniejszą, ani że jutro zacznie się wiosna. Szkoda.
Idea kompromisu doskonale oddaje naturę demokracji proceduralnej. Małe, sensowne kroki, żadnych wielkich idei. Rozważamy jedynie to, co podlega kompromisowi. Kompromis ma te wady, że zawiera się go powoli i że nigdy – ze swej natury – nie jest zadowalający. Ale ma też wielkie zalety – zawieranie kompromisów jako zasada życia politycznego powoduje, że unika się używania siły w jakiejkolwiek postaci.
W oczach obywateli kompromis nigdy nie cieszy się popularnością, bo jako ludzie i wyborcy mamy swoje poglądy, które każdy kompromis częściowo narusza. Jednak, zwłaszcza od zakończenia II wojny światowej i aż po czasy obecne, wiemy, że polityka musi się opierać na kompromisie, chociaż w zasadzie nikomu się to nie podoba. Jednak nie wszystko, a zwłaszcza sprawy najważniejsze, podlega kompromisowi.

Bez kompromisu

Władza demokratyczna, jak każda władza, gdy już ma władzę, to chce jej więcej. To jeden z kilku powodów, dlaczego sprawy, które nie podlegają kompromisowi, są jednak w demokracji proceduralnej decydowane większością głosów. Drugi powód to to, że nie ufa się ludziom, iż sami podejmą rozumne i zgodne z ich sumieniem decyzje w swoich sprawach, a trzeci to brak wyraźnego oddzielenia tego, co publiczne, od tego, co prywatne. Takie jasne odróżnienie jest zapewne nie do przeprowadzenia.
Zacznijmy od prostego przykładu, by zanurzyć się potem w czeluść moralną. Jakim prawem władza (obojętne która) uchwala w naszym imieniu, że książę Józef Poniatowski wielkim Polakiem był? A ja myślę, że nie był. W końcu XIX wieku wielcy historycy – Józef Szujski (przeciw) i Szymon Askenazy (za) – mieli w tej kwestii odmienne zdania. I w porządku. Spraw nie do wyjaśnienia lub spraw nie do dyskusji nie powinno się poddawać procedurze kompromisu.
Bardzo wiele spraw dla mnie, dla nas jako jednostek, nie podlega kompromisowi. Pytania o istnienie Boga, o sens historii, o interpretację poglądów Platona czy Nietzschego, ale także o moją miłość, moją wyobraźnię i zawarte w niej widoki czy o moje upodobania kulinarne – nie podlegają kompromisowi. Dlatego, jeżeli już mamy demokrację proceduralną, nie powinniśmy ich zadawać. Większość z nas czuje się Polakami, ale nie mamy ani jednej wspólnej wizji przeszłości ani mieć nie chcemy. Dlatego polityka historyczna jest gwałtem na naszej prywatności. Polityka historyczna nie może być przedmiotem kompromisu. A wobec tego władza nie powinna się nią zajmować.
To już kwestia bardzo poważna: czy władza ma prawo wtrącać się do spraw, które nie podlegają ze swej natury kompromisowi? Odpowiedź pryncypialna brzmi – nie! Istnieją wyjątki, ale można je wytłumaczyć tylko zagrożeniem wojną domową. Na przykład nie ma kompromisu w sprawach wiary i dogmatyki. Nie można powiedzieć, że Jezus Chrystus istniał do pewnego stopnia. Ale można pozwolić innym wierzyć w co innego, o ile nam nie przeszkadzają wierzyć w to, w co chcemy. Tyle państwo powinno zapewnić. I tylko tyle. Zezwolenie na obecność krzyży katolickich w urzędach i szkołach jest naruszeniem uprawnień władzy. Jest przekroczeniem terytorium kompromisu.
A teraz sprawy powiązane z moralnością. Przykład niemal śmieszny i przykład dramatycznie poważny. Czy można wydać w rezultacie arytmetycznego głosowania w ciele ustawodawczym nakaz miłości bliźniego. Ależ skąd! Dlaczego mam kochać, skoro wystarczy, że toleruję kogoś z najwyższym trudem. Czy można na tej samej drodze nakazać lub zakazać aborcji? Także powinno to być wykluczone. Nie można bowiem poddać kompromisowi kwestii, czy płód jest czy nie jest człowiekiem. Jedni będą myśleli tak, drudzy inaczej. Do zgody nigdy nie dojdzie. Takie sprawy zostawia się dorosłym ludziom do decyzji zgodnej z sumieniem i podobnie lekarzom. Poglądy i sumienia naszych reprezentantów w tej kwestii są nam, a przynajmniej powinny być, kompletnie obojętne. Kościół powinien wywierać wpływ przez swoje nauczanie, a zwolennicy aborcji – przez swoje. Państwo nie ma tu nic do powiedzenia. Nie jest ani autorytetem moralnym, ani nie może skonstruować kompromisu. Oczywiście to robi, bo się obawia sporów, które mogą przybrać i przybierają (na przykład w USA, gdzie się ludzie o to nawet zabijają) niemal wojenny charakter. I wtedy państwo musi szukać kompromisu, ale nie dlatego, że jest mądrzejsze, lecz dlatego, że nie ma lepszego wyjścia.
Kompromis w kwestiach moralnych i prywatnych, intymnych jest zatem absolutnym wyjątkiem, a nie regułą. W zasadzie wyjątkiem w demokracji niedopuszczalnym, o ile ja nie naruszam cudzych praw albo on nie narusza moich. W dobrej demokracji, czyli substancjalnej, takie sytuacje nie mają miejsca. W demokracji proceduralnej i arytmetycznej występują nieustannie, a władza radośnie reguluje, co się da.
Ostatnio pojawił się pomysł karania za obrażanie narodu polskiego, jego historii czy dobrego imienia. To jest typowe i skandaliczne przekroczenie uprawnień przez ustawodawców. Dlatego w demokracji jest tak wiele instytucji społeczeństwa obywatelskiego, by jedne broniły dobrego imienia naszego narodu na drodze medialnej, a inne sprawiedliwości czy żeby walczyły z nierównością. Pluralizm nie podlega arytmetycznej decyzji.
Jest wreszcie sfera intymna, czyli na przykład relacje w rodzinie. Tylko czekam, kiedy władza wyda nakaz dobrych stosunków rodzinnych. Niektóre feministki na świecie nawet chciały, by karano mężczyzn za szantaż moralny: „Kupię ci futro, jeśli…”. Potem jednak się zorientowały, że arytmetyczny ustawodawca w ten sposób wkroczyłby w sferę intymną i już by z niej nie wyszedł. Dlatego ustawodawca, a zwłaszcza nasi reprezentanci, są zawsze podejrzani.

 
Wesprzyj nas