Ciągnący się latami proces sądowy w Missisipi kończy się szokującą decyzją ławy przysięgłych. Firma Krane Chemical ma zapłacić powódce 41 mln dolarów jako odszkodowanie za śmierć męża i syna w wyniku skażenia wody gruntowej.
Reprezentujący ją adwokaci zdają sobie jednak sprawę, że na pełną radość za wcześnie. Jest bowiem jedno „ale” – apelacja…
Missisipi. W zatłoczonej sali sądowej ława przysięgłych wydaje zaskakujący werdykt w sprawie przeciwko wytwórni chemicznej oskarżonej o zanieczyszczanie toksycznymi substancjami miejscowej wody. Jej zdaniem wytwórnia przyczyniła się w ten sposób do wzrostu liczby zachorowań na raka wśród mieszkańców miasteczka.
Wytwórnia Krane Chemical nie zgadza się jednak z decyzją przysięgłych i zamierza walczyć o swe dobre imię. W tym celu składa apelację do Sądu Najwyższego stanu Missisipi. Od liczącego dziewięć osób składu sędziowskiego zależy przyszłość firmy.
Właścicielem wytwórni jest Carl Trudeau, drapieżnik z Wall Street, który nie wierzy w bezstronność sądu. Zdaniem Carla sędziowie są wobec jego firmy uprzedzeni. Aby zmniejszyć prawdopodobieństwo przegrania apelacji, Trudeau postanawia kupić sobie miejsce w składzie sędziowskim. Zbliżające się wybory będą do tego idealną okazją. Stołek w sądzie kosztuje wprawdzie kilka milionów dolarów, ale cóż to jest dla miliardera?
Dzięki sieci wzajemnych powiązań współpracującym z Carlem Trudeau agentom udaje się znaleźć młodego, niczego niepodejrzewającego mężczyznę, który wydaje się doskonałym kandydatem na przyszłego sędziego. W ten sposób zamierzają zapewnić sobie przychylność sądu i uzyskać sprawiedliwość. Sprawiedliwość we własnym rozumieniu…
Werdykt
Przekład: Jan Kabat
Kolekcja: John Grisham W świetle prawa
Wydawca: Ringier Axel Springer / Albatros
Premiera w tej edycji: 7 września 2017
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
Pod tym adresem można zakupić online prenumeratę całej kolekcji lub pojedyncze tomy.
Werdykt
Część pierwsza
WERDYKT
Rozdział 1
Ława przysięgłych była gotowa.
Po czterdziestu dwóch godzinach narad, które zwieńczyły trwający siedemdziesiąt jeden dni proces – pięćset trzydzieści godzin zeznań składanych przez czterdziestu ośmiu świadków, siedzenie bez końca w całkowitym milczeniu, podczas gdy prawnicy przerzucali się argumentami, sędzia pouczał, publiczność zaś, niczym stado jastrzębi, wypatrywała wszelkich potknięć – ława przysięgłych była gotowa. Dziesięcioro ludzi przebywających w swoim pomieszczeniu, odosobnionym i zamkniętym, podpisało się z dumą pod werdyktem, podczas gdy dwoje pozostałych – wyobcowanych i żałosnych w swym odszczepieństwie – dąsało się w kącie. Były uściski, uśmiechy i szczere gratulacje, ponieważ przetrwali tę małą wojnę i mogli teraz znów wkroczyć dumnie na arenę, by ogłosić decyzję osiągniętą dzięki determinacji i uporczywemu poszukiwaniu kompromisu. Ich trud dobiegł końca, a cywilny obowiązek został spełniony. I to z nawiązką.
Przewodniczący ławy przysięgłych zapukał w drzwi i wyrwał Wuja Joego z drzemki. Wuj Joe, wiekowy woźny sądowy, strzegł ich bezpieczeństwa, a także dostarczał im posiłki, wysłuchiwał skarg i po cichu przekazywał sędziemu wiadomości od nich. Mówiło się, że za młodych lat, kiedy jeszcze nie doskwierała mu głuchota, Wuj Joe podsłuchiwał przysięgłych przez cienkie drzwi z sosnowego drewna, które osobiście wybrał i zamontował. Ale to już należało do przeszłości i jak wyznał tylko żonie, po znoju związanym z tą sprawą mógłby powiesić swój stary pistolet na kołku, i to raz na zawsze. Wysiłek związany z czuwaniem nad sprawiedliwością uszczuplał jego siły.
Uśmiechnął się i oznajmił: „To świetnie. Powiadomię sędziego”, jakby ten tylko czekał na informację od Wuja Joego, który jednak, jak to było w zwyczaju, odszukał urzędniczkę i przekazał jej wspaniałą wiadomość. Wydawało się to naprawdę ekscytujące. Ów stary budynek sądowy nie widział jeszcze tak długiego i skomplikowanego procesu. Jego zakończenie bez podjęcia decyzji byłoby hańbą. Urzędniczka zapukała lekko do drzwi gabinetu sędziego, weszła do środka i oznajmiła z dumą: „Mamy werdykt”, jakby sama uczestniczyła w negocjacjach i teraz przekazywała ich wynik niczym dar.
Sędzia zamknął oczy i wydał z siebie głębokie, pełne zadowolenia westchnienie. Na jego twarzy pojawił się szczęśliwy i nerwowy uśmiech ulgi, prawie niedowierzania.
– Proszę wezwać strony – powiedział w końcu.
Po niemal pięciu dniach sędzia Harrison musiał pogodzić się ze swym najgorszym koszmarem – możliwością braku jednomyślności wśród sędziów przysięgłych. Po czterech latach zajadłych sporów prawnych i czterech miesiącach procesu, w którym strony walczyły ze sobą bezpardonowo, myśl o nierozstrzygniętej sprawie przyprawiała go niemal o chorobę. Nie wyobrażał sobie, by można było zacząć to wszystko od nowa. Wsunął stopy w stare pantofle, zerwał się z krzesła, uśmiechając się jak mały chłopiec, i sięgnął po togę. Wreszcie było po wszystkim – najdłuższy proces w jego nad wyraz barwnej karierze dobiegł właśnie końca.
Urzędniczka zadzwoniła najpierw do Payton & Payton – miejscowej kancelarii adwokackiej, której wspólnikami było małżeństwo, zajmującej w gorszej części miasta lokal po dawnym sklepie z tandetą. Odebrał aplikant, słuchał przez kilka sekund, po czym odłożył słuchawkę i wrzasnął:
– Ława ustaliła werdykt!
Jego głos odbił się echem od przepastnego labiryntu małych i prowizorycznych pomieszczeń biurowych; wszyscy zerwali się z miejsc.
Krzyknął to jeszcze raz, biegnąc w stronę Dołka, jak nazywano salę posiedzeń, gdzie zbierali się pospiesznie pozostali pracownicy kancelarii. Wes Payton już tam był, jego żona, Mary Grace, właśnie się pojawiła; patrzyli sobie w oczy przez jedną sekundę pełną strachu i zdumienia. Dwóch aplikantów, dwie sekretarki i księgowa zebrali się przy długim zawalonym papierami stole. Znieruchomieli nagle i popatrzyli na siebie, jakby czekali, by ktoś odezwał się pierwszy. Naprawdę było po wszystkim? Czekali całą wieczność, a skończyło się to tak nagle? Wystarczył jeden telefon?
– Może pomodlimy się w milczeniu – zaproponował Wes.
Wzięli się za ręce, tworząc zwarte koło, i zaczęli modlić się tak żarliwie jak nigdy dotąd. Zanoszono wszelkiego rodzaju prośby do Boga Wszechmogącego, ale błagano jednomyślnie o zwycięstwo. Błagam, najdroższy Panie, byś po tak długim czasie, kiedy kosztowało nas to tyle wysiłku i pieniędzy, kiedy doznawaliśmy lęku i zwątpienia, raczył wynagrodzić nas zwycięstwem. I wybaw nas od poniżenia, ruiny, bankructwa i wszelkiego zła, które zesłałby na nas niepomyślny werdykt.
Następnie urzędniczka sądowa zadzwoniła na komórkę Jareda Kurtina, architekta obrony. Pan Kurtin wylegiwał się na wypożyczonej skórzanej kanapie w swoim tymczasowym biurze przy Front Street w śródmieściu Hattiesburga, trzy przecznice od gmachu sądu. Czytał jakąś biografię i rejestrował upływające godziny warte w jego przypadku siedemset pięćdziesiąt dolarów.
Wysłuchał spokojnie wiadomości i rozłączył się.
– Chodźmy. Ława przysięgłych jest gotowa – oznajmił.
Jego żołnierze w ciemnych garniturach stanęli niemal na baczność, a potem ustawili się w szeregu, by eskortować go w drodze do kolejnego spektakularnego zwycięstwa. Wyruszyli bez słowa komentarza, bez modlitwy na ustach. Zawiadomiono innych prawników, potem dziennikarzy i w ciągu paru minut wieść trafiła na ulicę i zaczęła rozchodzić się lotem błyskawicy.
Na szczycie wysokiego budynku na dolnym Manhattanie pewien ogarnięty paniką młody człowiek wpadł do sali, w której odbywało się właśnie ważne spotkanie, i przekazał szeptem pilną wiadomość panu Carlowi Trudeau, który z miejsca stracił zainteresowanie omawianą sprawą i podniósł się gwałtownie z miejsca.
– Wygląda na to, że przysięgli ustalili werdykt – oznajmił.
Wyszedł i ruszył korytarzem do dużego narożnego apartamentu, gdzie zdjął marynarkę, poluzował krawat, podszedł do okna i popatrzył w dal, na pogrążoną we wczesnym mroku rzekę Hudson. Czekał i jak zwykle zadawał sobie pytanie, jakim cudem tak wielka część jego imperium mogła opierać się na zbiorowej mądrości dwunastu przeciętnych ludzi w jakiejś dziurze w stanie Missisipi.
Choć wiedział bardzo dużo, nie potrafił na to odpowiedzieć.
Ludzie spieszyli do sądu ze wszystkich stron, kiedy Paytonowie zaparkowali samochód w uliczce na jego tyłach. Zostali przez chwilę w samochodzie, wciąż trzymając się za ręce. Przez cztery miesiące, przebywając w pobliżu tego budynku, starali się unikać kontaktu fizycznego. Ktoś zawsze obserwował. Może sędzia przysięgły albo reporter. Należało w miarę możności zachowywać się profesjonalnie. Fakt, że zespołem prawniczym była para małżeńska, zadziwiał ludzi, więc Paytonowie starali się traktować nawzajem jak prawnicy, a nie małżonkowie. W trakcie procesu, z dala od budynku sądu, zdarzały im się cenne chwile wzajemnej bliskości.
– Co myślisz? – spytał Wes, nie patrząc na żonę. Serce waliło mu jak młot, czoło było mokre od potu. Wciąż zaciskał lewą dłoń na kierownicy i powtarzał sobie, by się odprężyć.
Odprężyć! Niezły żart.
– Nigdy jeszcze się tak nie bałam – wyznała Mary Grace.
– Ani ja.
Milczeli długą chwilę, oddychając głęboko; wóz transmisyjny którejś ze stacji telewizyjnych omal nie zmasakrował przechodnia.
– Zdołamy przeżyć porażkę? – spytała. – Oto jest pytanie.
– Musimy przeżyć. Nie mamy wyboru. Ale nie przegramy.
– Tak trzymać! Chodźmy.
Przyłączyli się do pozostałych pracowników swojej niedużej kancelarii i weszli razem do budynku sądu. Tam gdzie zawsze, na pierwszym piętrze, obok automatu z napojami, czekała ich klientka, powódka Jeannette Baker; gdy zobaczyła prawników, od razu się rozpłakała. Wes ujął ją za ramię z jednej strony, Grace z drugiej i ruszyli po schodach do sali rozpraw na drugim piętrze. Równie dobrze mogliby ją wnieść. Ważyła niespełna pięćdziesiąt kilogramów i podczas procesu postarzała się o pięć lat. Była w depresji, chwilami miała urojenia i choć nie cierpiała na anoreksję, po prostu nie jadała. W wieku trzydziestu czterech lat pochowała już dziecko i męża i teraz dobrnęła do końca koszmarnego procesu, żałując w głębi duszy, że w ogóle do niego doszło.
W sali panowała atmosfera podniecenia, jakby wyły syreny, a lada chwila miało dojść do bombardowania. Tłoczyły się tu dziesiątki ludzi, którzy szukali swoich miejsc albo rozglądając się, rozmawiali nerwowo. Kiedy w bocznych drzwiach ukazał się Jared Kurtin ze swoją armią obrony, wszyscy wlepili w niego wzrok, jakby wiedział coś, o czym oni nie mieli pojęcia. Dzień w dzień przez ostatnie cztery miesiące udowadniał, że jest niezwykle przenikliwy, ale w tym momencie jego twarz niczego nie zdradzała. Otoczony podwładnymi, emanował powagą.
Po drugiej stronie sali, w odległości kilku metrów, przy stole powódki zajmowali miejsca Paytonowie i Jeannette. Te same krzesła, te same pozy, ta sama wyszukana strategia, której celem było zrobienie odpowiedniego wrażenia na przysięgłych: oto biedna wdowa i jej dwoje samotnych prawników rzuciło wyzwanie gigantycznej korporacji o nieograniczonych zasobach i środkach. Wes Payton zerknął na Jareda Kurtina i ich oczy spotkały się na chwilę; skinęli grzecznie głowami. Cud tego procesu polegał na tym, że tych dwóch ludzi wciąż traktowało się z pewną dozą uprzejmości, ba, nawet rozmawiali, gdy było to nieodzowne. Stało się to kwestią dumy. Zdarzały się mało przyjemne sytuacje, i to często, więc obaj byli zdecydowani wznieść się ponad małostkowość i wyciągać do siebie rękę.
Mary Grace nie podniosła wzroku, ale nawet gdyby to zrobiła, nie skinęłaby głową ani się nie uśmiechnęła. Chwała Bogu, że nie nosiła w torebce broni, bo nie byłoby już połowy siedzących po drugiej stronie mężczyzn w ciemnych garniturach. Położyła przed sobą czysty notatnik w linie, zapisała w nim datę, a następnie swoje imię i nazwisko. Potem nie przyszło jej do głowy już nic więcej. W ciągu siedemdziesięciu jeden dni procesu wypełniła sześćdziesiąt sześć takich notatników, wszystkie o tym samym rozmiarze i kolorze; spoczywały teraz w idealnym porządku w metalowej szafce w Dołku. Podała Jeannette chusteczkę. Choć Mary Grace liczyła dosłownie wszystko, nie prowadziła ewidencji środków higienicznych, które jej klientka zużyła podczas procesu. A było tego mnóstwo.
Jeannette płakała niemal non stop i choć Mary Grace współczuła jej głęboko, czuła się zmęczona tym przeklętym chlipaniem. Miała dość wszystkiego – wyczerpania, stresu, bezsennych nocy, ciągłego analizowania, braku kontaktu z dziećmi, zaniedbanego mieszkania, góry niezapłaconych rachunków, lekceważonych klientów, zimnej chińszczyzny o północy, konieczności – istne wyzwanie – malowania się i układania włosów każdego ranka, by wyglądać atrakcyjnie przed ławą przysięgłych. Tego po niej oczekiwano. Udział w poważnym procesie jest jak skok do ciemnego i zarośniętego stawu z pasem obciążonym kamieniami. Człowiek utrzymuje się jakoś na powierzchni, choć reszta świata się nie liczy, i ma bezustannie wrażenie, że tonie.
Kilka rzędów za Paytonami, na końcu ławy, która szybko się zapełniała, siedział ich bankier, który obgryzał nerwowo paznokcie i starał się jednocześnie zachować spokój. Nazywał się Tom Huff, dla przyjaciół Huffy. Wpadał od czasu do czasu do sądu, przysłuchiwał się procesowi i odmawiał swoją prywatną modlitwę. Paytonowie byli winni jego bankowi czterysta tysięcy dolarów, a jedynym zabezpieczeniem tej pożyczki był kawałek ziemi uprawnej w hrabstwie Cary, należący do ojca Mary Grace. Poszedłby w najlepszym razie za sto tysięcy, tym samym pozostałoby jeszcze mnóstwo długu bez pokrycia. Gdyby Paytonowie przegrali sprawę, oznaczałoby to koniec obiecującej niegdyś kariery Huffy’ego jako bankowca. Prezes banku już dawno przestał na niego wrzeszczeć. Teraz wszelkie groźby miały formę maili.
To, co zaczęło się niewinnie od prostej pożyczki wysokości dziewięćdziesięciu tysięcy dolarów pod drugą hipotekę ich uroczego domu na przedmieściach, przerodziło się w ziejącą otchłań piekielną długów i idiotycznych wydatków. Idiotycznych w każdym razie w przekonaniu Huffy’ego. Ładny dom przepadł, podobnie jak ładne biuro w śródmieściu, także importowane samochody i cała reszta. Paytonowie ryzykowali wszystko, a Huffy siłą rzeczy ich podziwiał. Dobry werdykt i był geniuszem. Niewłaściwy werdykt i ustawiłby się za nimi w kolejce do sądu orzekającego upadłość.
Finansiści po drugiej stronie sali sądowej nie obgryzali nerwowo paznokci i nie martwili się szczególnie o bankructwo, choć poruszali ten temat. Firma Krane Chemical miała mnóstwo gotówki, zysków i aktywów, ale też setki potencjalnych pozwów ze strony ludzi, którzy niczym sępy czekali na to, co miał usłyszeć cały świat. Idiotyczny werdykt i posypałyby się procesy sądowe.
W tej chwili jednak sprawiali wrażenie grupy pewnych siebie ludzi. Jared Kurtin to najlepszy prawnik, jakiego można było znaleźć. Akcje firmy spadły tylko nieznacznie. Pan Trudeau, który przebywał w Nowym Jorku, wydawał się zadowolony.