Nicholas Sparks odniósł międzynarodowy sukces, ponieważ potrafi, jak nikt inny ze współczesnych pisarzy, opowiadać na nowo dobrze znane i lubiane historie. Jego książki sprzedały się w łącznej liczbie 85 milionów egzemplarzy, a wiele z nich zostało zekranizowanych z udziałem gwiazdorskiej obsady.


Nicholas SparksPrzewidywalne fabuły i schematycznie rozwiązania obecne we wszystkich powieściach Nicholasa Sparksa wywierają negatywne wrażenie głównie na krytykach literatury. Czytelnicy – co łatwo odgadnąć z gigantycznych wyników sprzedaży każdej kolejnej książki tego autora – nic sobie nie robią z uproszczeń i powtarzalności. Sparks daje im chwile rozrywki i spotkania z bohaterami, jakich każdy chciałby spotkać w prawdziwym życiu, a to wystarcza, by jego książki krążyły z rąk do rąk i, polecane z przekonaniem, zyskiwały nowych odbiorców.

A wszystko zaczęło się od „Pamiętnika”, pierwszej powieści opublikowanej przez Amerykanina w 1996 roku. To historia miłości prostego chłopaka do dziewczyny z dobrego domu, tak schematyczna, jak tylko to możliwe. On jest ubogi, ona zamożna, jej rodzice się sprzeciwiają dalszemu rozwojowi znajomości, na drodze młodych pojawiają się coraz to nowe przeszkody, które będą musieli pokonać by być razem. I oczywiście wreszcie im się to udaje, choć nie obywa się bez łez i wyrzeczeń. Bajka dla dorosłych? Owszem!

Wieloletni sukces Nicholasa Sparksa polega właśnie na tym, że potrafi opowiedzieć w nowy sposób znane i popularne historie, sięgnąć po ulubione motywy czytelników i przede wszystkim uchwycić w swojej twórczości to, o czym wielu marzy, a co w realnym życiu okazuje się przeważnie nieosiągalne. Gdyby świat tak wyglądał, jak Sparks go przedstawia, to byłaby to rajska rzeczywistość zamieszkiwana głównie przez szlachetnych ludzi, których wysiłki zostają nagrodzone, a wszelka niegodziwość pokonana. W założeniach brzmi pięknie, w praktyce najczęściej szwankuje – ale nie na kartach powieści, gdzie wszystko zdarzyć się może.

sukces Nicholasa Sparksa polega właśnie na tym, że potrafi opowiedzieć w nowy sposób znane i popularne historie, sięgnąć po ulubione motywy czytelników

85 milionów egzemplarzy jego książek sprzedanych na całym świecie stanowi najbardziej dobitne potwierdzenie faktu, że w XXI wieku, tak samo jak we wszystkich minionych, potrzebne są opowieści o tym, jak zło zostało pokonane, a dobro zatriumfowało, o miłości tak silnej, że żadna przeciwność losu jej nie pokona, o bezinteresownej dobroci i trosce, odpowiedzialności za drugiego człowieka i rodzinie jako najwyższej wartości.

Kino także kocha te motywy, w związku z czym wiele spośród powieści Nicholasa Sparksa zostało zekranizowanych i to z udziałem gwiazdorskiej obsady. „List w butelce”, „Noce w Rodanthe”, „I wciąż ją kocham” czy wspomniany wcześniej „Pamiętnik”, tak jak szturmowały szczyty list sprzedaży w wersji książkowej, tak również na srebrnym ekranie przyciągały nieprzebrane rzesze widzów, zupełnie nie przejmujących się głosami krytyków i miażdżącymi recenzjami. Miłość do twórczości Sparksa najwyraźniej jest w stanie pokonać wszelkie przeszkody! Wanda Pawlik

 


Nicholas Sparks

Nicholas Sparks
Noce w Rodanthe
Przekład: Elżbieta Zychowicz
Wydawnictwo Albatros
wyd. oryginalne: 2002
 

1

Trzy lata temu, ciepłego listopadowego poranka tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku, Adrienne Willis wróciła do Gospody, która na pierwszy rzut oka wydała jej się niezmieniona, jak gdyby czas, słońce, piasek i słona bryza okazały się dla budynku łaskawe. Weranda była świeżo odmalowana, a błyszczące czarne żaluzje w prostokątnych oknach z białymi zasłonami na obu piętrach były niczym klawisze fortepianu. Cedrowa okładzina miała kolor przykurzonego śniegu. Po jednej stronie budynku wysokie trawy kołysały się powitalnie na wietrze, a z piasku uformowała się łukowata wydma, która zmieniała się niezauważalnie z każdym kolejnym dniem, gdy pojedyncze ziarenka przesuwały się z miejsca na miejsce.
Słońce przeświecało zza chmur i powietrze zdawało się fosforyzować, jak gdyby cząsteczki światła zawisły we mgle. Adrienne miała przez chwilę wrażenie, że cofnęła się w czasie. Gdy jednak przyjrzała się bliżej, stopniowo zaczęła zauważać zmiany, których nie mogła ukryć zewnętrzna kosmetyka — spróchniałe rogi okien, smugi rdzy na dachu, plamy wody w pobliżu rynien. Gospoda zaczynała chyba podupadać i choć Adrienne zdawała sobie sprawę, że nie może zrobić nic, żeby to zmienić, zamknęła oczy, jak gdyby chciała za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przywrócić jej dawny wygląd.
Teraz, stojąc w kuchni własnego domu, Adrienne, której brakowało kilku miesięcy do sześćdziesiątki, odwiesiła słuchawkę po rozmowie z córką. Usiadła przy stole, wracając myślą do ostatniej wizyty w Gospodzie i przypominając sobie długi weekend, który kiedyś tam spędziła. Bez względu na wszystko, co się zdarzyło w późniejszych latach, Adrienne w dalszym ciągu była głęboko przekonana, że miłość stanowi sens pełnego i wspaniałego życia.
Za oknami padał deszcz. Słuchając, jak stuka cicho o szyby, była wdzięczna za poczucie swojskości, które jej dawał. Wspominanie tamtych dni zawsze budziło w niej mieszane uczucia — coś zbliżonego do nostalgii, choć nie całkiem z nią tożsamego. Nostalgia często bywa interpretowana romantycznie, a nie było powodu, żeby czynić jej wspomnienia bardziej romantycznymi, niż były w istocie. Nie dzieliła ich też z innymi. Stanowiły wyłącznie jej własność i przez lata zaczęła traktować je jak coś w rodzaju ekspozycji muzealnej, gdzie była jednocześnie kustoszem i jedynym gościem. I w dziwny sposób uwierzyła, że przez te pięć dni nauczyła się więcej niż przez wszystkie wcześniejsze czy późniejsze lata.
Mieszkała w domu sama. Dzieci dorosły, ojciec zmarł w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym szóstym roku, od rozwodu z Jackiem minęło już siedemnaście lat. Mimo że synowie namawiali ją czasami, żeby znalazła kogoś, z kim spędziłaby resztę życia, Adrienne nie odczuwała takiej potrzeby. Nie dlatego, że była nieufna wobec mężczyzn, przeciwnie, nawet teraz jej wzrok przyciągali niekiedy młodsi mężczyźni w supermarketach. Ponieważ bywali zaledwie kilka lat starsi od jej własnych dzieci, ciekawiło ją, co pomyśleliby, gdyby zauważyli, że się im przygląda. Czy zlekceważyliby ją, czy też odwzajemniliby uśmiech, uważając jej zainteresowanie za sympatyczne? Nie była pewna. Nie wiedziała też, czy możliwe, żeby pod zmarszczkami i siwiejącymi włosami dostrzegli kobietę, jaką była kiedyś.
Nie żałowała bynajmniej, że się starzeje. W dzisiejszych czasach ludzie mówią bez przerwy o rozkoszach młodości, lecz Adrienne nie chciała być znowu młoda. Jeśli już, to w średnim wieku, ale nie młoda. Wprawdzie brakowało jej niektórych rzeczy — wbiegania po schodach, noszenia więcej niż jednej torby z zakupami naraz, energii, pozwalającej dotrzymać kroku wnukom ścigającym się na podwórzu — z przyjemnością jednak zamieniłaby je na doświadczenie, które miała, a ono przychodzi dopiero z wiekiem. Faktem jest, że mogła spojrzeć wstecz na swoje życie i stwierdzić, że wcale się nie zmieniła, może tylko łatwiej jej się teraz zasypiało.
Poza tym młodość ma swoje problemy. Nie tylko pamiętała je z własnego życia, lecz również przyglądała się, jak jej dzieci borykały się tuż po dwudziestce z lękami okresu dojrzałości, niepewnością i zamętem. Choć dwoje z nich przekroczyło już trzydziestkę, a jedno jej dobiegało, zastanawiała się czasami, kiedy macierzyństwo przestanie być pracą w pełnym wymiarze godzin.
Matt miał trzydzieści dwa lata, Amanda trzydzieści jeden, a Dan skończył właśnie dwadzieścia dziewięć. Wszyscy ukończyli college, co napawało ją wielką dumą, ponieważ był czas, kiedy nie miała pewności, że któremukolwiek się to uda. Byli uczciwi, miłego usposobienia i samowystarczalni. Tego właśnie od nich przeważnie wymagała. Matt pracował jako księgowy, Dan był dziennikarzem sportowym w wieczornych wiadomościach w Greenville, obaj mieli już własne rodziny. Gdy przyjeżdżali na Święto Dziękczynienia, siadała z boku i przyglądała się, jak biegają za własnymi dzieciakami, czując osobliwe zadowolenie, że synom sprawy ułożyły się tak, a nie inaczej.
Jak zwykle, sytuacja córki była trochę bardziej skomplikowana.
Dzieci miały czternaście, trzynaście i jedenaście lat, kiedy Jack wyprowadził się z domu, i każde z nich przeżywało rozwód inaczej. Matt i Dan rozładowywali agresję w sporcie lub od czasu do czasu w szkolnych bójkach, lecz cała sytuacja miała największy wpływ na Amandę. Jako średnie dziecko między dwoma braćmi zawsze była najbardziej wrażliwa i jako nastolatka potrzebowała ojca w domu, choćby tylko po to, żeby oderwać się od strapionych spojrzeń matki. Zaczęła nosić ubrania, które w odczuciu Adrienne były szmatami, włóczyła się do późnej nocy z paczką młodych ludzi i przez parę następnych lat co jakiś czas przysięgała, że jest śmiertelnie zakochana w kolejnym chłopcu, a było ich w sumie przynajmniej pół tuzina. Po powrocie ze szkoły spędzała całe godziny w swoim pokoju, słuchając muzyki, od której drżały ściany, nie reagując na wołania matki wzywającej ją na obiad. Bywały okresy, kiedy całymi dniami prawie nie odzywała się do matki i braci.
Jednakże po kilku latach Amanda odnalazła w końcu swoją drogę życia, o dziwo, podobną do drogi życiowej Adrienne. W college’u poznała Brenta, po ukończeniu studiów pobrali się i mieli dwójkę dzieci. Podobnie jak wiele młodych małżeństw borykali się z trudnościami finansowymi, lecz Brent w przeciwieństwie do Jacka był rozsądny i zapobiegliwy. Gdy urodził im się pierwszy syn, wykupił polisę na życie jako zabezpieczenie, choć żadne z nich nie przypuszczało, że w niedługim czasie będą zmuszeni ją wykorzystać.
Mylili się.
Brent zmarł osiem miesięcy temu, padając ofiarą złośliwej odmiany raka jąder. Adrienne była świadkiem, jak Amanda popada w coraz głębszą depresję, a wczorajszego popołudnia, gdy spędziwszy trochę czasu z wnukami, odwiozła ich do domu, zastała zasłony w oknach spuszczone, na werandzie wciąż paliło się światło, Amanda zaś siedziała w szlafroku w salonie, z tak samo nieobecnym wyrazem twarzy jak w dniu pogrzebu.
Właśnie wtedy, stojąc w salonie w domu córki, Adrienne doszła do wniosku, że nadszedł czas, by opowiedzieć jej o przeszłości.

*

Czternaście lat. Tyle lat minęło.
Max miał sześć lat, a Greg cztery, i w ciągu minionych ośmiu miesięcy Adrienne zauważyła wyraźne zmiany w ich osobowości. Obaj stali się zamknięci w sobie i milczący. Żaden z nich nie grał jesienią w piłkę nożną i choć Max dobrze czuł się w przedszkolu, płakał każdego ranka przed wyjściem z domu. Greg zaczął znowu moczyć się w nocy i wpadał w złość z byle powodu. Adrienne zdawała sobie sprawę, że podłożem niektórych z tych zachowań jest utrata ojca, ale też wpłynęła na nie zmiana w postępowaniu Amandy od ostatniej wiosny.
Dzięki ubezpieczeniu Amanda nie musiała pracować. Mimo to przez pierwsze dwa miesiące po śmierci Brenta Adrienne spędzała niemal każdy dzień w domu córki, zajmując się rachunkami i gotowaniem dla dzieci, gdy tymczasem Amanda spała i rozpaczała w swoim pokoju. Przytulała ją, ilekroć córka tego potrzebowała, była uważną słuchaczką, gdy Amanda chciała rozmawiać, i zmuszała ją, żeby codziennie spędzała przynajmniej godzinę na dworze, w nadziei, że świeże powietrze przywróci córce chęć do rozpoczęcia życia od nowa.
Adrienne miała wrażenie, że Amandzie poprawia się samopoczucie. Wczesnym latem zaczęła się znowu uśmiechać, najpierw rzadko, potem coraz częściej. Kilka razy wybrała się do miasta, wzięła dzieci na wrotki, toteż Adrienne stopniowo wycofywała się z obowiązków, które przyjęła na siebie. Zdawała sobie sprawę, jak ważne jest, żeby córka wzięła na nowo odpowiedzialność za swoje życie. Wiedziała z własnego doświadczenia, że pocieszenie można znaleźć w zwykłych codziennych czynnościach. Spodziewała się, że ograniczając swoją obecność w życiu Amandy, zmusi ją do uświadomienia sobie tego.
Jednakże w sierpniu, w dniu, w którym wypadała siódma rocznica jej ślubu, młoda kobieta otworzyła drzwi szafy w głównej sypialni i spostrzegła kurz, który zebrał się na ramionach garniturów męża. I nagle proces poprawy się zatrzymał. Nie nastąpił regres — bywały chwile, że przypominała dawną Amandę — ale przeważnie zdawało się, że zastygła gdzieś pośrodku. Nie była ani przygnębiona, ani szczęśliwa, ani podniecona, ani ospała, ani zainteresowana tym, co się dzieje wokół niej, ani znudzona. Adrienne doszła do wniosku, że Amandzie wydaje się, iż każdy krok do przodu w jakiś sposób zbruka jej wspomnienia o Brencie, i postanowiła nie dopuścić do takiej sytuacji.
Nie było to jednak w porządku wobec dzieci. Potrzebowały matczynych rad, matczynej miłości i troskliwości. Czekały na to, żeby im powiedziała, że wszystko będzie dobrze. Straciły już jedno z rodziców i przeżyły to bardzo ciężko. Ostatnio jednak Adrienne miała wrażenie, że chłopcy stracili również matkę.

*

W łagodnym świetle słabo oświetlonej kuchni Adrienne spojrzała na zegar. Na jej prośbę Dan zabrał Maxa i Grega do kina, żeby mogła spędzić wieczór sam na sam z Amandą. Obaj jej synowie również niepokoili się o swoich siostrzeńców. Nie tylko starali się ze wszystkich sił brać czynny udział w życiu chłopców, lecz prawie wszystkie rozmowy z matką zaczynały się lub kończyły tym samym pytaniem: Co robimy?
Dzisiaj, gdy Dan zadał znowu to samo pytanie, Adrienne zapewniła go, że porozmawia z Amandą. Mimo że Dan podchodził do tego sceptycznie — czyż nie próbowali robić tego przez cały czas? — wiedziała, że dzisiejszego wieczoru będzie inaczej.
Adrienne nie miała złudzeń na temat tego, co myślą o niej jej dzieci. Owszem, kochały i szanowały ją jako matkę, wiedziała jednak, że nigdy tak naprawdę jej nie znały. W oczach dzieci była osobą o łagodnym usposobieniu, lecz przewidywalną, miłą i zrównoważoną, przyjazną duszą z innej epoki, która szła przez życie z naiwnym przekonaniem o nienaruszalności świata. Oczywiście widać było po niej upływ czasu — przez te wszystkie lata żyły na jej dłoniach nabrzmiały, figura zaczęła przypominać bardziej prostokąt niż klepsydrę, nosiła coraz mocniejsze szkła — ale czasami tłumiła śmiech, gdy widziała, jak patrzą na nią z minami, które miały poprawić jej samopoczucie.
Wiedziała, że po części ta błędna ocena wynikała z pragnienia, by postrzegać ją w pewien sposób, zgodnie z wcześniej ukształtowanym wizerunkiem kobiety w jej wieku, wizerunkiem, który był dla nich do przyjęcia. Łatwiej było — i szczerze mówiąc, wygodniej — uważać mamę za osobę raczej powściągliwą niż odważną, raczej ciepłe kluchy niż kogoś o doświadczeniach, które mogłyby ich zaskoczyć. I podtrzymując ten wizerunek matki o łagodnym usposobieniu, przewidywalnej, miłej i zrównoważonej, nie miała ochoty zmieniać ich osądu.
Wiedząc, że Amanda zjawi się lada chwila, Adrienne podeszła do lodówki i postawiła na stole butelkę pinot grigio. Po południu w domu zrobiło się chłodno, toteż idąc na górę do sypialni, nastawiła termostat na wyższą temperaturę.
Ponieważ pokój, który dzieliła kiedyś z Jackiem, należał teraz wyłącznie do niej, od rozwodu urządzała go na nowo dwa razy. Adrienne podeszła do łoża z baldachimem, które pragnęła mieć od czasów dzieciństwa. Pod nim było schowane, wepchnięte pod samą ścianę, małe pudełko z papeterią. Adrienne wyciągnęła je i położyła obok siebie na poduszce.
Wewnątrz znajdowały się pamiątki, które zachowała — liścik, zostawiony przez Paula w Gospodzie, zdjęcie, zrobione mu w klinice, oraz list, który otrzymała na kilka tygodni przed świętami Bożego Narodzenia. Pod nimi leżały dwa pliki listów, które między sobą wymieniali, a w środku kolorowa muszla, znaleziona kiedyś przez nich na plaży.
Adrienne odłożyła wszystko na bok, wyjmując kopertę z jednego z plików i przypominając sobie, jak się czuła, gdy przeczytała adresowane do niej słowa po raz pierwszy, po czym wysunęła z koperty kartkę. Papier pożółkł i zrobił się łamliwy i mimo że atrament wyblakł przez lata, od chwili gdy list został napisany, słowa były czytelne.

Droga Adrienne

Pisanie listów nigdy nie było moją mocną stroną, mam więc nadzieję, że mi wybaczysz, jeśli nie uda mi się wyrazić wszystkiego jasno.
Wierz mi lub nie, dotarłem dziś rano na ośle do miejsca, w którym będę przez pewien czas wiódł życie, i zaznajomiłem się z nim dokładnie. Chciałbym móc Ci powiedzieć, że jest lepiej, niż się spodziewałem, ale jeśli mam być całkiem szczery, zupełnie tak nie jest. W klinice brakuje niemal wszystkiego – lekarstw, aparatury, łóżek – ale rozmawiałem z dyrektorem i myślę, że uda mi się rozwiązać ten problem przynajmniej częściowo. Mimo że mają tam generator prądu, nie ma telefonów, toteż nie będę mógł zadzwonić, dopóki nie dotrę do Esmeraldas. To dwa dni konnej jazdy stąd, a następnej dostawy nie spodziewamy się wcześniej niż za kilka tygodni. Przykro mi z tego powodu, lecz oboje chyba przypuszczaliśmy, że sytuacja może wyglądać tak, a nie inaczej.
Nie widziałem jeszcze Marka. Jest teraz w filii kliniki dość daleko w górach i wróci późnym wieczorem. Napiszę Ci, jak się sprawy układają, ale z początku nie oczekuję cudu. Jak sama powiedziałaś, potrzebujemy chyba czasu, żeby się poznać wzajemnie, zanim spróbujemy rozwikłać nasze problemy.
Nie potrafię nawet obliczyć, ilu pacjentów badałem dzisiaj. Chyba ponad setkę. Dawno już nie widziałem ludzi z tego rodzaju schorzeniami, ale pielęgniarka była bardzo pomocna, gdy spostrzegła, że się w tym wszystkim gubię. Przypuszczam, że była wdzięczna choćby tylko za to, że tam w ogóle jestem.
Od mojego wyjazdu stale o Tobie myślę, zastanawiając się, dlaczego podróż, którą odbywam, zdaje się prowadzić przez Ciebie. Wiem, że ta podróż jeszcze się nie skończyła i że życie jest krętą ścieżką, mogę jednak tylko mieć nadzieję, iż jakimś sposobem zatoczy z powrotem krąg do miejsca, do którego należę.
Tak właśnie myślę teraz. Należę do Ciebie. Jadąc samochodem, a potem lecąc samolotem, wyobrażałem sobie, że gdy będę lądował w Quito, zobaczę Cię wśród tłumów, czekającą na mnie. Zdawałem sobie sprawę, że to niemożliwe, lecz z jakiejś przyczyny chyba dlatego było mi odrobinę łatwiej rozstać się z Tobą. Czułem się niemal tak, jak gdybym zabrał ze sobą cząstkę Ciebie.
Chcę wierzyć, że to prawda. Nie, przepraszam – wiem, że to prawda. Zanim się spotkaliśmy, byłem zagubiony, jak tylko może być zagubiony człowiek, a jednak Ty zobaczyłaś we mnie coś, dzięki czemu odzyskałem znowu orientację. Oboje znamy powód mojego przyjazdu do Rodanthe, nie mogę jednak przestać myśleć, że wmieszały się w to jakieś siły wyższe. Pojechałem tam, żeby zamknąć pewien rozdział mojego życia, w nadziei, że pomoże mi to odnaleźć drogę. Ale myślę, że to Ciebie szukałem przez całe życie. I to Ty jesteś ze mną teraz.
Oboje wiemy, że muszę tu zostać na pewien czas. Nie mam pojęcia, kiedy wrócę i nawet gdyby nasza rozłąka miała nie potrwać długo, zdaję sobie sprawę, że będę za Tobą tęsknił bardziej niż kiedykolwiek za kimkolwiek innym. Chwilami mam ochotę wskoczyć do samolotu i przylecieć do Ciebie, ale jeśli to, co się stało między nami, jest tak prawdziwe, jak mi się wydaje, jestem pewien, że nam się uda. I wrócę, obiecuję Ci. W tym krótkim czasie, który spędziliśmy razem, mieliśmy to, o czym większość ludzi może tylko marzyć, i będę liczył dni dzielące nas od ponownego spotkania. Nigdy nie zapominaj, jak bardzo Cię kocham.
Paul

Adrienne skończyła czytać list i odłożyła go na bok. Wzięła do ręki muszlę, którą znaleźli dawno temu w niedzielne popołudnie. Nawet teraz wydzielała zapach soli, ponadczasowości oraz pierwotną woń samego życia. Była średniej wielkości, idealnego kształtu, niepopękana, aż trudno uwierzyć, że po sztormie znaleźli ją w takim stanie we wzburzonej morskiej pianie na wybrzeżu Outer Banks. Pomyślała wtedy, że to znak. Pamięta, że podniosła ją do ucha i powiedziała, że jest w niej zaklęty szum oceanu, na co Paul się roześmiał, mówiąc, że to szum prawdziwego oceanu właśnie słyszy. Otoczył ją ramionami.
— To przypływ, nie zauważyłaś? — szepnął.
Adrienne przerzuciła zawartość pudełka, odkładając to, co było jej potrzebne do rozmowy z Amandą i żałując, że nie ma czasu, by powspominać dłużej. Może później, pomyślała. Wsunęła resztę przedmiotów do dolnej szuflady, wiedząc, że nie ma potrzeby, żeby Amanda je oglądała. Wzięła pudełko, wstała z łóżka i wygładziła spódnicę.
Wkrótce zjawi się jej córka.


Nicholas Sparks

Nicholas Sparks
Trzy tygodnie z moim bratem
Przekład: Elżbieta Zychowicz
Wydawnictwo Albatros
wyd. oryginalne: 2004
 

Prolog

Przyczyną powstania tej książki był prospekt turystyczny, który otrzymałem pocztą wiosną dwa tysiące drugiego roku.
W domu Sparksów był to zwykły dzień. Lwią część poranka i wczesnego popołudnia spędziłem, pracując nad powieścią Noce w Rodanthe, ale pisanie nie szło mi dobrze i próbowałem jakoś przebrnąć przez ten dzień. Nie udało mi się napisać tyle, ile zaplanowałem, i nie miałem pojęcia, co napiszę jutro, nie byłem więc w najlepszym nastroju, gdy w końcu wyłączyłem komputer, mówiąc sobie, że na dziś dosyć.
Życie z pisarzem nie jest łatwe. Zdaję sobie z tego sprawę, ponieważ żona niejednokrotnie mnie o tym informowała i uczyniła to po raz kolejny tamtego dnia. Szczerze mówiąc, wysłuchiwanie takich rzeczy nie należy do przyjemno­ści i choć łatwo byłoby mi przejść do defensywy, wiedziałem, że kłótnia z żoną nigdy niczego nie rozwiązywała. Toteż zamiast się z nią spierać, nauczyłem się brać ją za ręce, zaglądać głęboko w oczy, i wypowiadać te trzy magiczne słowa, które każda kobieta pragnie usłyszeć:
Masz rację, kochanie.

*

Niektórzy ludzie uważają, że skoro odniosłem względny sukces jako autor powieści, pisanie musi przychodzić mi bez najmniejszego wysiłku. Wiele osób wyobraża sobie, że codziennie przez kilka godzin „zapisuję pomysły, które wpadają mi do głowy”, a następnie spędzam resztę dnia, bycząc się przy basenie z żoną i planując kolejne egzotyczne wakacje.
W rzeczywistości nasze życie niewiele różni się od życia przeciętnej rodziny klasy średniej. Nie zatrudniamy służących, nie podróżujemy wiele i chociaż w naszym ogrodzie jest basen, otoczony ogrodowymi krzesłami, nie pamiętam, kiedy na nich odpoczywaliśmy z tej prostej przyczyny, że ani moja żona, ani ja nie mamy czasu, by usiąść w ciągu dnia i oddawać się słodkiemu lenistwu. Mnie nie pozwala na to moja praca. Mojej żonie – rodzina. A ściślej mówiąc, dzieci.
A mamy ich pięcioro. Nie byłoby to dużo, gdybyśmy byli pionierami, ale w dzisiejszych czasach to dość, by niektórzy unosili ze zdziwieniem brwi. W zeszłym roku, kiedy byliśmy z żoną w podróży, wdaliśmy się w rozmowę z innym młodym małżeństwem. Rozmawialiśmy o wielu sprawach, aż wresz­cie wypłynął temat dzieci. Owa para miała dwójkę, wymienili ich imiona. Moja żona wytrajkotała ciurkiem imiona naszych.
Na chwilę zapadło milczenie. Tamta kobieta próbowała się połapać, czy dobrze nas zrozumiała.
– Macie pięcioro dzieci? – spytała w końcu.
– Tak.
Kobieta położyła ze współczuciem dłoń na ramieniu mojej żony.
– Zwariowałaś?
Nasi synowie mają dwanaście, dziesięć i cztery lata, nasze córki bliźniaczki niedługo skończą trzy, i choć jest wiele rzeczy, których jeszcze nie wiem o świecie, jedno wiem z całą pewnością, a mianowicie to, że dzieci w osobli­wy sposób pomagają człowiekowi patrzeć na wszystko z właściwej perspek­tywy. Starsze dzieciaki już się orientują, że zarabiam na utrzymanie pisaniem powieści, mimo że czasami mam wątpliwości, czy którekolwiek z nich rozu­mie, co oznacza tworzenie literatury. Kiedy spytano mojego dziesięcioletniego syna podczas prezentacji w klasie, w jaki sposób ojciec zarabia na życie, wy­piął dumnie pierś i oznajmił: „Mój tatuś gra na komputerze przez cały dzień!”. Natomiast mój najstarszy syn często mówi mi z absolutną powagą: „Pisanie książek jest łatwe. Trudne jest tylko stukanie w klawiaturę”.
Podobnie jak wielu autorów pracuję w domu, ale na tym kończą się wszel­kie podobieństwa. Mój gabinet nie jest ustronnym sanktuarium gdzieś wysoko na piętrze, sąsiaduje z salonem. Kiedy czytam, że niektórzy pisarze muszą mieć absolutny spokój, żeby móc się skoncentrować, cieszę się, że nigdy nie potrze­bowałem ciszy do pracy. Całe szczęście, w przeciwnym razie nie napisałbym chyba ani słowa. Musicie zrozumieć, że w naszym domu panuje nieustanny rej- wach, od chwili gdy rano wstajemy, aż do momentu kiedy wieczorem padamy na nie do cna wykończeni. Jeden dzień w naszym domu dałby się we znaki niemal każdemu. Po pierwsze, nasze dzieci rozpiera energia. Ogromna energia.
Wręcz niesamowita energia. Pomnożona przez pięć, wystarczyłaby do oświe­tlenia Clevelandu. I dzieciaki jakimś cudownym sposobem karmią się nawza­jem swoją energią, każde z nich pochłania i odbija energię drugiego. Nasze trzy psy też ją wykorzystują, chyba żywi się nią cały dom. Na zwykły dzień składają się: przynajmniej jedno chore dziecko, poniewierające się po kątach salonu zabawki, które w tajemniczy sposób pojawiają się z powrotem, choć przed chwilą zostały odłożone na miejsce, szczekanie psów, śmiech dzieci, dzwoniący raz po raz telefon, przesyłki dostarczane oraz wysyłane za pośred­nictwem FedExu i UPS, dziecięce marudzenie, nieodrobione zadania, zepsuty sprzęt gospodarstwa domowego, szkolne wypracowania na jutro, o których dzieci przypomniały sobie w ostatniej chwili, trening baseballu, trening piłkar­ski, trening gimnastyczny, trening taekwondo, przychodzący i wychodzący me­chanicy dokonujący napraw, trzaskanie drzwiami, dzieci ganiające się po ko­rytarzu, dzieci gubiące rzeczy, dzieci dokuczające sobie nawzajem, dzieci pro­szące o coś do jedzenia, dzieci mazgające się, ponieważ upadły i się potłukły, dzieci zwinięte w kłębek na twoich kolanach albo dzieci płaczące, bo potrze­bują cię DOKŁADNIE W TEJ CHWILI! Kiedy moi teściowie wyjeżdżają po tygodniowej wizycie, nigdy nie udaje im się zdążyć na samolot. Mają podkrą­żone oczy i oszołomione miny cierpiących na nerwicę frontową weteranów, którzy wyszli cało z lądowania na plaży w Omaha. Zamiast pożegnania mój teść kręci głową i mówi szeptem:
– Powodzenia. Będzie wam potrzebne.
Moja żona traktuje całą tę krzątaninę jako coś absolutnie normalnego. Jest cierpliwa i rzadko się denerwuje. Prawdę mówiąc, najczęściej wygląda tak, jak gdyby znajdowała w tym przyjemność. Moja żona, pozwolę sobie dodać, jest święta.
Albo też faktycznie jest niespełna rozumu.

*

W naszym domu wyjmowanie poczty ze skrzynki należy do moich obowiązków. W końcu ktoś musi się tym zajmować, zatem od początku naszego mał­żeństwa jest to jedno z tych drobnych zadań, które przypadły mi w udziale.
Dzień, w którym otrzymałem pocztą prospekt, nie różnił się niczym od in­nych. Sześciomiesięczna wówczas Lexie była przeziębiona i nie pozwalała, by moja żona położyła ją do łóżeczka. Miles pomalował psu ogon fluorescencyj­ną farbą i głośno się tym popisywał. Ryan powinien był uczyć się do sprawdzianu, lecz zostawił w szkole podręcznik i postanowił „rozwiązać” problem, sprawdzając, jaka ilość papieru toaletowego da się spłukać w muszli klozeto­wej. Landon malował po ścianach – znowu – i nie mogę przypomnieć sobie, co robiła Savannah, ale bez wątpienia było to coś niepokojącego, jako że już w wieku sześciu miesięcy zdążyła wiele się nauczyć od swego rodzeństwa. Dodajmy do tego, że telewizor był włączony na pełny regulator, gotował się obiad, psy szczekały, telefon dzwonił i cały ten harmider sięgał zenitu. Przy­puszczałem, że nawet moja anielska żona goni resztkami sił. Odsunąłem się od komputera, wziąłem głęboki oddech i wstałem od biurka. Wszedłszy do salo­nu, objąłem spojrzeniem świat, który wyraźnie oszalał, i instynkt – właściwy wyłącznie mężczyznom – podpowiedział mi, co mam robić. Odchrząknąłem, czując, że uwaga wszystkich chwilowo koncentruje się na mnie, i oznajmiłem spokojnie:
– Idę sprawdzić, czy był już listonosz.
Chwilę później znalazłem się za drzwiami.

*

Ponieważ nasz dom znajduje się z dala od szosy, przejście do skrzynki i z powrotem zajmuje mi zwykle pięć minut.
W momencie gdy zamknąłem za sobą drzwi, pandemonium przestało istnieć. Szedłem powoli, rozkoszując się ciszą.
Kiedy znalazłem się z powrotem w domu, spostrzegłem, że moja żona pró­buje sczyścić zaślinione okruszki herbatników z bluzki, trzymając na rękach obie bliźniaczki. Landon stał u jej stóp, ciągnąc ją za spodnie i próbując zwró­cić na siebie uwagę. Równocześnie pomagała starszym chłopcom w odrabia­niu lekcji. Serce wezbrało mi dumą z powodu jej zdolności do wykonywaniu tak wielu zadań naraz, i to tak sprawnie, podniosłem więc do góry plik listów, żeby mogła je zobaczyć.
– Wyjąłem listy ze skrzynki – powiedziałem.
Podniosła na mnie wzrok.
– Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła – odparła. – Jesteś naprawdę ogromnie pomocny.
– Po prostu robię to, co do mnie należy – zauważyłem, kiwając głową. – Nie masz mi za co dziękować.
Podobnie jak wszyscy dostaję bzdurne przesyłki, oddzieliłem więc ważną korespondencję od nieważnej. Zapłaciłem rachunki, przejrzałem artykuły w kilku czasopismach i zamierzałem właśnie wpiąć resztę do segregatora na ulotki reklamowe, gdy mój wzrok padł na prospekt, który odłożyłem w pierwszej chwili na stertę przeznaczoną do wyrzucenia. Miał nadruk Uniwersytetu Notre Dame i reklamował „Podróż do krainy czcicieli nieba”. Wycieczka nosiła nazwę Niebo i Ziemia i obejmowała trzytygodniową podróż dookoła świata na przełomie stycznia i lutego dwa tysiące trzeciego roku.
Interesujące, pomyślałem, i zacząłem czytać uważnie. Program wycieczki – ni mniej, ni więcej, tylko prywatnym odrzutowcem – obejmował ruiny Majów w Gwatemali, ruiny Inków w Peru, kamienne giganty na Wyspie Wielkanocnej oraz polinezyjskie Wyspy Cooka. Przewidywał również zwiedzanie góry wy­spowej Ayers Rock w Parku Narodowym Uluru w Australii, świątyni Angkor Wat, Pól Śmierci i Muzeum Ludobójstwa w Phnom Penh w Kambodży; gro­bowca Tadż Mahal i fortecy Amber w Dżajpurze w Indiach; zespołu kościo­łów wykutych w skale w Lalibeli w Etiopii; komory grobowej hipogeum na Malcie, a także innych starożytnych sanktuariów; i wreszcie – jeśli pogoda bę­dzie sprzyjała – możliwość obejrzenia zorzy polarnej w Norwegii, w Tromso, mieście położonym jakieś pięćset kilometrów za północnym kręgiem polarnym.
Kiedy byłem dzieckiem, zawsze fascynowały mnie starożytne kultury i dalekie kraje, toteż czytając opisy każdego z proponowanych postojów, myślałem: Zawsze chciałem to zobaczyć. Nadarzała się okazja odbycia najwspanialszej w życiu podróży do miejsc, które od dzieciństwa poruszały moją wyobraźnię. Kiedy skończyłem przeglądać prospekt, westchnąłem. Może pewnego dnia…
Teraz zwyczajnie nie miałem czasu. Trzy tygodnie z dala od dzieci? Od żony? Od pracy?
Niemożliwe. Idiotyczne, toteż nie pozostaje mi nic innego, jak zapomnieć o tym. Wsunąłem prospekt na spód sterty.

*

Trudność polegała na tym, że w żaden sposób nie potrafiłem zapomnieć o wycieczce.
Widzicie, jestem realistą i liczyłem się z tym, że Cat (zdrobnienie od Cathy) i ja będziemy mieli w przyszłości okazję wyruszyć razem w jakąś podróż.
Wiedziałem, że być może kiedyś uda mi się przekonać żonę, by pojechała ze mną zobaczyć Tadż Mahal czy Angkor Wat, lecz Wyspa Wielkanocna, Etiopia lub gwatemalska dżungla nie wchodziły w grę. Leżą bowiem tak daleko i jest tak wiele innych rzeczy do zobaczenia i miejsc na świecie, które chciałoby się odwiedzić, że podróż do tak oddalonych rejonów zawsze będzie należała do kategorii „Może pewnego dnia…”. Byłem niemal absolutnie przekonany, że to „pewnego dnia” nigdy nie nastąpi.
A tu nadarzała się szansa obejrzenia tego wszystkiego za jednym zamachem, toteż dziesięć minut później – kiedy kakofonia w salonie ucichła równie tajem­niczo, jak wybuchła – stałem w kuchni z żoną, otwarty prospekt leżał na bufe­cie. Wyliczałem główne atrakcje, niczym dziecko opisujące pobyt na letnim obozie, a Cathy, która dawno już przywykła do moich fantastycznych pomysłów, po prostu słuchała, gdy plotłem bez ładu i składu. Kiedy skończyłem, pokiwała głową.
– Hmm… – mruknęła.
– Czy to jest dobre hmm czy złe hmm?
– Ani takie, ani takie. Zwyczajnie zastanawiam się, po co mi to pokazujesz. Przecież nie możemy wyjechać.
– Jasne – odparłem. – Pomyślałem tylko, że może chciałabyś rzucić na to okiem.
Moja żona, która zna mnie lepiej niż ktokolwiek inny, wiedziała, że kryje się za tym coś więcej.
– Hmm – powtórzyła.

*

Dwa dni później spacerowaliśmy z żoną po okolicy. Nasi najstarsi synowie biegli przed nami, my pchaliśmy w wózkach pozostałą trójkę dzieciaków, kiedy wróciłem do tematu.
– Myślałem o tamtej podróży – powiedziałem niby od niechcenia.
– Jakiej podróży?
– Tej dookoła świata. Opisanej w prospekcie, który ci pokazywałem.
– Dlaczego?
– Cóż. – Wziąłem głęboki oddech. – Chciałabyś pojechać?
Przeszła kilka kroków, zanim mi odpowiedziała.
– Oczywiście, że bym chciała. Z pewnością to wspaniała eskapada, ale niestety nierealna. Jak mogłabym zostawić dzieci na trzy tygodnie? A gdyby tak coś się stało? Nie ma mowy, byśmy zdążyli wrócić w razie jakiegoś wypadku. Ile jest rejsów nawet do takiego miejsca jak Wyspa Wielkanocna? Lexie i Savannah to ciągle jeszcze maleństwa i potrzebują mnie. Zresztą wszystkie dzieciaki mnie potrzebują.
Umilkła na chwilę.
– Może inne matki zdecydowałyby się na taki wyjazd, ale nie ja.
Skinąłem głową. Znałem z góry jej odpowiedź.
– A czy miałabyś coś przeciwko temu, gdybym ja pojechał?
Przyjrzała mi się bacznie. Już i tak podróżowałem wiele w związku z moją pracą i z promocją książek. Zajmowało mi to dwa, a nawet trzy miesiące w roku i moje wyjazdy zawsze były trudne dla rodziny. Mimo że czasem nie jestem zbyt skory, by rzucać się na łeb na szyję w rozszalałe pandemonium, nie jestem też w domu kompletnie nieprzydatny. Zgodnie z rozkładem swego dnia Cat często bywa poza domem – jada od czasu do czasu śniadanie z przyjaciółkami, regularnie udziela się w szkole, ćwiczy w siłowni, grywa w karty z grupką pań i załatwia rozmaite sprawy. Oboje zdajemy sobie sprawę, że musi wyrwać się z domu, żeby całkiem nie zwariować. W takich chwilach od­grywam rolę samotnego ojca. Kiedy jednak wyjeżdżam, robienie czegokol­wiek poza domem nastręcza jej trudności, jeśli nie staje się w ogóle niemożli­we. Nie wpływa to najlepiej na samopoczucie mojej żony.
W dodatku nasze dzieci lubią mieć koło siebie oboje rodziców. Możecie sobie wyobrazić, że kiedy wyjeżdżam, rozgardiasz w naszym domu potęguje się, jakby miał zapełnić lukę wywołaną moją nieobecnością. Wystarczy po­wiedzieć, że Cathy zaczyna mieć dość tych podróży. Rozumie, że są nierozerwalnie związane z moją pracą, nie oznacza to jednak, że je lubi.
Dlatego pytanie było niebezpieczne.
– To dla ciebie naprawdę tak bardzo ważne? – spytała w końcu.
– Nie – odpowiedziałem szczerze. – Jeśli nie chcesz, żebym pojechał, to nie pojadę. Ale mam ochotę.
– I pojechałbyś sam?
Pokręciłem przecząco głową.
– Prawdę mówiąc, myślałem o tym, żeby wybrać się tam z Micahem – odparłem, mając na myśli mojego brata.
Szliśmy parę kroków w milczeniu, po czym Cat spojrzała mi w oczy.
– Myślę – powiedziała – że to naprawdę wspaniały pomysł.


Nicholas Sparks

Nicholas Sparks
Jesienna miłość
Przekład: Andrzej Szulc
Wydawnictwo Albatros
wyd. oryginalne: 1999
 

Prolog

Kiedy miałem siedemnaście lat, moje życie odmieniło się na zawsze.
Wiem, że są ludzie, którzy słysząc to, bardzo się dziwią. Patrzą na mnie ze zdumieniem, jakby próbowali zgadnąć, co takiego mogło się wówczas zda­rzyć, ja jednak rzadko kiedy mam ochotę to wyjaśniać. Przeżyłem tu prawie całe życie i naprawdę nie sądzę, bym musiał to czynić – chyba że na moich własnych warunkach. To jednak zajęłoby więcej czasu, aniżeli większość lu­dzi gotowa byłaby mi poświęcić. Mojej historii nie sposób zawrzeć w dwóch albo trzech zdaniach; nie sposób streścić jej w prostych, jasnych słowach, któ­re wszyscy natychmiast by zrozumieli. Mimo że upłynęło czterdzieści lat, miejscowi, którzy mnie wtedy znali, przyjmują bez zastrzeżeń to, że nie chcę nicze­go wyjaśniać. Moja historia jest pod pewnymi względami ich historią; jest czymś, co wszyscy przeżyliśmy.
Ja jednak przeżyłem ją najmocniej.
Chociaż mam pięćdziesiąt siedem lat, pamiętam ze wszystkimi szczegółami to, co wydarzyło się tamtego roku. Przeżywam ten rok na nowo, wskrzeszając przeszłość i robiąc to, czuję zawsze dziwne połączenie smutku i radości. Są chwile, kiedy chciałbym cofnąć wskazówki zegara i wyzbyć się smutku, mam jednak wrażenie, że gdybym to uczynił, ulotniłaby się również cała radość. Przyjmuję więc wspomnienia z całym dobrodziejstwem inwentarza, dając im się porwać, gdy tylko mogę. Zdarza się to częściej, niż skłonny jestem przyznać.
Jest dwunasty kwietnia w ostatnim roku poprzedzającym milenium i wychodząc z domu, rozglądam się dookoła. Niebo jest zachmurzone i szare, lecz idąc ulicą, dostrzegam kwitnące derenie i azalie. Podciągam trochę w górę suwak kurtki. Temperatura jest niska, ale wiem, że już za kilka tygodni zrobi się cieplej i szare chmury ustąpią dniom, którym Karolina Północna zawdzięcza to, że jest jednym z najpiękniejszych miejsc na ziemi.
Nabieram w płuca powietrza i czuję, że wszystko do mnie wraca. Zamykam oczy i lata zaczynają się cofać, tykając powoli niczym obracające się w od­wrotną stronę wskazówki zegara. Oglądając się jakby cudzymi oczyma, widzę, jak robię się coraz młodszy; widzę, jak moje włosy zmieniają kolor z siwego na brązowy; czuję, jak wygładzają się zmarszczki wokół moich oczu, a ręce i ramiona nabierają siły. To, czego nauczyłem się z wiekiem, zaciera się i wraz z tym obfitującym w wydarzenia rokiem powraca moja niewinność.
A potem, podobnie jak ja, zaczyna się zmieniać świat; zwężają się drogi i na niektórych pojawia się szuter; w miejscu podmiejskich osiedli rozciągają się pola, ulice wypełnia tłum ludzi mijających witryny piekarni Sweeneya i mięsnego sklepu Palki. Na wieży w budynku sądu bije dzwon.
Otwieram oczy i zatrzymuję się. Stoję przy kościele baptystów i spogląda­jąc na jego fasadę, wiem dokładnie, kim jestem.
Nazywam się Landon Carter i mam siedemnaście lat.
Oto moja historia; przyrzekam, że niczego nie opuszczę.
Najpierw będziecie się uśmiechać, potem zapłaczecie… nie skarżcie się później, że was nie ostrzegałem.

Rozdział 1

W roku 1958 położona nad morzem blisko Morehead City w Karolinie Pół­nocnej miejscowość Beaufort nie różniła się specjalnie od innych południo­wych miasteczek. Było to jedno z tych miejsc, gdzie wilgotność powietrza w lecie jest tak wysoka, że ktoś, kto wychodzi z domu, żeby wyjąć listy ze skrzynki, ma natychmiast ochotę wziąć prysznic, a dzieciaki biegają na bosaka od kwietnia do października pod dębami udrapowanymi hiszpańskim mchem. Jadący samochodem ludzie machali tym, którzy szli chodnikiem, bez względu na to, czy ich znali, czy nie, a w powietrzu czuć było zapach sosen, soli i mo­rza, unikalny zapach obu Karolin.
Dla wielu tutejszych mieszkańców łowienie ryb w cieśninie Pamlico i kra­bów w Neuse River stanowiło źródło utrzymania i wzdłuż całego Nadbrzeżne­go Toru Wodnego stały przycumowane łodzie. W telewizji nadawali tylko trzy kanały, ale telewizja nie była nigdy czymś ważnym dla ludzi, którzy tam dora­stali. Nasze życie koncentrowało się zamiast tego wokół kościołów, których było osiemnaście w samych granicach miasta. Nosiły nazwy takie jak Chrze­ścijański Kościół Wspólnego Refektarza, Kościół Ludu Odkupionego oraz Ko­ściół Niedzielnej Pokuty. Poza tym mieliśmy oczywiście kościoły baptystów. W czasach mojej młodości było to zdecydowanie najbardziej popularne wy­znanie w okolicy. Ich kościoły stały praktycznie na każdym rogu, ale każdy uważał się za lepszy od drugiego. Mieliśmy wszelkiej maści baptystów: Bap­tystów Wolnej Woli, Baptystów Południowych, Baptystów Kongregacjonali- stów, Baptystów Misjonarzy, Baptystów Niezależnych. chyba wiecie już, o co mi chodzi.
Wydarzenie roku finansowane było wówczas przez kościół baptystów stoją­cy w środku miasta – jeśli naprawdę chcecie wiedzieć, Baptystów Południowych – w porozumieniu z miejscową szkołą średnią. Co rok wystawiali w miejskim teatrze bożonarodzeniowe jasełka, a właściwie sztukę napisaną przez Hegberta Sullivana, pastora pełniącego służbę bożą od czasów, gdy przed Mojżeszem rozstąpiło się Morze Czerwone. No dobrze, nie był może aż tak stary, ale dość stary, by można było zobaczyć, co ma pod skórą. Była przez cały czas ziemista i jakby przezroczysta – dzieciaki przysięgały, że widzą pły­nącą żyłami krew – a włosy na jego głowie były białe jak króliki, które widuje się w sklepach zoologicznych koło Wielkanocy.
Tak czy inaczej, napisał tę swoją sztukę, która nosiła tytuł Wigilijny anioł, ponieważ nie chciał, żeby wystawiano dalej klasyczną Opowieść wigilijną Karola Dickensa. Jego zdaniem Scrooge był poganinem, który okazał skruchę wyłącznie dlatego, że zobaczył duchy, nie anioły – a kto mógł zaręczyć, że te duchy zostały posłane osobiście przez Pana Boga? I kto mógł zaręczyć, że Scrooge nie wróci na ścieżkę grzechu, jeśli nie zostały wysłane prosto z nie­ba? W sztuce nie mówi się tego wprost – podaje się całą rzecz trochę na wiarę ale Hegbert nie ufał duchom, jeśli nie zostały posłane przez Pana Boga. Nie zostało to wyraźnie zaznaczone i miał z tym wielki problem. Kilka lat wcze­śniej zmienił zakończenie sztuki – dopisał jakby własną wersję, w której staru­szek Scrooge zostaje kaznodzieją i wyrusza do Jerozolimy, aby odnaleźć miej­sce, gdzie Jezus dyskutował niegdyś z uczonymi w piśmie. Ta wersja nie cie­szyła się wielkim powodzeniem – nawet wśród członków kongregacji, którzy siedzieli na widowni, wytrzeszczając oczy – w gazecie zaś napisali, że „cho­ciaż spektakl był z pewnością interesujący, nie była to dokładnie ta historia, którą wszyscy znamy i kochamy…”.
Hegbert postanowił zatem, że spróbuje napisać całkowicie własną sztukę. Przez całe życie pisał sam kazania i niektóre z nich, musieliśmy przyznać, były nawet ciekawe, zwłaszcza gdy rozprawiał o „gniewie bożym spadającym na cudzołożników” i podobnych rzeczach. Naprawdę gotowała się w nim krew, mówię wam, gdy mówił o cudzołożnikach. Miał na tym punkcie prawdziwego hopla. Kiedy byłem młodszy, ja i koledzy chowaliśmy się za drzewami i widząc, jak idzie ulicą, wrzeszczeliśmy: „Hegbert cudzołożnik!”, po czym głupio chichotaliśmy, jakbyśmy byli najsprytniejszymi istotami, jakie kiedykolwiek zamieszkiwały tę planetę.
Stary Hegbert stawał wtedy jak wryty w miejscu, nadstawiał uszu – przysięgam na Boga, że autentycznie nimi poruszał – jego skóra przybierała jaskrawy odcień czerwieni, jakby napił się benzyny, a wielkie zielone żyły na karku za­czynały nabrzmiewać niczym na tych mapach Amazonii, które można obejrzeć w „National Geographic”. Rozglądał się na lewo i prawo, szukając nas oczy­ma wąskimi jak szparki, a potem, tak samo nagle, zaczynał blednąć i jego skó­ra na naszych oczach przybierała z powrotem ten rybi kolor. Warto to było zobaczyć, słowo daję.
My zatem kryliśmy się za drzewem, a Hegbert (swoją drogą, jacy rodzice dają takie imię swojemu dziecku?) stał tam, czekając, aż się czymś zdradzimy, jakby miał nas za idiotów. Zakrywaliśmy usta dłońmi, żeby się w głos nie ro­ześmiać, w końcu jednak zawsze nas namierzał. Kręcił głową na boki, a potem nagle nieruchomiał, wpatrując się w nas tymi swoimi paciorkowatymi oczyma na wskroś przez drzewo.
– Wiem, że to ty, Landonie Carterze – mówił – i nasz Pan też to wie.
Stał jeszcze przez minutę w miejscu, żeby jego słowa zapadły nam w pa­mięć, a potem w trakcie niedzielnego kazania spoglądał prosto na nas i mówił, że „Bóg jest miłosierny wobec dzieci, lecz dzieci muszą być tego warte” albo coś w tym stylu. A my kurczyliśmy się w ławkach, nie ze wstydu, ale żeby zno­wu nie parsknąć śmiechem. Hegbert w ogóle nas nie rozumiał, co było na­prawdę dziwne, zważywszy, że sam miał dziecko. Choć z drugiej strony to była dziewczynka. Ale więcej o tym potem.
Tak czy owak, jak już wspomniałem, Hegbert napisał w którymś roku Wigi­lijnego anioła i postanowił wystawić go zamiast tamtej drugiej sztuki. Sama sztuka nie była właściwie taka zła, co zdziwiło wszystkich, kiedy ją po raz pierwszy wykonano. Jest to w skrócie historia człowieka, który kilka lat wcze­śniej stracił żonę. Ten facet, Tom Thornton, był kiedyś bardzo religijny, ale za­czął mieć kłopoty z wiarą, gdy jego żona zmarła podczas porodu. Wychowuje teraz samodzielnie małą córeczkę, lecz nie jest nadzwyczajnym ojcem. Ta dziewczynka strasznie chce dostać na Gwiazdkę pozytywkę z wygrawerowa­nym na pokrywce aniołem, pozytywkę, której obrazek wycięła ze starego kata­logu. Facet szuka tej pozytywki długo i uparcie, ale nie może jej nigdzie zna­leźć. Nadchodzi Wigilia, a on wciąż szuka i chodząc po sklepach, trafia na dziwną kobietę, której nigdy w życiu nie widział i która obiecuje, że pomoże mu znaleźć prezent dla córki. Najpierw jednak pomagają jakiemuś bezdomne­mu (swoją drogą, nazywano ich w tamtych czasach włóczęgami), potem idą do sierocińca, żeby spotkać się z dziećmi, następnie odwiedzają samotną starą kobietę, która chciała, żeby ktoś dotrzymał jej towarzystwa w Wigilię. W tym momencie tajemnicza kobieta pyta Toma Thorntona, co chciałby dostać na Gwiazdkę, a on odpowiada, że chciałby odzyskać swoją żonę. Kobieta prowadzi go do miejskiej fontanny i mówi, żeby spojrzał w wodę, a ujrzy w niej to, czego szuka. Kiedy Thornton spogląda w wodę, widzi tam swoją małą córecz­kę i wybucha płaczem. Podczas gdy on zalewa się łzami, tajemnicza kobieta oddala się. Thornton szuka jej wszędzie, ale nie może znaleźć. W końcu wraca do domu i pamiętając o lekcji, jaką otrzymał tego wieczoru, wchodzi do sy­pialni córeczki. Widząc ją pogrążoną we śnie, uświadamia sobie, że mała jest wszystkim, co pozostało po jego żonie, i zaczyna znowu płakać, ponieważ wie, że nie był dla niej dość dobrym ojcem. Nazajutrz rano pod choinką czarodziej­skim sposobem odnajdują pozytywkę, a wygrawerowany na niej anioł wygląda dokładnie tak jak kobieta, którą Thornton widział poprzedniego wieczoru.
Nie było to więc takie złe, naprawdę. Oglądając przedstawienie, ludzie wylewali wiadra łez. Sztuka rok w rok święciła triumfy i jej popularność sprawi­ła, że Hegbert musiał ją w końcu przenieść z kościoła do miejskiego teatru, gdzie było o wiele więcej miejsc. Gdy chodziłem do ostatniej klasy szkoły średniej, pokazano ją dwa razy przy wypełnionej sali, co zważywszy na to, kto grał główne role, stanowiło historię samą w sobie.
Hegbert chciał, widzicie, żeby w sztuce występowali młodzi ludzie – uczniowie klasy maturalnej, a nie zawodowi aktorzy. Moim zdaniem uważał, że będzie to dla nich wartościowe doświadczenie, zanim pójdą na studia i będą musieli stawić czoło temu całemu cudzołóstwu. Taki po prostu był: za­wsze chciał nas uchronić przed pokusami. Chciał, żebyśmy wiedzieli, że Bóg ma nas zawsze na oku, nawet jeżeli jesteśmy poza domem, i że jeśli będziemy pokładać w nim wiarę, nie stanie się nam nigdy nic złego. Była to prawda, któ­rą sobie w końcu przyswoiłem, chociaż to nie Hegbert mnie jej nauczył.

*

Jak już wspomniałem, Beaufort nie różnił się wiele od innych południowych miasteczek, chociaż miał interesującą historię. Pirat Czarnobrody miał tutaj kiedyś swój dom, a jego statek „Queen Anne’s Revenge” leży podobno zako­pany gdzieś w piasku niedaleko brzegu. Ostatnio paru archeologów, oceano­grafów czy jak tam nazywają się ludzie, którzy szukają takich rzeczy, ogłosiło, że go odnaleźli, lecz nikt nie jest tego tak do końca pewien, ponieważ statek zatonął przeszło dwieście pięćdziesiąt lat temu i w jego przypadku nie można po prostu sięgnąć do schowka i sprawdzić rejestracji. Beaufort bardzo się zmienił od lat pięćdziesiątych, jednak nadal nie jest wielką metropolią. Był i zawsze będzie małym miasteczkiem, ale kiedy dorastałem, ledwie zasługiwał na miejsce na mapie. Żeby umieścić całą rzecz w odpowiedniej perspektywie, muszę dodać, że okręg wyborczy, w którym znajdował się Beaufort, zajmował całą wschodnią część stanu – około dwudziestu tysięcy mil kwadratowych – i nie było tam ani jednej miejscowości liczącej więcej niż dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców, jednak nawet w porównaniu z nimi Beaufort zawsze uważany był za wiochę. Cały teren na wschód od Raleigh i na północ od Wil- mington aż do granicy Wirginii tworzył okręg wyborczy, który reprezentował mój ojciec.
Przypuszczam, że o nim słyszeliście. Nawet dzisiaj jest kimś w rodzaju le­gendy. Nazywał się Worth Carter i był kongresmanem prawie przez trzydzieści lat. Jego slogan podczas wszystkich kampanii wyborczych brzmiał „Worth Carter reprezentuje … ” – i każdy miał tam wpisać nazwę miejscowości, w której mieszkał. Pamiętam, jak jeżdżąc na spotkania wyborcze – ja i mama musieliśmy pokazywać się razem z ojcem, żeby dać do zrozumienia, jak bar­dzo ceni wartości rodzinne – widziałem na zderzakach te nalepki z nazwami takimi, jak: Otway, Chocawinity i Seven Springs. Dzisiaj taki numer na pewno by nie przeszedł, ale w tamtych czasach uważano to za bardzo wyszukaną for­mę propagandy. Sądzę, że gdyby ojciec próbował teraz robić coś takiego, lu­dzie z przeciwnego obozu wpisywaliby w puste miejsce najprzeróżniejsze świństwa, wtedy jednak nigdy się z czymś takim nie spotkaliśmy. No, może raz. Farmer w hrabstwie Duplin wpisał kiedyś w puste miejsce słowo „gów­no” i moja mama, widząc to, zakryła oczy i odmówiła modlitwę, prosząc Boga o wybaczenie dla biednego, głupiego sukinsyna. No, może nie ujęła tego do­kładnie w ten sposób, ale o to mniej więcej chodziło.
Tak więc mój ojciec, Pan Kongresman, był grubą szychą i wszyscy o tym dobrze wiedzieli, łącznie ze starym Hegbertem. Ci dwaj zbytnio się jednak nie lubili, a właściwie nie lubili się wcale, mimo że ojciec chodził do kościoła Hegberta za każdym razem, gdy był w mieście, co, szczerze mówiąc, nie zda­rzało się często. Prócz tego, że cudzołożnicy skazani będą na czyszczenie wy­chodków w piekle, Hegbert wierzył również, że „komunizm jest chorobą, któ­ra wiedzie ludzi do poganizmu”. Chociaż słowo „poganizm” w ogóle nie ist­nieje – nie znalazłem go w żadnym słowniku – członkowie kongregacji dobrze wiedzieli, co ma na myśli. Wiedzieli również, że odnosi je do mojego ojca, który siedział z przymkniętymi oczyma, udając, że nie słyszy. Ojciec należał do jednego z komitetów Kongresu powołanych do zbadania zasięgu „czerwonego zagrożenia”, które obejmowało ponoć wszystkie dziedziny życia kraju, poczy­nając od obrony narodowej i szkolnictwa wyższego, a kończąc na uprawie ty­toniu. Musicie pamiętać, że trwała wówczas zimna wojna; sytuacja była napię­ta, a my, mieszkańcy Karoliny Północnej, potrzebowaliśmy czegoś, co sprowa­dziłoby całą rzecz do bardziej osobistego poziomu. Ojciec konsekwentnie szu­kał faktów, które były nieistotne dla ludzi pokroju Hegberta.
– Wielebny Sullivan był dzisiaj w wyjątkowej formie – mówił po powrocie do domu. – Mam nadzieję, że słyszeliście ten fragment, w którym przypomniał, co Jezus mówił o biednych.
– No pewnie, tato.
Mój ojciec starał się, kiedy to tylko było możliwe, łagodzić napięcia. Myślę, że dlatego tak długo utrzymał się w Kongresie. Potrafił całować najbrzydsze niemowlęta znane rodzajowi ludzkiemu i za każdym razem miał coś miłego do powiedzenia. „To takie łagodne maleństwo”, mówił, gdy niemowlak miał wielką głowę – albo: „Założę się, że to najsłodsza dziewczynka pod słońcem”, gdy miała znamię na całej twarzy. Któregoś razu jakaś pani pojawiła się z dzieciakiem na wózku inwalidzkim.
– Stawiam dziesięć do jednego, że jesteś najmądrzejszy w swojej klasie – oznajmił ojciec, spojrzawszy na niego tylko raz. I chłopak rzeczywiście był najmądrzejszy! Tak, mój ojciec był świetny w te klocki. Okręcał sobie ich wszystkich dookoła palca, to pewne. I nie był taki zły, naprawdę, zwłaszcza kiedy się zważy, że mnie nie bił i w ogóle.
Ale nie było go, kiedy dorastałem. Mówię to bardzo niechętnie, ponieważ w dzisiejszych czasach ludzie często twierdzą coś takiego nawet wtedy, kiedy ich rodzic był w pobliżu, i usprawiedliwiają w ten sposób swoje zachowanie.
„Mój ojciec mnie nie kochał. i dlatego zostałam striptizerką i wystąpiłam w »Potyczkach Jerry’ego Springera«”.
Nie chcę się wcale usprawiedliwiać, stwierdzam po prostu fakt. Ojca nie było w domu przez dziewięć miesięcy w roku; spędzał je w Waszyngtonie, w apartamencie oddalonym od nas o trzysta mil. Matka nie wyjechała z nim, ponieważ oboje chcieli, żebym dorastał „w ich rodzinnych stronach”.
Ojciec mojego ojca zabierał go oczywiście na ryby i na polowanie, nauczył go grać w piłkę, pojawiał się na przyjęciach urodzinowych, jednym słowem, robił wszystkie te rzeczy, które bardzo się liczą, zanim człowiek osiągnie dojrzałość. Mój ojciec był dla mnie kimś obcym, kimś, kogo prawie nie znałem. Przez pierwszych pięć lat mojego życia uważałem, że wszyscy ojcowie mieszkają gdzie indziej. Zdałem sobie sprawę, że coś jest nie w porządku, dopiero kiedy mój najlepszy kumpel Eric Hunter zapytał mnie w przedszkolu, kim jest ten facet, który przyszedł do nas do domu poprzedniego wieczoru.
– To mój ojciec – odparłem z dumą.
– Och. – stropił się Eric, szukając milky way w moim pudełku na drugie śniadanie. – Nie wiedziałem, że masz ojca.
To się nazywa oberwać prosto w twarz.


Nicholas Sparks
Pamiętnik
Przekład: Anna Maria Nowak
Wydawnictwo Albatros
wyd. oryginalne: 1997
 

Cuda

Kim jestem? I jak, ciekawi mnie, skończy się ta opowieść?
Słońce już wzeszło i siedzę przy oknie zasnutym mgłą mijającego życia.
Ładny dziś przedstawiam widok: dwie koszule, grube spodnie, szalik owinięty dwa razy wokół szyi, z końcami wepchniętymi pod gruby sweter wydziergany przed trzydziestu wiosnami przez moją córkę. Termostat w pokoju nastawiony jest na najwyższą temperaturę, tuż za mną stoi mniejszy grzejnik. Stęka, sapie i wypluwa z siebie gorące powietrze niczym jakiś baśniowy smok, a mimo to cały się trzęsę z zimna, które nigdy nie ustępuje, a zbierało się od osiemdziesięciu lat. Osiemdziesiąt lat – myślę czasami i, choć się z tym godzę, nadal mnie zdumiewa, że od prezydentury George’a Busha ani razu nie było mi ciepło. Zastanawiam się, czy wszyscy w moim wieku tak się czują.
Moje życie? Niełatwo je opisać. Nie okazało się tak wspaniałe, jak to sobie wymarzyłem, ale też nie skończyłem jako chłopiec na posyłki. Podejrzewam, że można by je porównać do rynku obligacji: dość stabilne, więcej zysków niż strat, z czasem wykazujące tendencję zwyżkową. Trafny zakup, szczęśliwy zakup, a przekonałem się, że nie każdy może to powiedzieć o swoim życiu. Lecz nie dajcie się zwieść. Nie jestem wyjątkowy, co do tego nie mam wątpliwości. Jestem zwyczajnym człowiekiem o zwyczajnych myślach i wiodłem zwyczajne życie. Nikt nie postawił pomnika ku mej czci, a moje imię szybko pójdzie w zapomnienie, lecz kochałem – całym sercem i duszą – a to, moim zdaniem, wystarczająco dużo.
Romantycy nazwaliby to opowieścią o miłości, cynicy – tragedią. Mnie się wydaje, że znajdzie się tu trochę jednego i drugiego, lecz niezależnie od punktu widzenia, który wybierzecie, historia ta obejmuje znaczną część mego życia i drogi, którą obrałem. Nie narzekam na tę drogę ani na to, dokąd mnie zawiodła. Na inne rzeczy, owszem, skarg by się znalazło dosyć, ale moją ścieżkę zawsze uważałem za dobrą i szedłem nią bez wahania.
Niestety, z czasem coraz trudniej nią kroczyć. Prosta jest jak dawniej, lecz teraz pojawiły się na niej kamienie i żwir. Nazbierało się ich z biegiem czasu. Jeszcze trzy lata temu łatwo było je ignorować, ale nie teraz. Ciało niszczy choroba; nie jestem już ani silny, ani zdrowy, a moje dni przypominają egzystencję sflaczałego balona: pozbawione życia, gąbczaste, z dnia na dzień coraz bardziej miękkie.
Kaszlę, mrużę oczy i sprawdzam godzinę na zegarku. Uświadamiam sobie, że pora ruszać. Wstaję z fotela pod oknem i człapię przez pokój, zatrzymując się przy biurku, żeby wziąć notatnik, który czytałem już setki razy. Nie przerzucam kartek, tylko wsuwam go pod pachę i dalej idę tam, dokąd muszę pójść.
Przemierzam posadzkę z białych płytek przyprószonych nieco szarością. Podobną do moich włosów i włosów większości mieszkańców tego domu, choć dziś rano tylko ja idę korytarzem. Reszta siedzi samotnie w pokojach, wyłącznie w towarzystwie telewizorów, ale oni, tak samo jak ja, do tego przywykli. Wystarczy człowiekowi dać dość czasu, a do wszystkiego przywyknie.
Z oddali dobiega mnie przytłumiony szloch i doskonale wiem, kto to płacze. Wtedy zauważają mnie pielęgniarki, uśmiechamy się do siebie, pozdrawiamy. To moje przyjaciółki i często gawędzimy, ale jestem przekonany, że nie pojmują ani mnie, ani tego, przez co codziennie przechodzę. Szepczą między sobą, kiedy je mijam.
– Znowu idzie – słyszę. – Mam nadzieję, że to się dobrze skończy.
Lecz nie mówią tego głośno. Zapewne uważają, że bolałaby mnie ta rozmowa o tak wczesnej porze, i – o ile siebie znam – mają rację. Chwilę potem dochodzę do pokoju. Drzwi, jak zwykle, zostawiły uchylone. Siedzą tam dwie siostry, które również witają mnie uśmiechem.
– Dzień dobry – mówią pogodnie. Przystaję na chwilę, by zapytać o dzieci, szkołę i nadchodzące wakacje. Przez jakiś czas gawędzimy, nie zwracając uwagi na płacz. Pielęgniarki już do niego przywykły, zobojętniały. Ja zresztą też. Potem zapadam się w fotelu, który tak do mnie przywykł, że dopasował się do mego ciała. Pielęgniarki już kończą; jest ubrana, ale nadał płacze. Wiem, że się uspokoi, gdy wyjdą. Poranne obrządki zawsze wytrącają ją z równowagi, a dzisiejszy ranek nie należy do wyjątków. W końcu pielęgniarki odsuwają parawan i opuszczają pokój. Obie muskają mnie z uśmiechem, przechodząc obok. Zastanawiam się, co to oznacza.
Siedzę przez moment, wpatrując się w nią, lecz ona nie odpowiada spojrzeniem. Rozumiem to, wszak nie wie, kim jestem. Uważa mnie za obcego. Potem opuszczam głowę i w duchu modlę się o siłę, której – wiem o tym – będę potrzebował. Zawsze głęboko wierzyłem w Boga i w potęgę modlitwy, choć – jeśli mam być szczery – moja wiara składa się z listy pytań, na które po śmierci z pewnością zażądam odpowiedzi.
No, już jestem gotowy. Okulary na nos, lupa z kieszeni. Na chwilę odkładam ją na stolik, żeby otworzyć notatnik. Dwukrotnie muszę polizać sękaty palec, zanim w końcu uda mi się odwrócić dobrze już zniszczoną okładkę i otworzyć na pierwszej stronie. Potem biorę do ręki lupę. Zawsze na moment przedtem, nim zacznę czytać, serce mi się ściska i myślę: Co dziś się wydarzy?
Nie wiem, bo nigdy nie mogę tego przewidzieć, i w głębi ducha zdaję sobie sprawę, że to bez znaczenia. Sił dodaje mi liczenie na szansę, nie pewność, lecz swego rodzaju zakład z samym sobą. I choć możecie nazwać mnie marzycielem albo głupcem, czy jeszcze kimś innym, wierzę, że wszystko się może zdarzyć.
Rozumiem, że fakty i nauka sprzysięgły się przeciwko mnie. Lecz nauka nie stanowi odpowiedzi na wszystko; to wiem, nauczyłem się tego w swym długim życiu. I dzięki temu zostaje mi wiara, że cuda – nawet najbardziej niewytłumaczalne i niewiarygodne – istnieją i zdarzają się, kpiąc sobie z naturalnego porządku rzeczy. Dlatego po raz kolejny, tak jak to czynię co dzień, zaczynam czytać jej na głos notatnik – w nadziei, że cud, który zmienił me życie, zdarzy się kolejny raz.
I może – powtarzam: może – tak się stanie.

Duchy

Był rok 1946, początek października, i Noah Calhoun z ganku swojego domu w stylu kolonialnym oglądał zachodzące słońce. Lubił przesiadywać tu wieczorami, zwłaszcza po dniu ciężkiej pracy, i pozwalać myślom błądzić, nie narzucając im określonego kierunku. Właśnie tak odpoczywał – zwyczaj ten przejął po ojcu.
Najbardziej lubił patrzeć na drzewa i ich odbicie w rzece. W Karolinie Północnej drzewa pięknie wyglądają późną jesienią: mienią się wszystkimi odcieniami zieleni, żółci, złota i czerwieni. Ich niesamowite kolory płoną w słońcu i chyba już po raz setny Noah Calhoun zastanawiał się, czy pierwsi właściciele rezydencji spędzali wieczory, myśląc o tym samym. Dom postawiono w 1772 roku, stanowił jeden z najstarszych i największych budynków w New Bern. Początkowo był rezydencją właścicieli plantacji. Noah Calhoun kupił go tuż po zakończeniu wojny, poświęciwszy jedenaście miesięcy i małą fortunę na jego renowację. Parę tygodni temu pewien dziennikarz z Raleigh napisał o nim artykuł; twierdził, że to jeden z najwspanialej odbudowanych majątków, jakie widział. Przynajmniej budynek. Reszta posiadłości to zupełnie co innego i właśnie na pracy nad nią Noah spędzał większość dnia.
Dwunastoakrowy majątek z jednej strony oblewały wody Brices Creek i Noah naprawiał drewniany płot otaczający posiadłość z pozostałych trzech boków, sprawdzając, czy nie jest spróchniały albo naruszony przez termity, i w razie potrzeby wymieniając deski. Zostało mu jeszcze sporo roboty, zwłaszcza na zachodniej granicy, i dziś, odkładając narzędzia, pomyślał, że trzeba będzie zamówić więcej drewna. Wszedł do domu, wypił szklankę słodkiej herbaty, potem wziął prysznic. Zawsze się mył pod koniec dnia; woda spłukiwała z niego brud i zmęczenie.
Potem gładko zaczesał włosy, włożył spłowiałe dżinsy i niebieską koszulę, nalał sobie kolejną porcję słodkiej herbaty i udał się na ganek, gdzie teraz siedział, jak zwykle o tej porze dnia. Wyciągnął ręce nad głową, opuścił je, po czym kilka razy ruszył barkami. Czuł się dobrze, czysto, świeżo. Zmęczone mięśnie dawały o sobie znać i wiedział, że jutro będzie trochę obolały, ale cieszył się, że zrobił większość tego, co sobie zaplanował.
Sięgnął po gitarę, co przypomniało mu o ojcu i kolejny raz uświadomiło, jak bardzo mu go brak. Przeciągnął palcami po strunach, dostroił dwie i znowu sprawdził. Tym razem instrument brzmiał prawie tak, jak trzeba. Noah zaczął grać. Cicho, spokojnie. Najpierw nucił, potem, gdy otoczył go zmierzch, zaśpiewał. Grał i śpiewał, dopóki słońce nie zniknęło, a niebo nie poczerniało.
Skończył trochę po siódmej i oparł się wygodniej w fotelu, żeby się pobujać. Z przyzwyczajenia zerknął w górę i zobaczył Oriona, Wielką Niedźwiedzicę, konstelację Bliźniąt i Gwiazdę Polarną, migoczące na jesiennym niebie. W myślach zaczął obliczać stan swoich finansów, ale po chwili dał spokój. Wiedział, że wydał na dom prawie wszystkie oszczędności i już wkrótce będzie musiał znowu się rozejrzeć za pracą, lecz odepchnął tę myśl i postanowił się rozkoszować ostatnimi miesiącami renowacji, nie zatruwając ich martwieniem się o jutro. Nie wątpił, że wszystko się jakoś ułoży. Zawsze się układało. Poza tym myślenie o pieniądzach go nudziło. Już dawno nauczył się radować prostymi rzeczami – rzeczami, których nie można kupić – i nie był w stanie zrozumieć ludzi, którzy tego nie potrafią. To kolejny zwyczaj odziedziczony po ojcu.
W tej samej chwili podeszła do niego Clem, jego suka myśliwska, i szturchnęła go w rękę wilgotnym nosem, zanim umościła się u jego nóg.
– Cześć, malutka, co tam słychać? – spytał, pogładziwszy ją po łbie.
Zapiszczała cicho i podniosła ku niemu łagodne, okrągłe ślepia. W wypadku samochodowym straciła łapę, ale nadal sprawnie się poruszała i dotrzymywała mu towarzystwa w spokojne wieczory, takie jak ten. Noah miał trzydzieści jeden lat – nie tak znów wiele, ale był na tyle dojrzały, by czuć się samotny. Odkąd tu się sprowadził, nie umawiał się z dziewczynami, nie spotkał żadnej, która choć odrobinę by go zainteresowała. Wiedział, że to wyłącznie jego wina. Było w nim coś, co sprawiało, że utrzymywał dystans między sobą a kobietą, która próbowała się do niego zbliżyć. I chyba nawet nie potrafiłby tego zmienić, choćby i próbował. Ale czasem, tuż przed zapadnięciem w sen, zastanawiał się, czy na zawsze ma pozostać samotny.
Wieczór płynął dalej, ciepły, przyjemny. Wsłuchany w muzykę świerszczy i szelest liści Noah myślał, że odgłosy natury są bardziej rzeczywiste i budzą więcej uczuć niż przedmioty, takie jak samochody czy samoloty. Natura dawała więcej, niż brała, a jej dźwięki zawsze uświadamiały człowiekowi, kim powinien być. W czasie wojny wielokrotnie, zwłaszcza po większych przeżyciach, wracał myślą do tych prostych odgłosów
– Dzięki temu nie oszalejesz – powiedział ojciec na pożegnanie, gdy Noah odpływał. – To muzyka Boga, która przeniesie cię do domu.
Dopił herbatę, wszedł do środka, znalazł książkę i w drodze powrotnej zapalił światło na ganku. Usiadłszy w fotelu, spojrzał na tomik. Był stary, okładka miała wystrzępione brzegi, a strony poplamiło błoto i woda. Źdźbła trawy Walta Whitmana. Towarzyszyły mu w czasie wojny, kiedyś nawet przyjęły wycelowaną w niego kulę. Przetarł z kurzu okładkę. Potem otworzył książkę w przypadkowym miejscu i przeczytał słowa, które przed sobą zobaczył:

Północ widna – to godzina twoja, o duszo, wolny twój lot
w niewymowne.
W oderwaniu od ksiąg, ze sztukami w rozbracie, po dniu
wypełnionym, dokonawszy roboty,
Unosząca się całkowicie i w oddal ostatnią, milcząca,
zdumiona, zadumana o tym, co miłujesz najbardziej:
Noc, sen, gwiazdy i śmierć1.

Uśmiechnął się do siebie. Nie wiedział czemu, lecz Whitman zawsze kojarzył mu się z New Bern i Noah cieszył się, że wrócił. Choć nie było go tu przez czternaście lat, uważał je za swój dom, znał tu mnóstwo ludzi, większość jeszcze z czasów młodości. Nic dziwnego. Wszak mieszkańcy południowych miasteczek nigdy się nie zmieniali, najwyżej odrobinę starzeli. Teraz jego najlepszym przyjacielem był Gus, siedemdziesięcioletni Murzyn mieszkający w pobliżu. Spotkali się parę tygodni po tym, jak Noah kupił dom – Gus zjawił się z domową nalewką i gulaszem z królika; spędzili wieczór, upijając się i opowiadając sobie swe dzieje.
Od tamtej pory Gus odwiedzał go kilka razy w tygodniu, zazwyczaj po ósmej. Od czasu do czasu musiał się wyrwać z domu, w którym mieszkało czworo jego dzieci i jedenaścioro wnucząt, i Noah doskonale go rozumiał. Zwykle Gus przynosił harmonijkę ustną i pogawędziwszy, grali razem parę piosenek. Zdarzało się, że muzykowali tak godzinami. Gus zastępował Noahowi rodzinę. Właściwie nikogo poza nim już nie miał, a przynajmniej od śmierci ojca przed rokiem. Noah był jedynakiem – matka zmarła na grypę, gdy miał dwa lata – i choć kiedyś chciał się ożenić, nigdy tego nie zrobił.
Ale raz się zakochał, to wiedział na pewno. Jeden, jedyny raz, dawno temu. I to uczucie przemieniło go na zawsze. Prawdziwa miłość potrafi to zrobić z człowiekiem, a jego miłość była prawdziwa.
Nadciągnęły chmury znad wybrzeża, srebrząc się w poświacie księżyca. Gdy zgęstniały, odchylił głowę, kładąc ją na oparciu bujanego fotela. Automatycznie odpychał się nogami, fotel kołysał się rytmicznie, a myśli, jak niemal co wieczór, popłynęły ku wspomnieniu podobnego ciepłego zmierzchu sprzed czternastu lat.
To było tuż po maturze w 1932 roku, pierwszy wieczór jarmarku. Wszyscy mieszkańcy miasta wylegli na ulice, bawiąc się na barbakojach albo oddając się grom hazardowym. W powietrzu wisiała wilgoć – z jakiegoś powodu doskonale to zapamiętał. Przyszedł sam i kiedy przedzierał się przez tłum w poszukiwaniu przyjaciół, wypatrzył Fina i Sarę, z którymi dorastał, rozmawiających z jakąś nieznajomą dziewczyną. Pamiętał, że pomyślał: Ładna, a gdy w końcu do nich dotarł, spojrzała na niego zamglonymi oczami, które potem ciągle do niego wracały.
– Cześć – odezwała się zwyczajnie, podając mu rękę. – Finley wiele mi o tobie opowiadał.
Zwyczajny początek, coś, co łatwo byłoby zapomnieć, gdyby dotyczyło nie jej, lecz kogoś innego. Ledwo jednak ujął jej rękę i zajrzał w te niesamowite, szmaragdowe oczy, nim jeszcze zaczerpnął tchu, wiedział z całą pewnością, że oto dziewczyna, której mógłby szukać przez resztę życia i nigdy już nie znaleźć. Wydawała mu się tak wspaniała, tak idealna – a letni wiatr szumiał w gałęziach drzew.
Od tamtej chwili wszystko poszło jak burza. Fin powiedział Noahowi, że dziewczyna przyjechała z rodziną do New Bern na wakacje, bo ojciec pracował u R.J. Reynoldsa, a choć Noah tylko kiwał głową, jej spojrzenie sprawiało, że to milczenie wydawało się normalne. Wtedy Fin parsknął śmiechem, bo widział, co się święci, a Sara zaproponowała, żeby kupili sobie wiśniowej coli, po czym cała czwórka się bawiła, dopóki tłumy nie zrzedły i nie pozamykano straganów.

 
Wesprzyj nas