“Język miłości”, fascynujący debiut Emily Robbins to osadzona w targanej niepokojami Syrii, opisana w oszczędny sposób historia młodej Amerykanki, której życie odmienią język, poczucie zagrożenia, wojna oraz zupełnie nowe spojrzenie na miłość.


Język miłościPodobno w języku arabskim istnieje dziewięćdziesiąt dziewięć słów na określenie miłości. Amerykańska studentka Bea poznała je wszystkie, a teraz wyjeżdża na Bliski Wschód, by przeczytać oryginalny manuskrypt sprzed wieków, zawierający osławioną w całym arabskim świecie historię miłosną.

Jednak po dotarciu na miejsce odkrywa, że zamiast oddawać się intensywnej lekturze arabskich tekstów, coraz bardziej angażuje się w skomplikowane życie gospodarzy, którzy zamykają drzwi na klucz i szepczą niespokojnie o nadciągającej rewolucji. Staje się również świadkiem rozgrywającego się na jej oczach romansu rodem z Romea i Julii między dwojgiem kochanków wywodzących się z dwóch różnych światów − służącą i policjantem.

Ta współczesna historia ją zaskakuje, odmienia, doprowadza do łez. Nieoczekiwanie życie Bei zaczyna przypominać historię znaną jej z niesamowitego tekstu, dla którego tu przyjechała – nie w roli jednego z kochanków, ale w roli świadka, który po odejściu zakochanych opowie o ich uczuciu.

Robbins buduje przejmującą opowieść, w której zadaje pytania, co to znaczy kochać na odległość, być kimś obcym w cudzej historii miłosnej i przejąć czyjąś namiętność, a potem pielęgnować ją tak długo, aż wreszcie stanie się twoją własną.

***

Ta debiutancka powieść stanowi świetny przyczynek do dyskusji o wielu postaciach miłości i o tym, że słowa i teksty mogą zarówno dawać jej ujście, jak i zadawać ból.
“Library Journal”

Liryczna, słodkogorzka historia, która rodzi wiele pytań, ale nie na wszystkie udziela odpowiedzi. Debiut Robbins bada ograniczenia zarówno językowe, jak i kulturowe, problemy konfliktów lojalności oraz wiele określeń miłości. (…) Doskonała, słodkogorzka opowieść.
Shelf Awareness

Melodyjna opowieść Robbins to historia wojny, rodziny, języka, ale przede wszystkim pean na cześć nieokiełznanej, wyzwolonej miłości. Opowiedziana w spokojny, ale elegancki sposób historia, z każdym uderzeniem serca potwierdza odwieczną, ożywczą potęgę miłości.
Khaled Hosseini

Autorka “Języka miłości” z artyzmem opowiada historię ludzkich losów, jednocześnie cały czas utrzymując w polu widzenia narastające konflikty polityczne w Syrii. Subtelna, lapidarna, przejmująca powieść cudownie oddaje bezruch pustych pokoi i narastające niepokoje na zewnątrz, ukazuje, jak niewinna dziewczyna z wolna staje się świadkiem wydarzeń. I jak wiele będzie to kosztować nie tylko ją, ale także tych, których zdążyła pokochać.
Zachary Lazar

Emily Robbins mieszkała i pracowała w różnych krajach Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. W latach 2007−2008 jako stypendystka Fulbrighta studiowała religię i kulturę Syrii dzięki badaniom kobiecego ruchu odrodzenia islamu oraz mieszkała z rodziną wiodącego intelektualisty tego kraju. Ukończyła studia licencjackie na Swarthmore College i zdobyła tytuł magistra na Washington University w St. Louis, a w 2016 roku po raz drugi otrzymała stypendium Fulbrighta, umożliwiające jej podjęcie badań w Jordanii. Czas dzieli między domy w Chicago oraz w Brownsville w stanie Texas.

Emily Robbins
Język miłości
Przekład: Anna Kłosiewicz
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 3 sierpnia 2017
 
 

Język miłości


PRZEDTEM

Niewielkie, zwyczajne pudełko zostało mi dostarczone pod drzwi. Było zaadresowane do mnie, ale jedynie moim imieniem, wypisanym boleśnie równymi literami, bez żadnego nachylenia, jakby osoba, która je stawiała, nie nawykła do pisania po angielsku. To był dla mnie pierwszy znak. Od razu pomyślałam, że to przesyłka od madame. Zostawiłam u niej parę książek, które od lat obiecywała mi odesłać. Kiedy jednak podniosłam paczkę, stwierdziłam, że jest za lekka, żeby zawierać książki. W jednym rogu znajdowały się zagraniczny znaczek i oznaczenia policji.
Powoli otworzyłam pudełko. Ze środka wysypały się papiery: wiersze, wydrukowane esemesy, przedarte na pół wizytówki. Zaczęłam je wygładzać, wszystkie te chusteczki higieniczne kupowane całymi paczkami tylko po to, by na nich pisać. Pudełko przesłał mi pewien policjant, znał wagę tych dokumentów. Dawno temu usłyszałam, że to prawdziwy Qais, czyli wielki kochanek. I że kiedyś przyczepił wiersz do ucha pluszowego misia, którego potem wysłał ukochanej. Miś miał symbolizować miłość. Wiersz tylko to dokumentował.

Chcę to zapisać swoją ręką – Beo, czy pamiętasz jeszcze arabski?

Pragnę to zapisać swoją ręką. Wszystko, co robiłem od 20 stycznia 2005 roku aż po dzień dzisiejszy, jeśli tylko było romantycznej natury, czyniłem dla Nisrine. Bo nie jestem w stanie mówić tych wszystkich rzeczy innej dziewczynie, robić ich dla innej – tylko dla niej. Nie ma innej poza nią. Zapisuję to tu i poświadczam moim imieniem. Nazywam się Adel Ammar Ibrahim Talbani, to moje oficjalne imię i nazwisko. Niektórzy znają mnie jako Abu Taliba, tak właśnie zwracano się do mnie na komisariacie. A dla kolegów jestem Ammarem, tak na mnie wołają. Ale na imię mam Adel. I byłem policjantem. A piszę to do Bei, ponieważ jak już wspomniałem, nie istnieje dla mnie żadna inna dziewczyna poza Nisrine. Moja miłość do niej nigdy się nie zmieni – jeśli już, to jedynie się umocni. Bea o tym wie, bo znała Nisrine. A Nisrine wiedziała wszystko. Z całego serca życzę jej szczęścia.

Adel, 21 stycznia 20 –

Wyjechałam do ojczyzny Adela jako studentka arabistyki i wróciłam stamtąd pół roku przed planowanym terminem, przekonana, że nigdy więcej nie wybiorę się za granicę. A wszystko to za sprawą Nisrine. Pragnęłam zamknąć się w moim pokoju i więcej z niego nie wychodzić, żeby przypadkiem nie napytać komuś biedy. Próbowałam wymazać w ten sposób swoją winę. Bo czułam się winna.
Bea o tym wie, bo znała Nisrine. A Nisrine wiedziała wszystko…
Kobieta, u której mieszkałam, zawsze powtarzała, że człowiek, który jest w stanie pisać, ma czyste sumienie. Wyjęłam jeden po drugim wiersze policjanta. Przejrzałam dokumenty. Rozłożyłam je przed sobą, żeby móc na nie patrzeć podczas pracy. A potem zaczęłam pisać, by oddać tej historii sprawiedliwość i oczyścić sumienie.

SPOTKANIE

Rdzawe niebo sprowadziło deszcz do tego obcego miasta. Wieczorami ludzie podnosili głowy, pocierali dłońmi czoła i powtarzali: „Jutro spadnie deszcz”. Wiatr przeganiał chmury. Ale następnego dnia wcale nie zaczęło padać. Kolejnego zresztą też nie.
Deszcze nadeszły dwa tygodnie później, przepowiednie wreszcie się sprawdziły. Mężczyźni przed meczetami obmywali stopy deszczówką, ostrożnie wsuwali je pod krany z wodą, przytrzymując okrycie nad głową, by uchronić się przed zmoknięciem. Krople deszczu rozpryskiwały się na ich czołach niczym gwiazdy, spływały lśniącymi strużkami po ich poradlonych czołach aż po białka zamglonych oczu. To w nich całe miasto widziało zachmurzone niebo.
Przez pewien czas z powodu ulew nie było prądu. Mieszkańcy siedzieli w domach przy nikłym świetle świec. Nocami niebo zdawało się płonąć. A pasażerowie przelatujących po nim samolotów nie mieli pojęcia, że poniżej znajduje się miasto.
Rankiem deszcze ustały, a kiedy wiatr rozwiał ostatnie chmury, zaczęło się świętowanie. Wylegający na ulice ludzie obserwowali resztki deszczówki spływające po kocich łbach, palące słońce zdawało się wręcz pulsować. Woda porwała ze sobą kurz i porzucone worki ze śmieciami, a potem spłynęła ku autostradom i wydmom. W oknach suszyły się dywaniki, na balkonach powiewały przemoczone ubrania, zwieszając się nisko nad ulicami budzącego się ze snu miasta.
Razem z ulewą pojawili się policjanci. Ledwie deszcze ustały, wylegli na zewnątrz, smagli, rozkoszujący się zapachem bruku świeżo wymytego deszczem. Wyciągnęli na ulicę mokre worki z piaskiem, by te wyschły w słońcu, a potem ułożyli z nich stertę pośrodku pasa ruchu. Schnące worki wydzielały słodki zapach, podczas gdy policjanci układali kolejne przez całą szerokość jezdni, aż wreszcie utworzyli z nich barykadę.

Wszystkie samochody zatrzymywały się przy niej, a policjanci, wsparci o worki, sprawdzali dokumenty kierowców i rejestracje. Jechaliśmy autem w siódemkę, wracaliśmy z targu, a żadne z nas nie miało zapiętego pasa. Prowadził baba, madame i Abudi siedzieli z przodu, a ja i Nisrine z tyłu razem z dwiema dziewczynkami, Lemą i Dounią. Rozmawialiśmy o wręczeniu policjantowi łapówki.
Madame pozbierała od nas jabłka i włożyła je do torby.
– Proszę, Beo, daj je policjantowi.
Nie chciałam tego zrobić, ale madame mnie nie słuchała.
– Masz, Nisrine – powiedziałam. – Daj je policjantowi.
Dotarliśmy do worków z piaskiem, które ciągnęły się od komisariatu aż po miejski ogród. Baba opuścił szybę.
– Teraz, Beo.
Obie z Nisrine wysiadłyśmy i wśród chichotów wręczyłyśmy jednemu z funkcjonariuszy torbę z jabłkami, a potem wskoczyłyśmy z powrotem do auta. Policjant zajrzał do torby, żeby sprawdzić jej zawartość. Spod szarej czapki wystawały mu włosy, tak jasne, że aż lśniły w słońcu. Popatrzył przez okno od strony madame na tylne siedzenie, gdzie siedziałyśmy z Nisrine, ciągle chichocząc.
A potem sprawdził prawo jazdy baby.
– Jedźcie – powiedział, ściskając torbę z jabłkami. – Jedźcie.
Nie ujechaliśmy daleko. Zatrzymaliśmy się zaraz po drugiej stronie barykady, naprzeciwko naszego domu. Obejrzałam się, żeby spojrzeć na policjanta.
Baba dostrzegł to w tylnym lusterku i zażartował:
– Widzę, że Bea lubi blondynów.
Siedząca ze mną na tylnym siedzeniu Dounia też zachichotała.
– Dounia, przestań – upomniała ją madame. – Młodym panienkom nie przystoi takie zachowanie.

Później dowiedziałam się, że ten policjant też nas obserwował. Patrzył, jak wysiadamy z auta, a potem bez trudu nas odszukał, kiedy na balkonie czwartego piętra wietrzyłyśmy buty. Białe lakierki Dounii były tak małe, że niemal prześliznęły się między prętami barierki. Policjant widział, jak Nisrine pochyla się, żeby je poprawić.
Jego koledzy nadal sprawdzali dokumenty kierowców i rejestracje aut, w końcu jednak postanowili wybrać się po papierosy.
– Chodź, Adel! – zawołali do blondyna.
A tymczasem on ciągle ściskał w rękach torbę z naszymi jabłkami.
Przy workach z piaskiem zatrzymał się kolejny samochód, z którego też dobiegał chichot. Jasnowłosy policjant przepuścił auto. Chyba po prostu podobał mu się ten dźwięk.

BEA

Poznałam madame dzięki agencji, która wyszukiwała zagranicznym studentom zakwaterowanie u miejscowych rodzin. Miałam dwadzieścia jeden lat, właśnie przyleciałam ze Stanów. Jeszcze przed moim przyjazdem uniwersytet przekazał pieniądze agencji, a agencja zapłaciła madame czynsz za pierwszy miesiąc − sto pięćdziesiąt dolarów. Madame po raz pierwszy gościła u siebie studentkę z zagranicy. A ja po raz pierwszy byłam studentką goszczącą za granicą.
Mieszkaliśmy w pięciopokojowym mieszkaniu z balkonem wychodzącym na centrum miasta. Widać z niego było szare dachy domów, a w oddali potężny most, biegnący na północ aż ku pałacowi prezydenckiemu, minaretom meczetów i ich zielonym światłom na skraju autostrad. Naprzeciwko znajdował się komisariat policji, szary, również czteropiętrowy budynek. Z naszego balkonu widać było policjantów pełniących wartę na jego płaskim, długim dachu. Z szeroko rozstawionymi nogami, stali na wszystkich czterech rogach. Pośrodku dachu znajdowały się prowizoryczna budka i niewielka wieżyczka z krzesłem i telefonem na wypadek, gdyby trzeba było się skontaktować z wartownikami. Popołudniami słyszeliśmy, jak policjanci zamawiają przez telefon herbatę. Za komisariatem znajdowały się kolejne betonowe budynki, ciągnące się nierównymi rzędami, zupełnie jak buty, które przyjaciele baby zostawiali przy drzwiach, zanim weszli do salonu, żeby dyskutować o polityce. Kiedy wszyscy zniknęli już w środku, razem z madame i Nisrine przykucałyśmy i poprawiałyśmy te buty, żeby stały równo. Ścierałyśmy kurz ze skórzanych języków. Zwijałyśmy schludnie skarpetki i odkładałyśmy je tuż obok tych należących do dzieci. Madame oceniała mężczyzn po butach – ten, który o nie dbał, będzie dbał o rodzinę.
Mieszkanie zajmowali madame i jej mąż, baba, oraz ich dzieci: Lema, Abudi i Dounia. Lema miała czternaście lat, Abudi dziewięć, a Dounia cztery. Przez ostatni rok madame miała dwie służące, które się nie sprawdziły, po czym z Indonezji przyjechała Nisrine. No a teraz dołączyłam do nich jeszcze ja, Amerykanka.
Za sto pięćdziesiąt amerykańskich dolarów miesięcznie miałam zapewnione pół łóżka oraz świeże jedzenie, szansę na poznanie języka i literatury, które tak kochałam, a poza tym kiedy wychodziłam z domu, ktoś martwił się o mnie, dopóki nie wróciłam. Za pół łóżka, dodatkową ciepłą wodę i zmartwienia madame otrzymywała amerykańskie dolary, którymi płaciła potem Nisrine.

Madame mówiła, że kiedy dostawało się służącą z Indonezji, ta zawsze miała czarną walizkę i biały hidżab. Tak samo było z Nisrine, ale w końcu wszyscy tego oczekiwali. Pojechali do podupadającej dzielnicy miasta − madame, baba i dzieci. Człowiek z agencji miał paszport Nisrine. Wręczył go babie z zaleceniem, żeby dobrze go ukryć. Potem dodał, że dziewczyna nie zna numerów telefonów do domu, w razie jakichkolwiek problemów najlepiej więc dzwonić od razu do niego. Jego numer znajdą w paszporcie.
W tym kraju wymiana waluty odbywała się tylko w jedną stronę. Można było wymienić dolary na miejscowe pieniądze, ale na odwrót już nie. Zwyczajnie było to nielegalne. Dopuszczalne było posługiwanie się wyłącznie miejscową walutą, za to wywożenie jej z kraju również było zabronione. Większość międzynarodowych interesów bazowała więc na amerykańskich dolarach, a ludziom, którzy otrzymywali zapłatę wyłącznie w miejscowej walucie, zawsze tych dolarów brakowało. Dlatego wiecznie próbowali je zdobyć, nawet jeśli ich międzynarodowe interesy ograniczały się do zatrudniania indonezyjskiej służącej, takiej jak Nisrine.
Nisrine dostawała sto dwadzieścia pięć dolarów miesięcznie, do tego należało jeszcze doliczyć opłatę dla agencji. W rezultacie madame zawsze potrzebowała dolarów. To ją skłoniło do przyjęcia pod swój dach studentki z Ameryki, dzięki czemu miała się pozbyć problemów z gotówką.
Nisrine też płaciła agencji. Żeby tu przyjechać, musiała się zapożyczyć – cała jej roczna gaża z góry – a poza tym odkładała pieniądze, żeby po powrocie do ojczyzny wybudować dom. W rezultacie ona również ciągle potrzebowała gotówki. Od gości odwiedzających rodzinę madame często otrzymywała jakieś drobne podarki.
„To dla twojej dziewczyny”, mówiła na przykład jakaś ciotka, wręczając madame banknot zawinięty w cienką chustkę.
„Kup sobie coś ładnego”, rzucała kuzynka baby, wtykając Nisrine dwie srebrne monety.
Goście nie przynosili prezentów dla pani domu, ale zawsze mieli coś w zanadrzu dla Nisrine, co bardzo cieszyło madame. „Widzicie, jacy są dla niej dobrzy?”, lubiła powtarzać. „Myślą o niej więcej niż o mnie!”.

Ponieważ byłam cudzoziemką, madame ciągle się o mnie martwiła, podobnie jak o Nisrine, chociaż w odmienny sposób. W jej przypadku martwiła się głównie o komunikację. O to, że Nisrine będzie zapraszała do domu obcych mężczyzn, czy na pewno nie pomyliła jodyny z wybielaczem albo czy użyła dość detergentu do szorowania garnków.
– Pilnuj jej, Beo – poleciła mi któregoś razu. Siedziałam więc w kuchni i obserwowałam, czy Nisrine dokładnie usuwa białą skórkę z pomarańczy, które mieliśmy jeść.
– Ile masz braci i sióstr, Nisrine?
– Dziewiętnaścioro.
– Dziewiętnaścioro?
Jej dłonie przypominały ptaki skubiące białą otoczkę owoców. W ojczyźnie Nisrine istnieje legenda o dziewczynie, która zamieniła się w ptaka. Tak kochała tęczę, że któregoś dnia wzbiła się w niebo i już nigdy nie wróciła do domu. U madame często opowiadałyśmy sobie takie historie.
– A ty ile masz braci i sióstr? – zapytała Nisrine.
– W ogóle nie mam rodzeństwa.
– W ogóle?
Z jej zdumionego tonu od razu się zorientowałam, że w tych rejonach całkowity brak rodzeństwa jest równie dziwny jak dziewiętnaścioro braci i sióstr. Nisrine obrała dwie pomarańcze i Lema zabrała je do salonu. Wtedy Nisrine pokazała mi zdjęcia. Na wszystkich była z mężem i dzieckiem, głowę miała odsłoniętą. Opuściła dom, kiedy jej synek skończył rok. Teraz miał prawie dwa. Próbowałyśmy zgadywać, jakie słowa może już znać.
– Książka – powiedziałam.
Nisrine popatrzyła na mnie z zaciekawieniem.
– Lubisz książki, Beo?
– Zwierzę – zgadywałam dalej.
– Lubię zwierzęta.
– Miłość – dodałam.
– Świat – orzekła Nisrine.

Ja też mogłam pokazać Nisrine zdjęcie. Fotografię moich rodziców z czasów jeszcze przed ślubem, na której mama wyglądała zupełnie jak ja. To zdjęcie miało mi przypominać, że można znaleźć faceta, nawet jeśli twoje włosy wyglądają, jakby w nie piorun strzelił.
Nisrine wzięła ode mnie fotografię.
– Twoja mama jest bardzo ładna – powiedziała, a potem zapytała: – Chcesz wiedzieć, jak wygląda moja? – I wydęła policzki.
– To znaczy, że jest gruba? – rzuciłam, niepewna, jak to rozumieć.
Nisrine parsknęła śmiechem.
– W naszej rodzinie wszyscy jesteśmy grubi. Za bardzo lubimy jeść.
Popatrzyłam na nią uważnie. Miała wąską talię i szczupłe nogi, które przypominały młode drzewka. Ze śmiechu trzęsły się jej piersi, ale nie brzuch. Później miałam się dowiedzieć, że to taki prywatny żart Nisrine, jej namiastka luksusu. Mieszkanie madame było niewielkie, nasza gromadka spora, więc każdy wyszukiwał sobie takie drobne przyjemnostki.
Mąż madame, baba, był w stanie spać zawsze i wszędzie, w każdych okolicznościach. To była jego odrobina luksusu. O czwartej po południu zjawiali się goście, a madame przyjmowała ich herbatą w obecności pochrapującego na kanapie męża, który nie budził się, nawet gdy żona stawiała mu tacę na brzuchu czy włączała telewizor.
Moim luksusem była miłość do książek. I do romansów. W domu madame nauczyłam się zagłębiać w lekturę jakiejś książki po arabsku i śnić na jawie tak intensywnie, że nie zwracałam uwagi na otoczenie. W ten sposób zyskiwałam trochę czasu wyłącznie dla siebie.
Nisrine żartowała. Robiła miny do dzieci i pokrzykiwała: „Jestem potworem!”, a one wybuchały śmiechem, bo dobrze wiedziały, że to nieprawda.
– Wcale nie jesteś gruba – zauważyłam.
– To dlatego, że nie jestem stara i bogata. Ale kiedyś będę bogata, będę miała restaurację i wielki dom, a wtedy ja i mój syn będziemy siedzieć i nie robić nic innego, tylko jeść.

 
Wesprzyj nas