Zaskakująca intryga kryminalna, zagadki i szyfry, tajemnice Kabały, malarskie arcydzieła i afery łapówkarskie przedwojennego Sopotu – „Martwy błękit” to prawdziwa mieszanka wybuchowa w stylu noir.


Martwy błękitWiosna roku 1933. W Sopocie znalezione zostają zwłoki znanego żydowskiego przedsiębiorcy i wyznawcy Kabały, Saula Rottenberga. Wszystko wskazuje na samobójstwo. Na miejsce przybywa Christian Abell, gdański radca śledczy. Sprawa wydaje się być prosta, a policji zależy na tym, by dochodzenie jak najszybciej zamknąć. Abell odkrywa jednak, że samobójstwo Rottenberga zostało upozorowane.

Wkrótce w niewyjaśnionych okolicznościach giną kolejni członkowie rodziny. Okazuje się także, że z posiadłości sopockiego patrycjusza znika cenna kolekcja dzieł sztuki. Mimo nacisków przełożonych, śledczy postanawia doprowadzić sprawę do końca.

Czy rodzina Rottenbergów padła ofiara spisku? Czy kluczem do rozwiązania zagadki jest Kabała i jej święte litery? Wyjaśnienie zagadki jest zaskakująco blisko związane ze współczesnością. „Martwy błękit” to napisany z ogromną dbałością o szczegóły porywający kryminał retro.

Nikt tak jak Krzysztof Bochus nie potrafi przywołać echa dawnej świetności największych pomorskich miast i zaskoczyć kryminalną intrygą. Autor mistrzowsko odtwarza klimat mrocznych, zwiastujących wojenne wydarzenia, czasów i rodzących się pronazistowskich nastrojów. Jednocześnie oddaje niepowtarzalny koloryt przedwojennego kurortu.

Gorzki, wciągający i świetnie napisany. Kryminał z górnej półki! – tak o „Czarnym manuskrypcie” napisał Piotr Pytlakowski („Polityka”). Krzysztof Bochus w wielkim stylu wkroczył na scenę kryminałów retro, a „Martwym błękitem” potwierdza, że zostanie na niej na dłużej.

Nikt tak jak Krzysztof Bochus nie potrafi oddać klimatu fascynujących lat 30. na niemieckim Pomorzu.

Krzysztof Bochus – z zawodu dziennikarz, publicysta, wykładowca akademicki, autor wielu publikacji prasowych i współautor kilku wydawnictw książkowych o charakterze historycznym, wykładowca na wyższej uczelni dziennikarskiej. Był redaktorem naczelnym miesięcznika „Sukces”. W marcu 2017 roku ukazała się jego debiutancka powieść kryminalna „Czarny manuskrypt”.

Krzysztof Bochus
Martwy błękit
Wydawnictwo Muza
Premiera: 27 września 2017
 
 

Martwy błękit


Rozdział IV
Kolekcja

2.

Czwartkowy dzień chylił się już ku końcowi, gdy Abell przekroczył Bramę Wyżynną na Głównym Mieście. Zapalono pierwsze latarnie, których żółtawe światło odbijało się w kamiennym bruku. Sklep z antykami Franka Godsuckera znajdował się w eksponowanym miejscu, przy Langer Markt. Godsucker, pochodzący z rodziny szkockich kolonistów, którzy przybyli nad Motławę jeszcze w XVI wieku, od lat zajmował się handlem dziełami sztuki. Miał wyrobioną pozycję w mieście i od dawna zaopatrywał bogatych mieszczan w obrazy i piękne przedmioty, ściągane nie tylko z całych Prus Wschodnich i rodzimej Szkocji, ale także ze Skandynawii, Litwy i Polski. Wiedział wszystko o handlu dziełami sztuki i – co ważne w tym interesie – cieszył się nienaganną opinią. Nigdy nie sprzedawał falsyfikatów, a w przypadku wątpliwości co do oryginalności czy pochodzenia sprzedanych przedmiotów natychmiast zwracał pieniądze, dołączając zawsze gustowny prezent z przeprosinami.
Abell lubił jego sklep z bardzo prozaicznego powodu. Już kilka razy sprzedawał Godsuckerowi cenne drobiazgi wyszperane na pchlich tragach, a stary nigdy nie kręcił nosem na drobnicę. Przeciwnie, zawsze płacił od ręki i chwalił Abella za dobry gust. Abell kupił też u niego za umiarkowaną cenę kilka wartościowych książek i grafik. Starzec, zwłaszcza w ciężkich czasach, które nadeszły po wielkim kryzysie, nie gardził nawet stosunkowo niewielkimi transakcjami. Pochylał się zarówno nad Żydem przynoszącym do jego sklepu średniowieczny jad wysadzany drogimi kamieniami, jak i nad spauperyzowanym urzędnikiem, zmuszonym do pożegnania się z rodzinnym portretem, wiszącym nad kredensem od pokoleń. Studenci przynosili mu stare księgi wyszukane w antykwariatach, a niemłode wdowy poczerniałą biżuterię, którą mężowie przywozili dla nich z Antwerpii, Marsylii czy egzotycznych Indii Holenderskich. Z tego powodu jego sklep bardziej przypominał kunstkammer renesansowego władcy niż salon typowego marszanda dzieł sztuki.
W witrynie od lat stał antyczny koń na biegunach, z płozami wykonanymi z bursztynu. Godsucker miał sentyment do tego eksponatu. Twierdził, że kupił go przed półwieczem na targu w Dorpacie za przysłowiową czapkę śliwek. Gdy klient otwierał drzwi do sklepu, koń – jakby za naciśnięciem czarodziejskiego guzika – zaczynał bujać się na biegunach. Od lat sztuczka ta przyciągała przed sklep dzieciarnię, co nieodmiennie bawiło starego, który zza firanki obserwował te sceny spod swoich rudych, nastroszonych brwi.
Abell wchodząc do sklepu, odruchowo spojrzał na witrynę. Zgodnie z jego oczekiwaniami koń ożył, witając go bujaniem biegunów z jantaru. W środku początkowo nie zauważył właściciela, rozejrzał się więc zaciekawiony po tym niezwykłym sklepie. Wszystkie ściany obwieszone były obrazami z różnych epok. W oszklonych witrynach tłoczyły się srebrne precjoza, stosy sztućców z grawerowanymi trzonkami, mosiężne figurki psów, kotów i małych wędrowców w spiczastych kapeluszach. Na komodach stały zegary z marmurowymi nadstawkami i dziesiątki innych przedmiotów, których wspólnym mianownikiem była uroda i patyna czasu.
Abell zwyczajowo wizyty w sklepie Godsuckera rozpoczynał od oględzin ogromnego regału znajdującego się na wprost wejścia, wypełnionego leksykonami i encyklopediami poświęconymi faunie. Historia naturalna Pliniusza stała tu obok wielkiego albumu z wizerunkami zwierząt, ryb, roślin i jamochłonów, stworzonego przez Holendra Albertusa Seba na przełomie wieku XVII i XVIII, oraz leksykonów Konrada Gesnera i Johanna Daniela Meyera. Szczególną uwagę przyciągało jednak łacińskie wydanie dzieła zwanego Fizjolog, anonimowego tekstu greckiego poświęconego faunie, florze i przyrodzie nieożywionej. Do realnie istniejących zwierząt dodano niezwykłą galerię fantasmagorycznych bestii i stworów o wydumanych zachowaniach.
– A pan radca jak zwykle przy półce ze swoim ulubionym Fizjologiem – doleciał go głos starca. Godsucker wychylił się zza regału wypełnionego porcelaną miśnieńską. Miał siódmy krzyżyk na karku i blade oczy, z których starość zmyła już błękit. – Dziwnie pana ciągnie do tego bestiarium.
– Witam, panie Godsucker. Przebywam ciągle między bestiami, tyle tylko że w ludzkiej skórze. Pewnie dlatego tak ciekawią mnie te fantastyczne twory wyobraźni.
– Wie pan, skąd się bierze ta popularność bestiariów w dawnych wiekach? Po prostu ludzie w Średniowieczu nie wiedzieli, jak wyglądają dzikie zwierzęta. Epoka kolonizowania Afryki czy Azji była jeszcze przed nimi. Aż do czasów Oświecenia wierzono na przykład w istnienie mitycznych jednorożców. W każdej aptece można było dostać jego sproszkowany róg. A wyobraźnia autora pańskiej ulubionej księgi i jego następców była doprawdy nieskrępowana. Nie tylko domalowywał dzikim zwierzętom nieistniejące rogi i podwójne głowy, ale także falsyfikował, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, ich zwyczaje, dodając do nich moralizatorską otoczkę. I tak w jego księdze poczciwy bóbr nie tylko nagminnie odgryza sobie jądra, ale także jest wzorcem do naśladowania dla dobrego chrześcijanina, którego nęka szatan kusiciel. Czy wie pan, dlaczego artyści w dawnych wiekach tak rzadko sięgali po motywy zwierzęce?
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem.
– Odpowiedź jest prosta: bo nie wiedzieli jak te zwierzęta, może z wyjątkiem psa, kota, konia czy krowy, dokładnie wyglądają. Dlatego woleli malować Madonny. Aż do osiemnastego wieku w Europie nie wiedziano, jak wygląda żyrafa. W starożytności, w czasach Juliusza Cezara, nazywano ją camelopardus, czyli połączenie wielbłąda z lampartem. Imaginuje pan sobie? Dopiero Gesner w swej encyklopedii pokazuje nam żyrafę na podstawie żywego okazu. Trafił on do Florencji na dwór Medyceuszy jako prezent od kedywa Egiptu. Słynna biała żyrafa z tryptyku Hieronima Boscha Ogród rozkoszy powstała właśnie na podstawie tej ilustracji.
– A nosorożec ze znanej ryciny Dürera?
– Dobry przykład, panie radco. Żywy nosorożec trafił z Indii na dwór króla Portugalii. Sam Dürer na własne oczy nigdy go nie widział. Wzorował się na przysłanych mu szkicach, czerpiąc obficie także z własnej wyobraźni. Jak pan doskonale pamięta, panie radco, zwierzę naszego geniusza ma na sobie zbroję wzorowaną na pancerzach rycerzy cesarza Maksymiliana Habsburga20, na której widać nawet nity. Ale ja tu pana zanudzam, panie radco, a pan na pewno nie zaszczyca mnie odwiedzinami z powodu bobra bez jąder czy nosorożca w zbroi. Proszę wybaczyć staremu człowiekowi, ludzie w moim wieku robią się nieznośnie gadatliwi. Pewnie boją się, że nie zdążą podzielić się ze światem tymi wszystkimi mądrościami, jakie gromadzili przez lata.
– Przeciwnie panie Godsucker, właśnie rozwiązał pan dręczący mnie od lat problem tych nitów na rycinie Dürera – zażartował policjant. – A poza tym dobrze się czuję w pańskim sklepie. Czasami mam wrażenie, że minąłem się z powołaniem i tracę czas na nieustanną zabawę w chowanego z bandytami.
Godsucker pokiwał ze zrozumieniem głową. Sam czuł się jak ten nosorożec z ryciny, relikt starych, dobrych czasów odchodzących na jego oczach w przeszłość. A dobre wychowanie było jedyną tarczą ochronna, jaka mu pozostała. Przy tym na swój sposób lubił i szanował tego oficera o niezwykłych jak na policjanta zainteresowaniach.
– Panie Godsucker, nie ukrywam, że jestem tu służbowo. – Abell uznał, że czas przejść do rzeczy. – Czy mógłbym skorzystać z pana wiedzy w pewnej nurtującej mnie sprawie?
Starzec uprzejmym gestem zaprosił go do kantorka pod oknem i przekazał opiekę nad sklepem młodemu subiektowi. Ten nie wyglądał na sprzedawcę. Raczej na boksera o rozpłaszczonym nosie i mocarnych ramionach ledwie mieszczących się w tabaczkowym tużurku, jakby ściągniętym z młodszego brata.
– To Rudi, mój nowy uczeń – powiedział Godsucker, widząc zainteresowanie Abella. – Pomogłem mu w potrzebie, a teraz on ma oko na sklep. Szybko się uczy i w razie czego potrafiłby mnie obronić. Ma dziwne znajomości, ale ja o nic nie pytam. Takie czasy…
– Oczywiście… Znał pan Saula Rottenberga? – zapytał Abell. Odwrócił wzrok od boksera za ladą i pociągnął dobry łyk parzącej, gęstej jak lawa kawy, którą poczęstował go marszand.
– Jak wielu. Ale, zdziwi się pan, znamy się jeszcze z czasów wielkiej wojny. Służyliśmy razem w czwartej dywizji piechoty, pod wodzą następcy tronu. Chociaż w innych jednostkach.
– Na pewno słyszał pan o jego kolekcji?
– Któż by o niej nie słyszał, drogi radco? Same arcydzieła, prawdziwe cymelia – stary cmoknął, jakby dla dodania wagi swoim słowom. – Nawet się zastanawiałem, jakie będą jej dalsze losy po śmierci Saula i Adele. Straszna tragedia, czytałem wczoraj artykuł w gazecie.
– Widział pan kiedyś te obrazy?
– Tylko raz. Saul bardzo pilnował swego skarbca. Ale od tego, co zdążyłem zobaczyć, mogła rozboleć głowa. Wspaniały Cranach, Dürer, Holbein, Friedrich, szkic Bruegla Starszego, prawdziwe arcydzieła. Nie mówiąc już o niewielkim, ale pięknym płótnie Rembrandta. Zapytałem go nawet czy nie chciałby sprzedać któregoś z tych dzieł, ale stanowczo odmówił. Powiedział, że braci się nie rozdziela.
– Braci się nie rozdziela?
– Dokładnie tak. Dość oryginalne podejście, prawda?
– No tak. Powiem teraz coś, co musi pan zachować do swojej wyłącznej wiadomości, panie Godsucker. Czy mogę liczyć na pańską absolutną dyskrecję?
Starzec milcząco skinął głową.
– Rozmawiam już tylko z panem Bogiem, panie Abell. A on jest aż nad wyraz małomówny.
– Kolekcja Saula Rottenberga została najprawdopodobniej skradziona.
Starzec potrząsnął szopą siwych nastroszonych włosów. W jego wyblakłych oczach zapalił się ognik ciekawości.
– A to ci dopiero rewelacja! Jak żyję, nie słyszałem w naszym mieście o kradzieży zbioru tak cennego i wyjątkowego zarazem. Ciekawe, kto się na to porwał? Takie obrazy trudno ukraść, a jeszcze trudniej sprzedać.
– Właśnie w tym celu pana odwiedziłem. Panie Godsucker, zna pan ten rynek jak mało kto. Proszę powiedzieć, kto pana zdaniem mógłby być zainteresowany przejęciem zbioru Saula?
– Jak rozumiem, pyta mnie pan czy znam kogoś, kto miałby środki, aby zorganizować taką kradzież? Kto pożądałby tych obrazów tak bardzo, że poważyłby się na taki czyn, nie bacząc na związane z tym przeszkody, ryzyko i trudności?
– Dokładnie to miałem na myśli.
– To trudne pytanie. Z jednej strony Wolne Miasto to ogromny rynek dzieł sztuki. Wojenne zawieruchy, z wyjątkiem krótkiego epizodu wojen napoleońskich, szczęśliwie omijały miasto. Patrycjusze się bogacili na handlu z Polską. Z portu wypływały na zachód statki wyładowane drewnem i zbożem, a wpływały galeony wiozące obrazy włoskich i niderlandzkich mistrzów czy też szlachetne kamienie i złote precjoza, wykonane przez jubilerów Antwerpii i Brugii. Przez wieki miasto zgromadziło niesłychane bogactwa i mam tu na myśli nie tylko płótna wielkich mistrzów, ale także cenne przedmioty ze sfery rzemiosła i szeroko pojętej kultury materialnej. Ale wracając do meritum pańskiego pytania – starzec przetarł zamglone szkła okularów w szylkretowej oprawie. – Przychodzi mi na myśl przynajmniej kilka osób, które chciałyby wejść w posiadanie takich arcydzieł. Inni sopoccy kolekcjonerzy. Marszandzi spoza Wolnego Miasta, czyli z terenu Rzeszy. Zleceniodawca mógłby też pochodzić zza oceanu. W Ameryce do dobrego tonu wśród tamtejszych krezusów należy kompletowanie własnej kolekcji, najlepiej złożonej z dzieł europejskich mistrzów. Ale chcieć, nie znaczy móc. Takie arcydzieła jak te z kolekcji Saula są praktycznie niesprzedawalne na rynku antykwarycznym. Zostały skatalogowane, sfotografowane i generalnie są zbyt cenne. Nikt ich nie kupi. Z jednym wyjątkiem…
– Kogo pan ma na myśli? – Abell poruszył się na fotelu.
– Kolekcjonerzy z wielką kasą. Bogaci, ekstrawaganccy dziwacy, których stać na to, by zlecić kradzież arcydzieła tylko po to, by zamknąć je potem w sejfie lub podziwiać w samotności w swojej domowej kapliczce.
– Jakieś podpowiedzi, nazwiska, panie Godsucker?
– Proszę nie wymagać ode mnie zbyt wiele, panie Abell – marszand rozłożył ręce w geście udawanej bezradności. – W samej Rzeszy jest przynajmniej kilka takich osób. Nie mówiąc już o wspomnianej Ameryce, gdzie prawie każdy świeżo upieczony miliarder marzy o Monecie nad kominkiem.
– Jasne, panie Godsucker. Rzeczywiście wymagam od pana zbyt wiele. Proszę przyjąć moje przeprosiny.
– Żyję w Gdańsku ponad pół wieku i miałem wiele kontaktów ze stróżami prawa. Ale jeszcze nigdy nie usłyszałem przeprosin od państwowej policji.
– Zawsze musi być ten pierwszy raz, panie Godsucker. Ale wracając do naszej rozmowy. Zakładając, że ma pan rację i że rzeczywiście zleceniodawcą tej kradzieży był inny kolekcjoner czy bogacz, powstaje pytanie o wykonawców. Ktoś musiał przecież te obrazy fizycznie ukraść, wywieźć z Gdańska lub gdzieś ukryć. Pytanie, kto i w jaki sposób to uczynił? Odpowiedzi na te pytania ściśle wiążą się ze śledztwem, mającym na celu wykrycie sprawców morderstwa małżeństwa Rottenbergów. Dlatego są dla mnie takie ważne.
– Domyślam się, panie radco. Ale nie wiem, czy będę mógł pomóc. Jeśli spodziewa się pan, że znam jakichś ludzi, którzy żyją z wykonywania podobnych zleceń, to oczywiście będę zmuszony pana rozczarować. Takie obrazy nie giną codziennie. Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie kradzieży tak znaczącej, na taką skalę.
– A jednak ktoś je ukradł. Fachowo i nie pozostawiając żadnych śladów. Pan wie, panie Godsucker, podobnie jak ja, że źródłem wszelkiego zła na świecie jest sam człowiek. Ze swoją nieposkromioną pożądliwością, nienasyceniem, bezkresnym egoizmem i pogardą dla bliźniego swego. Muszę odnaleźć tych ludzi. I zapewniam pana, że pomimo wszelkich przeszkód znajdę ich.
– Tak, ktoś to zrobił. – Stary człowiek pomyślał, że nie chciałby mieć za wroga tego policjanta. – Przyszło mi do głowy, że mógłby pan popytać w porcie. Gdański półświatek zajmuje się dzisiaj głównie przemytem. Przemycają wszystko: towary bez cła, ludzi, papierosy, broń, alkohol, nawet bursztyn i paliwo. To wykwalifikowani i sprytni ludzie. Dysponują odpowiednimi środkami i dziuplami, w których przechowują towary. Z całym szacunkiem dla policji – starzec uśmiechnął się ironicznie – Kripo przegrywa z nimi na całej linii. Nie znam szczegółów, ale myślę, że tacy ludzie śmiało poradziliby sobie z kradzieżą. Podam panu pewne nazwisko, może się pan na mnie powołać.
Pochylił się w stronę policjanta i szepnął mu nazwisko na ucho. – Ale proszę postępować dyskretnie – powiedział. – Nie chciałbym, aby się po porcie rozeszło, że współpracuję z policją. Chyba że pan mi źle życzy.
– W żadnym wypadku, panie Godsucker. Bardzo mi pan pomógł. Proszę przekazać wyrazy uszanowania dla małżonki.
– Dziękuję w imieniu Trudi. Ma tyle lat, co ja, ale los obchodzi się nią mniej łaskawie niż ze mną. Już nie wychodzi z domu. Siedzi na werandzie otulona kocem i twierdzi, że rozmawia z Bogiem. To znaczy, ona mówi, a on słucha. Zapytałem ją ostatnio, jaką przyszłość przygotowała nam najwyższa istota? I wie pan, co odpowiedziała?
– Zamieniam się w słuch, panie Godsucker.
– Że ludzie będą palić ludzi w wielkich piecach. Słyszał pan podobną bzdurę? Pan sobie to wyobraża? No ale Trudi ma już swoje lata…
Następną godzinę Abell spędził na wypytywaniu starego marszanda o obrazy i mistrzów z kolekcji Rottenberga. Uważnie słuchał jego barwnych odpowiedzi, notując coś w swoim notesie. Od czasu do czasu podnosił zdziwiony wzrok na swego rozmówcę, jakby upewniał się, czy dobrze zrozumiał jakiś wątek lub fakt z życiorysu malarza.
Wychodził żegnany długim przeciągłym spojrzeniem Rudiego. Dziwnego subiekta sobie wybrał stary Godsucker, pomyślał i zamknął za sobą drzwi.
Wracał z przekonaniem, że musi raz jeszcze dokładnie przestudiować katalog i zwrócić się o pomoc do Gabi w rozwiązaniu nurtujących go kwestii. Koń na biegunach pożegnał go smutnym wejrzeniem tak, jakby było pewne, że widzą się po raz ostatni.
Tej nocy śnił o rodzinnym Marienwerder. Widział małego chłopca w krótkich spodenkach, ganiającego z braćmi Kegelami po pobliskiej targowicy, na którą przyjeżdżały tabory cygańskie. Rozpalał wraz z nimi ognisko, do którego wrzucali naboje od karabinów, znalezione w okolicznych piwnicach. Słyszał krzyk młodszego z braci, któremu wybuch niewypału urwał palce prawej ręki. A potem spoglądał na kamienicę przy Rozspitzerstrasse 27 w rodzinnym Marienwerder. Przez oszkloną werandę do ich mieszkania wpadały smugi słońca, niosąc na swych skrzydłach drobiny kurzu. Jego matka wiórkowała właśnie podłogę w salonie. Ich spojrzenia spotkały się i w jej oczach dostrzegł miłość i niepokój. Czy wszystko w porządku Christianie? Nie biegaj tak szybko, jakby gonił cię wiatr! Patrz, jakie masz ciągle zdarte kolana! Ach, ci bracia Kegelowie, nie naśladuj ich, Christianie! Oni są starsi od ciebie! Widzisz, do jakiego nieszczęścia doprowadziły te wasze bezmyślne zabawy!
Wędrował po dużym trzypokojowym mieszkaniu, zatrzymując się na chwilę w największym pokoju, w którym wisiał ogromny obraz przedstawiający łosia na mokradłach. Zawsze intrygowało go to zwierzę. Było ciemne i majestatyczne, z wyrazem smutku w oczach, tak jakby zdawało sobie sprawę, że zaraz, razem z tą wspaniałą głową i rogami, pochłonie je mokradło.
A teraz znajduje się na zakurzonym podwórku. Jedną ręką trzyma ogromną pajdę chleba z masłem i pomidorami, posypaną gruboziarnistą solą. Natomiast drugą – cudem utrzymując równowagę – steruje ciałem. Trzyma się parapetu, przesuwa wzdłuż elewacji domu, przywierając stopami do występu muru.
Następnie zeskakuje na ziemię i chroni się w cień wielkiej gruszy, rosnącej na środku podwórza. Ciemną gęstwinę liści rozjaśniają placki bursztynowych owoców, słodkich i cierpkich jednocześnie. Ich sok spływa mu po brodzie, tworząc lepkie strumyki zbierające się u bosych stóp.
Teraz śnił o zimie w Marienwerder. Szusował z pagórka zagajnika nazywanego małpim gajem naprzeciwko ich domu. Święty Mikołaj przyniósł mu pod choinkę nowe sanki, a on pędzi w dół, rozpiera go duma, jest w euforii, wdycha pełną piersią lodowate powietrze. Świat był taki piękny i biały, a przyszłość, nawet ta nieuświadomiona, pełna fascynujących niespodzianek!
I gdy tak zachłystując się radością i śmiechem, zjechał w dół i zatrzymał się na tafli ślizgawki, dostrzegł pod lodem jakiś cień. Rozejrzał się dookoła, ale inne dzieci przepychały się i krzyczały i widocznie nie widziały tego, co on. Podszedł bliżej z nagle zmartwiałym sercem i ujrzał kobiece ciało w długiej czarnej sukni. Chciał koniecznie zobaczyć, do kogo należy, więc roztarł bucikiem warstwę śniegu na lodzie, tam, gdzie pod spodem powinna znajdować się twarz. Ale ciało nie miało głowy. Ujrzał tylko ciemną zgorzel równo uciętej szyi.
Obudził się i leżał w ciemności, licząc uderzenia serca. Każde oddalało go od tego czasu, gdy otoczony był jedynie niewinnością, a przyszłość jawiła się jako słodka obietnica.

 
Wesprzyj nas