“Syn cyrku” to powieść, w której po mistrzowsku skonstruowana intryga kryminalna stanowi pretekst do ukazania złożoności współczesnego świata.


Syn cyrkuOto świat pełen nędzy, zbrodni i wynaturzeń, choć nie brak w nim i szlachetnych ludzkich porywów.

Trudno tu jednak znaleźć coś, co stanowiłoby punkt odniesienia i miarę rzeczy, opokę, na której dałoby się cokolwiek zbudować.

Nie tylko główny bohater, Farrokh Daruwalla, występuje w dwóch wcieleniach – szanowanego lekarza i płodnego autora scenariuszy popularnych kryminałów – wciąż krążąc pomiędzy Bombajem a Toronto; inne postacie Irving też wyposaża w podwójną osobowość, sugerując, że choć musimy nieustannie dokonywać niełatwych wyborów, nic w naszym życiu nie jest jednoznaczne ani ostateczne.

John Irving (ur. 1942) – jeden z najwybitniejszych amerykańskich pisarzy. Debiutował w 1968 roku powieścią “Uwolnić niedźwiedzie”, a jego czwarta książka, “Świat według Garpa”, przyniosła mu rozgłos na skalę światową, została też z sukcesem sfilmowana. Jest znany i podziwiany na całym świecie, a jego powieści zostały przełożone na kilkadziesiąt języków.

John Irving
Syn cyrku
Przekład: Zbigniew Batko
wydanie 2
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 5 września 2017
 
 

Syn cyrku


1. Kruk na wentylatorze

Krew karłów

To karły kazały mu zazwyczaj wracać – wracać do cyrku i do Indii. Uczucie, że opuszcza Bombaj „na zawsze”, było doktorowi doskonale znane; niemal za każdym razem, gdy wyjeżdżał z Indii, przysięgał sobie, że nigdy tu nie wróci. Potem mijało kilka lat – z reguły nie więcej niż cztery, pięć – i znów decydował się na długi lot z Toronto. I nie miało tu nic do rzeczy to, że urodził się w Bombaju; tak przynajmniej utrzymywał. Matka i ojciec nie żyli, siostra mieszkała w Londynie, brat w Zurychu. Żona doktora była Austriaczką, a ich dzieci i wnuki mieszkały w Anglii bądź Kanadzie; żadne z nich nie chciało przenieść się do Indii – rzadko ten kraj odwiedzały – ani też żadne się tam nie urodziło. Ale przeznaczeniem doktora było wracać do Bombaju, wracał więc nieustannie – jeśli nie na zawsze, to przynajmniej na tak długo, jak długo w cyrkach występowały karły.
Achondroplastyczne karły to w indyjskich cyrkach trzon zespołu klownów; nazywa się ich liliputami, ale one liliputami nie są – są karłami. Achondroplazja jest najbardziej pospolitym typem karłowatości. Karzeł achondroplastyczny może być potomkiem normalnych rodziców, istnieje jednak pięćdziesiąt procent prawdopodobieństwa, że dzieci karłów będą też karłami. Karłowatość tego rodzaju jest najczęściej rezultatem rzadkiego zjawiska genetycznego, samoistnej mutacji, która później staje się dominującą cechą karlego potomstwa. Nikt nie znalazł dotychczas kodu genetycznego tej cechy – i nawet najtęższe umysły w dziedzinie genetyki nie próbowały go poszukiwać.
Niewykluczone, że fantastyczna zgoła idea wykrycia kodu genetycznego tego typu karłowatości ożywiała wyłącznie doktora Farrokha Daruwallę. Namiętne pragnienie dokonania tego odkrycia skłaniało go do ciągłego pobierania próbek karlej krwi. To, że jego idea była czystą fanaberią, nie ulegało żadnej wątpliwości; cały ten pomysł z krwią karłów nie miał nic wspólnego z ortopedią, doktor zaś był chirurgiem ortopedą, a genetyka stanowiła tylko jeden z jego koników. A jednak, mimo że Farrokh odwiedzał Bombaj rzadko i nigdy nie bawił tam długo, nikt inny nie utoczył tyle krwi z tak wielu karłów, nikt inny nie wykrwawił ich tylu, co on, doktor Daruwalla. W indyjskich cyrkach trafiających do Bombaju, a także w tych, które często odwiedzały mniejsze miasta Gudźaratu i Maharasztry, nazywano Farrokha, nie bez pewnej dozy czułości, wampirem.
Nie znaczy to bynajmniej, że innym indyjskim lekarzom jego specjalności nie trafiali się pajcenci karły; wielu z nich cierpiało na przewlekłe schorzenia ortopedyczne – nękały ich bóle w kolanach i kostkach, nie mówiąc już o krzyżu. Objawy te nasilały się z wiekiem, miały też związek z przybieraniem na wadze; w miarę jak karły starzały się i tyły, ból zaczynał promieniować na pośladki, uda i łydki. W Toronto doktor nie spotykał zbyt często małych pacjentów, karzełków, ale w szpitalu dla ułomnych dzieci w Bombaju – gdzie podczas swych kolejnych wizyt w kraju pełnił honorowo funkcję konsultanta – miał okazję badać ich wielu.
Choć jednak karły te chętnie raczyły doktora Daruwallę opowieściami o swych sprawach rodzinnych, nie były zbyt skore do oddawania mu krwi. Byłoby nieetyczne z jego strony pobierać krew karzełków wbrew ich woli; większość schorzeń ortopedycznych, nękających achondroplastyczne karły, nie wymagała badania ich krwi. Było zatem ze strony Farrokha rozwiązaniem najuczciwszym wyjaśnić im naukowy charakter swego programu badawczego i prosić o krew. Na co karły prawie zawsze odpowiadały: nie.
Przykładem pod tym względem modelowym był karzeł, z którym łączyła doktora największa zażyłość; posługując się metaforycznym językiem przyjaźni, można by powiedzieć, że Farrokh i Vinod przebyli wspólnie szmat drogi. Karzeł był jak pępowina łącząca doktora z cyrkiem. Był także pierwszym karłem, którego doktor Daruwalla poprosił o krew. Poznali się w gabinecie doktora w szpitalu dla ułomnych dzieci; ich rozmowa zbiegła się w czasie ze świętem bogini Diwali, które zwabiło do Bombaju, na Cross Maidan, cyrk pod nazwą Wielki Błękitny Nil. Karłowaty klown (Vinod) i jego normalna żona (Deepa) przyprowadzili wtedy syna karzełka (Shivajiego) do szpitala na przebadanie uszu. Vinod nie miał pojęcia, czy szpital dla ułomnych dzieci zajmuje się także uszami – uszy raczej trudno skojarzyć z ortopedią – ale karzeł rozumował prawidłowo, że ułomne są ze względu na swą karłowatość wszystkie karły, a więc także jego syn.
A jednak doktor nie mógł za nic przekonać Vinoda, że to czynniki genetyczne zadecydowały o jego – i ich synka – karłowatości. To, że choć spłodzony przez normalnych rodziców, urodził się karłem, nie było, zdaniem Vinoda, skutkiem żadnej mutacji. Karzeł wierzył w wersję swej matki: nazajutrz po jego poczęciu wyjrzała rankiem przez okno i pierwszą istotą, jaką zobaczyła, był karzeł. To, że małżonka Vinoda, Deepa, była normalną kobietą – „prawie piękną”, jak sam o niej mówił – nie uchroniło ich syna Shivajiego przed karłowatością. Jednakże, zdaniem Vinoda, nie była to sprawa żadnego dominującego genu, lecz pecha Deepy, która zapomniała, przed czym on, Vinod, ją przestrzegał. Rankiem, nazajutrz po poczęciu dziecka, pierwszą żywą istotą, jaką zobaczyła, otworzywszy oczy, był Vinod, i to właśnie dlatego Shivaji urodził się także karłem. Prawda, Vinod mówił jej, żeby rano nie patrzyła na niego, ale ona o tym zapomniała.
To, że Deepa była „prawie piękna” (w każdym razie normalna), a jednak poślubiła karła, wynikało z faktu, że nie miała posagu. Sprzedała ją do cyrku Wielki Błękitny Nil jej rodzona matka. A ponieważ Deepa nie robiła w akrobacji na trapezie żadnych postępów, zarabiała grosze. „Tylko karzeł zechce się z taką ożenić” – orzekł Vinod.
Choroba ich synka, przewlekłe zapalenie ucha środkowego, jest dolegliwością pospolitą wśród achondroplastycznych karłów w wieku do lat ośmiu, dziesięciu; nieleczone, infekcje takie prowadzą często do znacznego upośledzenia słuchu. Sam Vinod był na pół głuchy. Jednak Farrokh nie potrafił po prostu wyklarować mu ani tego, ani zresztą żadnej innej kwestii związanej z genetycznym podłożem typu karłowatości reprezentowanego czy to przez samego Vinoda, czy Shivajiego – na przykład sprawy tak zwanych płetwiastych dłoni o serdelkowatych, wykoślawionych palcach. Doktor zwrócił także uwagę na krótkie, szerokie stopy karła i przykurcz rąk w łokciach, uniemożliwiający wyprostowanie ramion. Daremnie próbował nakłonić Vinoda, by przyznał, że – podobnie jak jego syn – sięga czubkami palców zaledwie bioder, że jego tyłek jest nienaturalnie wypięty i że nawet wtedy, gdy karzeł leży na plecach, nie znika typowe dla karłów wygięcie kręgosłupa ku przodowi. Ta lordoza lędźwiowa i związane z nią boczne skrzywienie miednicy tłumaczyły niejako kaczkowaty chód wszystkich karłów. Karły po prostu kolebią się przy chodzeniu, bo taka ich natura, utrzymywał Vinod. Był uparty jak wół i niechętny użyczeniu choćby jednej próbki swej krwi. Siedział na kozetce i kręcił przecząco głową, słuchając wywodów doktora Daruwalli na temat karłowatości.
Głowa Vinoda, tak jak głowy wszystkich karłów achondroplastycznych, była niezwykle duża. Jego twarz nie zdradzała oznak szczególnej inteligencji, chyba że dowodem potęgi umysłu miałoby być bulwiaste czoło. Środek twarzy – co również typowe przy achondroplazji – miał cofnięty, kości policzkowe i nos spłaszczone, chociaż sam czubek nosa sterczał lekko, mięsisty i zadarty, żuchwa zaś wysunięta była tak, że można było uznać podbródek Vinoda za wydatny. O ile podana ku przodowi głowa karła nie posiadała żadnych cech, które świadczyłyby o nadmiarze inteligencji, o tyle jego sposób bycia zdradzał osobowość o wielkiej determinacji. Wrażenie agresywności wzmacniała jeszcze jedna cecha, pospolita wśród karłów achondroplastycznych: ponieważ ich kanalikowate kości są krótkie, masa mięśniowa jest skoncentrowana, co daje wrażenie niezwykłej krzepy. W przypadku Vinoda sam jego żywot wypełniony fikołkami i innymi akrobacjami ukształtował pięknie linię muskularnych barków tego mężczyzny, a mięśnie przedramion i bicepsy zdawały się wręcz rozsadzać skórę. Był klownem weteranem, ale wyglądał jak miniaturka osiłka z obstawy i Farrokh trochę się go nawet obawiał.
– A na co panu właściwie moja krew? – dopytywał się mały klown.
– Poszukuję tego tajemniczego czynnika, który sprawił, że jesteś karłem – odparł doktor Daruwalla.
– Nie ma w tym nic tajemniczego! – żachnął się Vinod.
– Kiedy znajdę to coś w twojej krwi, ludzie będą się mogli ustrzec przed płodzeniem karłów – wyjaśnił doktor.
– Ale dlaczego chce pan likwidować karły? – nie ustępował Vinod.
– Pobieranie krwi nie boli – argumentował doktor. – Ukłucie igły jest bezbolesne.
– Ukłucie igły zawsze boli – upierał się Vinod.
– Czyżbyś się bał? – zapytał Farrokh.
– Po prostu krew jest mi teraz potrzebna – odrzekł Vinod.
Prawie piękna Deepa również nie pozwoliła kłuć igłą swojego karłowatego dziecka, ale zarówno ona, jak i Vinod sugerowali, że cyrk Wielki Błękitny Nil, który miał pozostać jeszcze tydzień w Bombaju, pełen jest innych karłów, które mogą oddać doktorowi Daruwalli swoją krew. Vinod oświadczył, że z wielką przyjemnością pozna doktora z klownami z Błękitnego Nilu. Co więcej, poradził Farrokhowi, żeby ten przekupił ich alkoholem i papierosami; także za namową Vinoda doktor zmienił stałą argumentację, za pomocą której przekonywał potencjalnych dawców.
– Niech pan im mówi, że ich krew potrzebna jest do ratowania umierających karłów – zasugerował Vinod.
W taki właśnie sposób zaczęła się realizacja badawczego programu doktora. Minęło piętnaście lat od czasu, gdy Daruwalla zajechał na plac przy Cross Maidan, gdzie cyrk rozbił swój namiot. Miał ze sobą igły w plastikowym etui i pojemniki próżniowe na krew. Aby przekupić karły, przywiózł dwie skrzynki piwa Kingfisher i dwa kartony papierosów Marlboro; według Vinoda, te właśnie były popularne wśród jego kolegów klownów, ponieważ karły darzyły wielką estymą faceta z reklamowego zdjęcia. Jak się okazało, Farrokh zrobiłby lepiej, gdyby zostawił piwo w domu. W duchocie późnego popołudnia klowni z Wielkiego Błękitnego Nilu przeholowali z kingfisherem; dwóch z nich zemdlało podczas pobierania krwi, co dostarczyło Vinodowi dodatkowych argumentów, że nie powinien oddawać ani kropelki swojej.
Nawet biedna Deepa nażłopała się piwska bez umiaru. Tuż przed występem zaczęła się uskarżać na lekkie zawroty głowy, które nasiliły się, kiedy zwisła z trapezu, zaczepiona na drążku pod kolanami. Próbowała wykonać przewrót do pozycji siedzącej, ale wysoko pod kopułą namiotu zebrało się gorące powietrze i żona karła poczuła, że jej głowa uwięzła w pułapce potwornego skwaru. Ulżyło jej nieco, kiedy uchwyciwszy oburącz drążek, zaczęła się coraz energiczniej huśtać; to, co miała teraz wykonać, było dziecinnie łatwą dla akrobaty, prostą ewolucją, ale Deepa nie nauczyła się jeszcze, jak sprawić, żeby partner zdołał chwycić ją za przeguby, zanim ona uchwyci jego. Powinna była wypuścić drążek w momencie, kiedy jej ciało ułożyło się równolegle do ziemi, potem odrzucić głowę do tyłu, tak aby ramiona znalazły się niżej od stóp i żeby partner mógł ją uchwycić za kostki. W chwili kiedy ją łapał, powinna znajdować się około piętnastu metrów ponad siatką zabezpieczającą, ale żona karła była akrobatką niedoświadczoną i teraz wypuściła trapez, zanim jej ciało zdążyło wyciągnąć się na całą długość. Partner musiał zrobić wypad do przodu i zdołał pochwycić tylko jedną stopę, do tego pod bardzo niefortunnym kątem. Czując, jak noga wyłamuje się jej ze stawu biodrowego, Deepa krzyknęła tak przeszywająco, iż partner uznał za najlepsze wyjście puścić ją, żeby spadła na siatkę, co też zrobił. Doktor Daruwalla nigdy nie widział bardziej niezdarnego upadku.
Deepa, drobna śniada dziewczyna z rolniczej Maharasztry, mogła mieć osiemnaście lat, ale doktor dałby jej najwyżej szesnaście; jej syn karzełek, Shivaji, nie miał jeszcze dwóch. Matka sprzedała Deepę właścicielowi Wielkiego Błękitnego Nilu, gdy ta miała lat jedenaście czy dwanaście; równie dobrze mogła więc ulec pokusie, by sprzedać córkę do burdelu. Deepa zdawała sobie sprawę z tego, że miała szczęście, trafiając do cyrku. Była tak wiotka, że w Błękitnym Nilu zamierzano początkowo zrobić z niej „dziewczynę bez kości”, czyli inaczej „dziewczynę-gumę”. Ale z wiekiem kościec Deepy stawał się zbyt sztywny, aby mogła uchodzić za „bezkostną”. Nawet Vinod był zdania, że Deepa jest za stara, kiedy zaczęła ćwiczyć akrobację na trapezie; większość artystów uczy się tej sztuki od wczesnego dzieciństwa.
Choć żona karła nie była, jak twierdził Vinod, „prawie piękna”, można ją było uznać za ładną, przynajmniej z pewnej odległości. Czoło miała w dziobach po ospie i szpeciły ją stygmaty krzywicy… dzwonowata klatka piersiowa, krzywiczy „różaniec” (nazywa się to „różańcem”, ponieważ na pograniczu kości i chrząstek żeber powstają kuleczkowate zgrubienia, przypominające paciorki różańca). Piersi miała tak drobne, że jej sylwetka od góry przypominała chłopięcą, ale biodra Deepy były kobiece. Teraz siatka ugięła się pod jej ciężarem, tak że Deepa wyglądała, jakby leżała twarzą w dół, z nienaturalnie wykrzywioną miednicą sterczącą w górę – ku nieobciążonemu, kołyszącemu się w górze trapezowi.

 
Wesprzyj nas