Remigiusz Mróz kilka lat temu przebojem wdarł się na polski rynek literatury popularnej, zyskując uznanie sporej rzeszy czytelników i zdobywając grono fanów.


Remigiusz Mróz
Trzydziestoletni prawnik z zawodu w zaledwie cztery lata uzyskał miano najpoczytniejszego i najbardziej płodnego współczesnego polskiego pisarza. Autor trzydziestu ukończonych powieści, z których już dwadzieścia trzy ujrzały światło dzienne, sięgający po różne gatunki literackie – od powieści historycznych i science-fiction po thriller prawniczy i kryminał, z każdą wydaną książką zyskuje nowych czytelników. Wzbudza przy tym emocje, jak rzadko kto. Z jednej strony krytykowany i odsądzany od czci i wiary, z drugiej chwalony i wielbiony. Skąd wzięła się ta niespotykana w Polsce popularność pisarza?

W 2013 roku, gdy ukazała się debiutancka powieść Mroza, nic nie zapowiadało późniejszego sukcesu. “Wieża milczenia”, kryminał wydany przez niewielkie katowickie wydawnictwo, z akcją osadzoną w Stanach Zjednoczonych, furory w księgarniach nie zrobił. Wydany trzy miesiące później pierwszy tom trylogii “Parabellum”, powieści historycznej z czasów II Wojny Światowej spotkał się z lepszym przyjęciem czytelników. Przełomem w pisarskiej karierze Mroza stał się rok 2015, kiedy to za sprawą thrillera prawniczego w stylu Johna Grishama błyskawicznie dołączył do czołówki bestsellerowych autorów. “Kasacja” i kolejny tom cyklu – wydane kilka miesięcy później “Zaginięcie”, otrzymały dwie nominacje do Nagrody Wielkiego Kalibru Międzynarodowego Festiwalu Kryminalnego, a “Kasacja” została Laureatem Nagrody Czytelników Wielkiego Kalibru. Cykl z ekscentryczną prokurator Joanną Chyłką do wiosny 2017 roku doczekał się już pięciu tomów.

Remigiusz Mróz w międzyczasie bynajmniej nie próżnował, publikując w tym samym roku 2015 pierwszą książkę z nowego cyklu kryminalnego z komisarzem Forstem w roli głównej. Do maja 2017 roku czytelnicy otrzymali do rąk cztery części serii. Jakby tego było mało, Mróz w 2016 i 2017 roku, tym razem pod pseudonimem Ove Løgmansbø, wydał kolejne trzy powieści kryminalne, tym razem z akcją osadzoną na… Wyspach Owczych. Autor sięga również w nowe rejony – niedawno ukazała się powieść “Czarna Madonna”, horror w stylu Stephena Kinga oraz pierwszy tom z nowego cyklu “W kręgach władzy” – “Wotum nieufności”, political fiction, określany przez wydawcę jako polski odpowiednik “House of Cards”.

Mróz jest autorem, którego trudno jednoznacznie zaszufladkować

Jak widać, Mróz jest autorem, którego trudno jednoznacznie zaszufladkować. Oprócz sztandarowych kryminałów ma bowiem w dorobku także książki z gatunku science-fiction (“Chór zapomnianych głosów”), powieści historyczne (“Świt, który nie nadejdzie”, cykl “Parabellum”, “Turkusowe szale”, “W cieniu prawa”) czy thriller psychologiczny (“Behawiorysta”). Wzorem swojego ulubionego pisarza Stephena Kinga w swoich najbardziej znanych powieściach łączy i miesza gatunki, poruszając się głównie w obszarach tematyki prawniczej i kryminalnej, konstruuje wciągające fabuły, z wartką akcją i suspensem oraz wyrazistymi, zapadającymi w pamięć postaciami. A wszystko to bez wdawania się w rozwlekłe opisy i egzystencjalne dywagacje bohaterów. Oczywiście mają oni swoje dylematy moralne oraz problemy życiowe, nawet liczne i poważne, ale to nie one stanowią główny temat opowieści. Oszczędne podanie kilku cech charakterystycznych, zachowań czy życiowych rozterek zdaniem Mroza wystarczy do zbudowania postaci. Autor nie robi też tajemnicy z faktu, że kwestie zbierania danych do powieści traktuje dość luźno – w wywiadach mówi o tym, że zajmuje się tworzeniem fikcji literackiej, a nie literatury faktu, toteż z realizmem bywa na bakier, co przez krytyków jest mu zarzucane, a miłośnikom w niczym nie przeszkadza. Dla nich liczy się ciekawie opowiedziana historia.

Mróz, jak mówi w wywiadach, sporo czyta, stąd zapewne w jego twórczości pobrzmiewają echa z książek twórców kryminałów, powieści przygodowych i akcji znanych międzynarodowej publiczności – Roberta Ludluma, Lee Childa, Jamesa Pattersona, Dana Browna, Harlana Cobena czy też autorów skandynawskich i niemieckich.

To literatura rozrywkowa w czystej postaci, z każdą kolejną książką bardziej sprawna warsztatowo, z wciągającą, choć momentami mało prawdopodobną fabułą. Bez absorbujących przemyśleń, z dobrymi dialogami, odpowiednią dawką humoru i odniesieniami do bieżących wydarzeń – społecznych, politycznych i popkulturowych. Być może właśnie takie zestawienie elementów przesądziło o sukcesie książek Remigiusza Mroza. Robert Wiśniewski

 

Remigiusz Mróz

Remigiusz Mróz
Ekspozycja
Wydawnictwo Filia
Premiera: 12 sierpnia 2015
 

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Wiktor Forst nie odrywał wzroku od ciała. Starzec wisiał nagi na przecięciu ramion krzyża, a plamy opadowe na nogach kazały sądzić, że od śmierci minęło nie więcej niż kilka godzin.
Żadnych śladów walki, żadnego podpisu mordercy. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.
– Panie komisarzu? – zapytał stojący za oficerem młody sierżant.
Wiktor obejrzał się przez ramię, wyciągając paczkę gum cynamonowych Big Red.
– Pytałem, czy go ściągamy?
– Nie – odparł Forst.
Technicy kryminalistyczni krzątali się na Giewoncie od godziny i zdążyli już zrobić swoje. Sprawdzili dokładnie metalowy szkielet krzyża, zbadali okolicę, a także pobrali próbki fekaliów, które uwolniło zwiotczałe ciało. Mimo to Wiktor chciał mieć starca dokładnie tam, gdzie zostawił go morderca.
Rodziło to pewien problem. W przeciwieństwie do szlaków po słowackiej stronie, polskie Tatry były otwarte przez cały sezon. Z wyjątkiem krótkiego odcinka od Przełęczy w Grzybowcu po Wyżnią Kondracką Przełęcz, pod Giewont można było dostać się bez problemu – i gapie ochoczo z tego korzystali, mimo niskich marcowych temperatur. Była dopiero ósma, ale liczna grupa już pojawiła się na Kondrackiej Przełęczy z lornetkami, aparatami i komórkami.
Wiszący na krzyżu starzec musiał być stamtąd widoczny jak na dłoni.
– Ani chybi, jeszcze dziś będziemy na YouTube – zauważył sierżant.
Forst obszedł krzyż. Nie pamiętał, który to już raz.
Pozostawienie ofiary w takim miejscu i odarcie jej z godności było krzykiem. Żaden morderca, który zadaje sobie tyle trudu, by go usłyszano, nie chce pozostać anonimowy. Zostawia znak rozpoznawczy, autograf, ślad czy inny podpis. Tymczasem wisielec sprawiał wrażenie, jakby przed chwilą został wyjęty z kostnicy.
– Może chociaż okryjmy mu… – zaczął chłopak.
Wiktor zatrzymał się i oderwał wzrok od denata.
– Co takiego? – zapytał komisarz.
– Kuśkę – odparł młody. – Zakryjmy mu kuśkę.
Forst spojrzał na niego z niedowierzaniem i włożył listek gumy do ust.
– Nie – powiedział. – Chcę go widzieć takim, jakim widział go morderca.
Młody sierżant przez chwilę milczał.
– Coś nie tak? – zapytał Wiktor, znów spoglądając na ofiarę.
– Nie. Po prostu myślałem, że to, co o panu mówią, to tylko plotki.
Forst nie odpowiedział. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jaką ma opinię. W najlepszym wypadku był postrzegany jako nieprzesadnie sympatyczny policyjny wyjadacz, na którym trupy dawno przestały robić wrażenie. W najgorszym – jako degenerat. Niespecjalnie szło mu budowanie własnej marki wśród kolegów po fachu, a czerwono-czarne flanelowe koszule w kratę i wytarte jeansy, które stanowiły jego osobisty odpowiednik munduru, z pewnością w tym nie pomagały.
Teraz jednak nie miało to najmniejszego znaczenia.
Obrócił paczkę gum między palcami, a potem potarł skronie, wbijając wzrok w nieszczęśnika na krzyżu. Przypuszczał, że niebawem na Giewoncie zjawi się ktoś z Komendy Wojewódzkiej, kto będzie rozumował podobnie jak ten młodzik. Wiktor nie miał za wiele czasu, by usłyszeć rozbrzmiewający jeszcze gdzieś w okolicy krzyk mordercy.
– Myśli pan, że to motyw religijny? – zagaił chłopak.
– Nie.
– Jak to nie?
Forst milczał.
– Przecież facet wisi na krzyżu, prawda?
Komisarz schował gumy do kieszeni, po raz kolejny przekonując się, że stanowią lichy zamiennik papierosów. Oddałby wiele za czerwonego westa, ale z powodu chronicznych migren rzucił palenie przeszło dwa lata temu. I bez nikotyny Forst zwykł zaczynać dzień od tabletki saridonu, czasem dwóch. Dzisiaj jednak wyszedł z mieszkania w pośpiechu i zapomniał o środkach przeciwbólowych. Jego ojciec mawiał, że migrena jest jak piła łańcuchowa, która rżnie człowiekowi mózg tuż za oczami – Forst rzadko się z nim zgadzał, ale w tym przypadku musiał przyznać mu rację. Bywały dni, kiedy czuł, jakby skład towarowy przewalał się po kościach jego czaszki niczym po torach – w takich chwilach gotów był urwać sobie głowę, byleby ból wreszcie zniknął.
– Nie jest pan przesadnie rozmowny – zauważył sierżant.
Wiktor powiódł wzrokiem wzdłuż napiętej grubej liny, na której wisiał starzec. Wiązanie było ósemką – węzłem doskonale znanym każdemu, kto kiedykolwiek uprawiał wspinaczkę. Na końcu zabójca zawiązał podwójną pętlę.
Nie była to specjalnie znacząca poszlaka. Nawet bez ósemki Forst mógł stwierdzić, że ma do czynienia z człowiekiem, który wie, jak poruszać się po górach. Nikt inny nie zdołałby w środku nocy zawlec ofiary na szczyt o wysokości niemal tysiąca dziewięciuset metrów.
– Krzyż i trup równa się motyw religijny – zawyrokował pod nosem młody.
Wiktor obrócił się do niego, po czym przesunął gumę językiem pod policzek.
– Sierżancie – podjął.
– Tak, panie komisarzu?
– Ile stopni dzieli nas w hierarchii służbowej?
– Siedem.
– Chcesz je kiedyś pokonać?
– Tak jest.
– W takim razie nie zawracaj dupy ludziom, którzy już to zrobili.
– Ale…
Forst pokręcił głową, więc chłopak urwał.
– Gdybyśmy mieli tu motyw religijny, morderca zostawiłby po sobie znacznie więcej niż samo ciało. Tacy ludzie lubują się w symbolach – powiedział Wiktor i wskazał na nienaturalnie wydęty brzuch ofiary. – Tutaj zostawiłby chrześcijański ichtys, pentagram, gwiazdę Dawida czy półksiężyc. Tymczasem ciało jest czyste.
– Nie powiedziałbym, że czyste, ale…
– Pozbawione symboliki – uciął Forst.
– Symboliką jest sam krzyż.
– Nie – odbąknął komisarz i westchnął. Większość gołowąsów dałaby już dawno spokój i zdała się na doświadczenie wyższego stopniem oficera. Ten jednak okazał się upierdliwy. – Krzyż na Giewoncie był symbolem chrześcijańskim tylko przez pierwsze kilkadziesiąt lat – ciągnął Wiktor. – W PRL-u stracił taki charakter i stał się wizytówką Tatr. Tak samo jak słowacki krzyż na Krywaniu. A bardziej nieprzychylni twierdzą, że to tylko dwa duże, pieprzone ściągacze piorunów.
– Oczywiście, tylko że…
– Skoro to ustaliliśmy – wpadł mu w słowo Forst – leć na Kondracką i powiedz temu, kto tam dowodzi, żeby poszerzył zamkniętą strefę.
– Chyba podinspektor jest już na miejscu.
– Więc tym bardziej się pospiesz.
Chłopak skinął głową i się obrócił.
– Niech odsunie tych ludzi jeszcze trochę w kierunku Czerwonych Wierchów – dodał komisarz. – Żaden zoom nie może tu sięgać.
– Tak jest.
Wiktor krytycznie przyglądał się chłopakowi, gdy ten schodził po łańcuchach. Najwyraźniej nieczęsto bywał na takiej wysokości, czemu zresztą trudno było się dziwić. Jeśli tacy jak on w ogóle pojawiali się w górach, to tylko podczas ferii zimowych, patrolując nartostrady.
Komisarz odprowadził go wzrokiem, a potem znów skupił się na denacie.
Zastanawiał się, jak ktokolwiek mógł wtaszczyć ofiarę na szczyt, nie zostawiając żadnych śladów na ciele nieszczęśnika. O tropie na śniegu nie mogło być mowy – zima w tym roku była łagodna, w szczególności marzec. Od jakiegoś czasu nie padało i szlak na Giewont był przetarty setkami butów.
Forst jeszcze raz obszedł piętnastometrowy krzyż, ale i tym razem nie dostrzegł niczego, co mogłoby mu pomóc. Żadnych śladów po uprzęży, żadnych dowodów świadczących o tym, że ten facet został tu wciągnięty po kamiennym zboczu. Powinien mieć choćby otarcia, a jednak sprawiał wrażenie, jakby sam wszedł na szczyt… a potem rozebrał się, wspiął na krzyż i powiesił.
Ale gdzieś musiał być autograf. Ślad mordercy.
I dedykacja dla tego, kto ruszy jego tropem.

2

Bezpośredni przełożony Forsta, podinspektor Osica, zjawił się na miejscu w pełnym umundurowaniu. Nieporadnie gramolił się po łańcuchach na szczyt, ale nie rozpiął choćby jednego guzika marynarki oficerskiej.
W końcu posiwiały mężczyzna stanął obok Wiktora, zupełnie jednak go ignorując. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Nie darzył go przesadną sympatią – być może dlatego, że Forstowi kilkakrotnie zdarzyło się wylądować w łóżku z jego córką.
– Co to ma być, do cholery? – zapytał Osica, wbijając wzrok w ciało.
– Trup, panie inspektorze.
– Widzę, że trup. Jak się tu znalazł?
– Wygląda na to, że wszedł.
Zastępca komendanta obrócił się do Forsta i zgromił go wzrokiem.
– Kiedy jeszcze żył – dopowiedział Wiktor.
– Jaja sobie ze mnie robicie, komisarzu?
– Tylko na tyle, na ile pozwala mi stopień naszej zażyłości.
Edmund Osica sarknął coś pod nosem, kręcąc głową.
– Jak to się tu znalazło? – powtórzył, krzywiąc się.
– Do tej pory nie udało się tego ustalić – odparł Forst.
– Minęło już półtorej godziny. Co żeście robili przez ten czas?
– Staraliśmy się…
– Interesują mnie tylko konkrety, komisarzu.
– Oczywiście – odparł Wiktor, uśmiechając się półgębkiem. Nabrał tchu, przygotowując się do złożenia meldunku. – W tej chwili jesteśmy w stanie stwierdzić, że morderca dotarł tutaj żółtym szlakiem, przez Rówienki.
Forst zamilkł, żując gumę. Dowódca obrócił się do niego.
– I?
– To wszystko, jeśli chodzi o konkrety.
– Słucham?
– Nie mamy nic więcej.
– Ten człowiek wisi na krzyżu!
– Tak jest, panie inspektorze.
– I możecie mi powiedzieć tyle, że… – Edmund urwał, wywracając oczami. – Skąd wiecie, że dostał się tu żółtym szlakiem?
Wiktor zapytałby raczej o to skąd wiedzą, że w istocie miało miejsce morderstwo. Nie byłby to pierwszy ani ostatni raz, gdy ktoś decyduje się na samobójstwo w Tatrach. Mimo to ugryzł się w język.
– TPN zamknął czerwony szlak na zimę. Nie ma tam żadnych śladów, jeśli nie liczyć odcisków, które zostawiły kozice. Niestety, żółty jest mocno uczęszczany, a poza tym przeszło nim dzisiaj już kilkadziesiąt osób, zacierając potencjalny materiał dowodowy.
– Co ty powiesz, Forst? – żachnął się Osica. – Widziałem po drodze kamery NSI. Sępy już krążą nad padliną.
– Jest Szrebska?
– Słucham?
– Ta dziennikarka z NSI, Olga Szrebska. Jest na miejscu?
– A jakie to ma znaczenie, do cholery?
– Bardzo lubię jej głos i spojrzenie. To prawdziwa dama, jak te z powieści Jane Austen.
Edmund zbył to milczeniem.
– Chcę wiedzieć, co tu się stało, Forst.
– Oczywiście, panie inspektorze.
Osica z obrzydzeniem spojrzał na ciało, po czym wskazał je Wiktorowi.
– Masz mi w tej chwili coś z tego wyłuskać.
– Niestety, nie mam pojęcia, co mógłbym…
– Potrzebuję czegokolwiek, rozumiesz? – przerwał mu Edmund. – Minister już wisi nad komendantem, a komendant nade mną. Muszę rzucić tym ogarom choćby ogryzek.
Wiktor również spojrzał na nagie ciało.
– Cóż… wygląda na to, że denat sam tutaj wszedł i się powiesił.
– Obaj wiemy, że to niemożliwe.
– A jednak dowody przemawiają na korzyść tej tezy.
– Czyli samobójstwo? – zapytał z niedowierzaniem Edmund.
– Moim zdaniem nie.
Osica rozłożył ręce, lekko poirytowany.
– Dlaczego nie?
– Bo facet dochował najwyższej staranności we wszystkim, oprócz jednej rzeczy.
– Jakiej?
– Użył liny dynamicznej – odparł Wiktor, mrużąc oczy, gdy impuls bólu przeszył mu głowę. – Gdyby chciał się zabić, wziąłby statyczną.
– Możesz mówić po ludzku?
– Mogę, ale muszę wrócić do czasów Homera, bo to wówczas zaczęto wieszać ludzi.
Dowódca niecierpliwił się coraz bardziej, przez co Forst miał ochotę dalej odwlekać podanie mu informacji, które same rzucały się w oczy.
– Mówże – bąknął podinspektor.
– Jak pan wie, wieszani ludzie nie umierają przez uduszenie – odparł Wiktor. – Zgon następuje przez szarpnięcie, które nadweręża kręgosłup szyjny. Dochodzi do przerwania rdzenia kręgowego… i voilà, mamy nieboszczyka niemal natychmiast.
– Ten tak nie zginął?
– Nie. Lina dynamiczna zamortyzowała przeciążenie. Nastąpiło dociśnięcie nasady języka do tylnej ściany gardła. Ten człowiek udusił się w męczarniach. Trudno podejrzewać, by ktokolwiek sam się na to pisał.
Edmund zbliżył się do krzyża i mimowolnie spojrzał na leżące pod nim wydaliny.
– Gdzie są jego ciuchy? – zapytał.
– TOPR jeszcze szuka na zboczach, ale kiedy z nimi rozmawiałem, twierdzili, że dawno by je znaleźli, gdyby gdzieś tu były.
– Więc morderca je zabrał.
Komisarz skinął głową z uznaniem.
– Chylę czoła, panie inspektorze.
– Nie drwij, Forst, bo już raz przyblokowałem twój awans.
– Jestem tego świadom, panie inspektorze.
– To bądź świadom także tego, że mogę zrównać cię z ziemią.
– Tak jest.
Złość w oczach dowódcy była dla Wiktora niczym balsam dla duszy. Stary policyjny wyga rzadko potrafił utrzymać nerwy na wodzy i tylko cudem zaszedł tak daleko w hierarchii służbowej. Ukształtowała go jeszcze milicja i jeśli nadawał się do jakichkolwiek realiów, to jedynie do tych słusznie minionych. Forst nie mógł tego samego powiedzieć o jego córce – ona bardzo ceniła sobie nowoczesność.
– Odciski pobrane? – zapytał podinspektor.
Forst przytaknął i wsadził ręce do kieszeni.
– Ze wszystkiego, co tu jest – powiedział. – Niestety, na krzyżu nazbierało się ich tyle, że technicy nie są dobrej myśli.
– A lina?
– Na pierwszy rzut oka czysta jak łza.
– Ciało?
– Też – odparł Wiktor i znów otaksował wisielca. – Więcej będziemy wiedzieć po sekcji.
– W takim razie ściągajcie tego biedaka, bo NSI już zapewne przytargało kamery.
Wiktor zwołał kilku niższych rangą funkcjonariuszy, w tym młodego sierżanta, który wcześniej suszył mu głowę. Poprawili rękawiczki, a potem zaczęli ściągać nieszczęśnika z krzyża. Położyli go na czarnym worku, po czym wyprostowali się i spojrzeli na niego z góry.
Sześćdziesięciolatek, ocenił Forst. Przysadzisty, rysy twarzy inteligentne, na nosie niewyraźny ślad po okularach. Bruzda wisielcza na szyi była dobrze widoczna. Najciemniejsze otarcie znajdowało się przy jabłku Adama i świadczyło, że ostatecznie doszło do złamania kości gnykowej. Plamy opadowe pojawiły się na rękach i nogach.
Wszystko w normie. Z jednym wyjątkiem.
Twarz tego faceta powinna wyglądać zupełnie inaczej.
– Sukinsyn… – odezwał się Forst.
– Co takiego? – zapytał podinspektor.
– Nie do pana.
– Wiem, do cholery, że nie do mnie. Co zauważyłeś?
Wiktor wskazał siniaki i wybroczyny na spuchniętej twarzy denata.
– Przy typowym powieszeniu krew powinna spłynąć na dół – powiedział. – A tutaj, jak pan widzi, nie doszło do zamknięcia dopływu krwi tętniczej do mózgu.
– Słucham?
– Ktoś zablokował odpływ krwi żylnej.
– Nic mi te słowa nie mówią, a ty pleciesz, jakbyś był medykiem sądowym.
– Niech pan spojrzy – odparł Forst, ledwo rejestrując jego słowa. Pochylił się nad trupem. – Twarz ma całą siną. Widać wybroczyny pod spojówkami i trochę zaschniętej krwi w okolicach uszu. To świadczy o tym, że na moment przed śmiercią krew dopływała do mózgu, ale z niego nie odpływała.
– Co ty pieprzysz, Forst?
– Nie nastąpiło zamknięcie naczyń krwionośnych – wyjaśnił komisarz. – Ten biedak nie stracił przytomności, panie inspektorze. Ktokolwiek go wieszał, przerywał, by przedłużyć jego męki.
– Co?
– Stąd lina dynamiczna – powiedział Wiktor bardziej do siebie niż do rozmówcy. – Nie chciał uszkodzić rdzenia kręgowego. Nie chciał go zbyt szybko zabić.
– Torturował go?
– W pewnym momencie ściągnął go, położył na ziemi i uniósł mu nogi, by krew napłynęła do mózgu – perorował dalej Forst. – A może zrobił to kilka razy? Mógł urządzać sobie tu makabryczną zabawę przez dobrych kilka godzin.
Edmund zamilkł, niechętnie przypatrując się ofierze. W końcu skinął na techników, a ci szybko zamknęli worek.
Naraz jednak Wiktor pochylił się nad nim i ponownie go rozsunął.
– Możesz mi wytłumaczyć, co robisz?

Remigiusz Mróz
Przewieszenie
Wydawnictwo Filia
Premiera: 13 stycznia 2016
 

CZĘŚĆ PIERWSZA

1


Wiktor Forst nie odrywał wzroku od mogiły. Mimo że wyryto na niej datę urodzenia i śmierci, a także imię i nazwisko, nadal nie mógł uwierzyć, kto znajduje się w grobie.
Tydzień temu wchodził do szpitalnej sali, w której leżała Olga, i był pewien, że jego życie zupełnie się zmieni. Złapali troje ludzi odpowiedzialnych za zbrodnie na Giewoncie i w wielu innych miejscach. Rozwiązali zagadkę, a w dodatku zbliżyli się do siebie na tyle, by Forst po raz pierwszy w życiu pomyślał o ustatkowaniu się.
Teraz stał nad grobem Szrebskiej. I myślał o człowieku, który ją zabił.
Troje sprawców, na trop których trafili, stanowiło jedynie fasadę dla mordercy. To on od początku za wszystkim stał – i to on dyrygował zarówno swoimi ludźmi, jak i organami ścigania.
Zadrwił sobie z policji. Zadrwił sobie z Forsta. I pozbawił go przyszłości.
Wiktor miał zamiar dorwać tego człowieka. Zgodnie lub niezgodnie z prawem, nie miało to żadnego znaczenia. Liczyło się tylko to, by zabójca poniósł konsekwencje.
– Wszystko w porządku? – Rozległ się głos dowódcy.
Komisarz obejrzał się przez ramię i zobaczył zbliżającego się Edmunda Osicę. Przełożony stanął obok niego i zawiesił rękę w powietrzu, jakby zamierzał poklepać go po plecach, a potem się rozmyślił. Stary podinspektor, który zaczynał jeszcze w milicji, miał tyle taktu, co Forst determinacji w rzucaniu palenia.
– Tak – odparł Wiktor.
– Byliście blisko, jak rozumiem.
Forst spojrzał na dowódcę.
– Stanowczo za blisko – powiedział.
Nie takiej odpowiedzi spodziewał się Osica. Przez moment sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, jak zareagować. W końcu odchrząknął i się przeżegnał. Żałobnicy rozeszli się kilkanaście minut temu, przy grobie został tylko Forst.
– Dzwonił do mnie minister – odezwał się Edmund.
– Już zaczyna się wylewanie pomyj za to, że złapaliśmy niewłaściwego człowieka?
– Och, nie – odparł Osica. – Próbka DNA z Giewontu jest zbieżna z próbką DNA człowieka, którego ująłeś. Nie ma wątpliwości, że to on zabił ofiarę.
– Ale nie ma też wątpliwości, że ktoś kierował jego działaniami.
Edmund pokiwał głową, a komisarz wyciągnął paczkę czerwonych westów. Zapalił jednego i po raz kolejny przeczytał epitafium na grobie Olgi. Wiedział, że była ateistką lub agnostyczką, ale nie spodziewał się, że w swoim testamencie da temu wyraz. Tymczasem jedno z poleceń dotyczyło właśnie tego, co ma znaleźć się na płycie.
Szrebska kazała wybić na swoim nagrobku: „Witaj! I wybacz, że nie wstanę”.
Forst nie pamiętał, który raz czytał to zdanie. Za każdym razem było dla niego bardziej bolesne niż najrzewniejsze wspomnienie o zmarłej. Przypominało mu, że stracił wyjątkową kobietę. Kobietę z dystansem, poczuciem humoru i zdolnością do cieszenia się z lekkości bytu.
Wiktor zaciągnął się głęboko papierosem.
– Dorwę tego skurwysyna – powiedział.
– Panie inspektorze – poprawił go Osica.
– Dorwę tego skurwysyna, panie inspektorze.
– Świetnie, że się rozumiemy – odparł Edmund, obracając się ku niemu. – Bo chyba się rozumiemy, prawda? Nie chcę słyszeć o żadnej samowolce, Forst. Zbyt dużo tego było przy sprawie z Giewontu, a teraz uwaga wszystkich mediów w kraju skupia się na nas.
– Wiem.
– Formalnie to nawet nie nasza jurysdykcja. Zabójstwa dokonano w Chełmie, a prokurator zabrał się już do roboty.
Wiktor zaklął w duchu. Właściwie był to jedyny możliwy tok zdarzeń. Policja mogła prowadzić dochodzenie tylko wtedy, gdy prokuratura nie wszczęła postępowania. Jeśli tak się stało, to od oskarżyciela zależało, czy przekaże część – a czasem całość – śledztwa w ręce policji.
– Kto prowadzi sprawę? – zapytał Forst.
– Ten sam człowiek, który odpowiadał za tropienie sprawcy, kiedy ty błąkałeś się po Białorusi i Ukrainie.
– Niech pan nie zapomina o Rosji.
Osica pokręcił głową.
– Traktują to jako ciąg przestępstw i…
– Seryjne zabójstwa – wpadł mu w słowo Forst. Owszem, w polskim prawie takie pojęcie nie występowało, ale miał gdzieś sofistykę. Takie rzeczy należało nazywać po imieniu.
– Tak, seryjne zabójstwa – odparł podinspektor. – Co jest całkiem zrozumiałe, jako że dziennikarka miała w ustach monetę.
– Ustalili już, co to za numizmat?
Osica wsadził ręce do kieszeni.
– Nie wiem, Forst – powiedział. – I nie sądzę, żebym miał w najbliższym czasie się tego dowiedzieć.
Komisarz skinął głową, nie odpowiadając. Po raz kolejny wrócił myślami do momentu, gdy wszedł do szpitalnej sali. Zobaczył krew na pościeli i usłyszał ciągły sygnał aparatury medycznej, którego podźwięk zdawał się towarzyszyć mu od tamtej pory. Natychmiast dopadł do Olgi i sprawdził jej puls. Kiedy zrozumiał, że się spóźnił, zamarł, wbijając wzrok w jej pobladłą twarz.
Marazm szybko jednak go opuścił. Doświadczenie wzięło górę. Sięgnął po telefon i dokładnie obfotografował ciało. Ręce mu się trzęsły i powoli opuszczały go siły, ale wiedział, że nie będzie miał drugiej okazji.
Dopiero potem wezwał lekarzy. Usiadł na krześle przy łóżku, schował twarz w dłoniach i czekał.
– Wracasz dzisiaj do Zakopanego? – odezwał się Osica.
– Mam jeszcze tydzień wolnego.
W duchu dodał, że po tym, co przeszedł w Czarnym Delfinie, powinien dostać przynajmniej dwa miesiące płatnego urlopu.
– Więc zostajesz w Warszawie?
Forst rozejrzał się za śmietnikiem, by wyrzucić niedopałek.
– Nie wiem – odpowiedział, a potem ruszył w kierunku kontenera na śmieci. Słyszał, że dowódca jeszcze coś mówi, ale nie miał zamiaru poświęcać temu najmniejszej uwagi. Zgasił westa na koszu, wrzucił go do środka, a potem spojrzał jeszcze na mogiłę i się oddalił.
– Forst! – krzyknął Osica. – Nie rób nic, co…
Dowódca urwał, gdy zorientował się, że ludzie stojący przy innych grobach zgromili go wzrokiem.
Wiktor przyspieszył kroku. Miał zamiar zrobić wszystko, co trzeba.

2

Zmierzchało już, gdy mężczyzna z dużym, siedemdziesięciolitrowym plecakiem transportowym wszedł do schroniska na Hali Gąsienicowej. W bufecie zamówił porcję pierogów, a potem rozejrzał się i wybrał sobie miejsce przy oknie. Turystów było sporo, choć do szczytu sezonu pozostały jeszcze dwa miesiące.
Zima w tym roku nie była jednak sroga, a majowe słońce operowało wyjątkowo mocno. Mężczyzna wracał z Zawratu. Przy podejściu było trochę śniegu, ale nie opłacało się nawet zakładać raków. Dla bezpieczeństwa wyciągnął czekan, ale użył go bodaj dwa razy.
Zaczął jeść swoje danie, rozglądając się. Większość ze zgromadzonych w stołówce ludzi zostanie tutaj na noc, mało kto zdecyduje się na powrót do Kuźnic.
Jedna z tych osób stanie się jego ofiarą.
Świadomość ta wprawiła go w cudowny nastrój. Mężczyzna wiedział, że znajduje się na początku długiej drogi – drogi, którą zapamiętają przyszłe pokolenia. Być może kiedyś ktoś pójdzie w jego ślady, starając się powtórzyć to, co jemu udało się osiągnąć.
Dziś wszystko się rozpoczynało. Tutaj, w Murowańcu.
Zjadł, a potem zamówił sobie duże piwo. Kilka łyków sprawiło, że serce przestało mu walić jak młotem. Wyciągnął laminowaną mapę, a potem rozłożył ją na stole, jakby planował jutrzejszą wędrówkę.
Raz po raz unosił wzrok i poszukiwał zaciekawionego spojrzenia.
W końcu je dostrzegł. Samotna dziewczyna siedziała stolik dalej i uśmiechnęła się do niego lekko. Był to nieśmiały gest – pytanie, nawet nie zachęta. Mężczyzna odpowiedział równie zdawkowym uśmiechem.
Turystka miała gęste, krótko przystrzyżone, jasne włosy. Siedziała w samej koszulce sportowej, bo w schronisku jak zawsze było gorąco. Mężczyzna przyglądał się jej, gdy nie widziała.
Wiedział już, że niebawem dziewczyna zginie z jego ręki.
Poczuł, że ma wzwód i szybko skierował myśli na inny tor. Pochylił się nad mapą i przez chwilę przypominał sobie dzisiejszą trasę. Podniecenie go opuściło.
Dopił piwo, a potem poszedł odnieść kufel i wziął kolejny. Kiedy wracał, skierował się do stolika dziewczyny. Ona również wodziła wzrokiem po mapie.
– Wiadomo już, gdzie jutro można cię spotkać? – zapytał.
Zaśmiała się nerwowo.
– Nie wiem jeszcze, dokąd pójdę – odparła. – Ale na noc planuję zejść do Piątki.
Plany się zmieniają – skwitował w duchu mężczyzna. Jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, dziewczyna nigdy nie dotrze do Doliny Pięciu Stawów.
– A ty? – zapytała niepewnie.
– Właściwie nie wiem – odparł. – Zazwyczaj przyjeżdżam na żywioł. Pakuję plecak, nie zastanawiam się i ruszam.
– Nieźle.
– Rano wyszedłem z Palenicy, poszedłem na Zawrat, a potem… w zasadzie nie było już wiele możliwości.
Postawił kufel na stole, a gdy dziewczyna nie zaoponowała, usiadł naprzeciwko niej.
– Robię takie eskapady co jakiś czas – powiedział. – Doładowują mnie poczuciem wolności.
Popatrzyła na niego z uznaniem, ale się nie odezwała. Była nieśmiała, małomówna, może ruszyła w trasę od schroniska do schroniska, by przełamać się w kontaktach międzyludzkich. Nadawała się dla niego idealnie.
– Na co dzień od rana do wieczora jestem zamknięty w korporacyjnym świecie, więc sama rozumiesz… – Urwał i się uśmiechnął.
– Rozumiem. Gdzie pracujesz?
Nie musiał niczego naprędce wymyślać, miał przygotowany scenariusz na potrzeby takiej rozmowy. Ględził przez chwilę o tym, że zajmuje się branżą deweloperską, podał jej kilka nieznaczących szczegółów na temat rynku nieruchomości, a potem zapytał, co ona robi.
Rozmowa biegła utartym torem, a on mówił znacznie więcej, widząc, że dziewczyna nie jest specjalnie wylewna. Zdobył jednak jej sympatię, w czym z pewnością pomogło piwo, które zamówiła.
Dzięki niemu poszła także do ubikacji, podczas gdy on pilnował jej plecaka. Był to kluczowy moment. Wsunął do niego rękę, a potem zrobił to, po co tutaj przyszedł. Dziewczyna wróciła niczego nieświadoma.
Nazywała się Paulina Jasińska. Miała dwadzieścia dwa lata i pochodziła z Krakowa. On przedstawił się jej jako Iwo i wyrzucił z siebie krótką formułkę o tym, jak nietypowe imię potrafi zdziwić rozmówców.
– Ale mówią na mnie Eliasz, od nazwiska – dodał.
Nie pytała, o jakie nazwisko chodzi.
– Masz rezerwację? – zapytała.
Spojrzał na nią niepewnie.
– Nie mam – odparł. – Uroki braku uprzedniego planowania.
– To może być problem. Tutaj nie dają gleby.
– Nie? – zapytał, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że schronisko na Hali Gąsienicowej, co do zasady, nie pozwala turystom spać na podłodze. Eliasz przygotował się do tej wędrówki pod każdym względem, także sprawdzając wszystkie potencjalne miejsca noclegowe.
– A pokoje trzeba rezerwować – dodała. – Ja mam miejsce w ośmioosobowym, płacę cztery dychy za noc. Plus pościel i dwa złote dla miasta.
Udał, że jest zdziwiony.
– Ale jak to? – zapytał. – Nie pozwolą przespać się na podłodze?
– Z tego, co wiem, to nie. Mówią, że to wbrew przepisom pożarowym.
Iwo wiedział, że nie ma to wiele wspólnego z prawdą. Chodziło o to, by turyści kupowali miejsca w pokojach, zamiast liczyć na darmowy nocleg. W wielu schroniskach można było „awaryjnie” ułożyć się w jadalni czy korytarzu, przy czym ludzie korzystali z tego przywileju bynajmniej nieawaryjnie. Zamiast brać pokój, z góry zakładali, że wezmą glebę.
– Lepiej popytaj, czy mają miejsca – poradziła Paulina.
– A jak nie?
– To będziesz musiał kombinować.
– Chyba mnie nie wyrzucą?
– Raczej nie, pewnie coś ci znajdą. W nocy ma spaść temperatura, zapowiadali też opady śniegu.
Przyjął zaniepokojony wyraz twarzy, a potem napił się jeszcze piwa. Poczekał, aż dziewczyna opróżni swój kufel, po czym podniósł się i oznajmił, że idzie wywalczyć sobie miejsce.
– Przy okazji stawiam kolejne – dodał, wskazując na puste naczynie.
Uśmiechnęła się i skinęła głową. Miał ją w garści.
Po drugim piwie umówili się, że rankiem razem ruszą przez Kozią Przełęcz do Doliny Pięciu Stawów. Co będzie potem, okaże się, zapewnił ją Iwo.
– Nie szłam jeszcze przez Kozią – powiedziała dziewczyna. – Ciężko jest?
– Trochę łańcuchów, parę klamr, dasz radę.
– Mam nadzieję.
– Najciekawszy moment jest na grzędzie po drugiej stronie. Spora ekspozycja.
Była to wąska półka skalna, zawieszona kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Osoby, które obawiały się przepaści, przeżywały tam prawdziwy horror. Eliasz jednak nie miał zamiaru o tym wspominać. Wiedział, że dziewczyna nie przeżyje na tyle długo, by tam dojść.

3

Forst wsiadł do służbowego volkswagena i przez moment trwał w bezruchu. Potem potrząsnął głową i zapalił silnik. Włączył nawigację, wprowadził adres Komendy Rejonowej w Zakopanem, po czym wyjechał z przycmentarnego parkingu.
Wyłączył radio, nie chcąc słuchać wciąż tych samych informacji podawanych innymi słowami. Zabójca z Giewontu ujęty. Zabójca z Giewontu nie działał sam. Zabójca z Giewontu odebrał życie dziennikarce NSI, Oldze Szrebskiej.
Wiktor nie musiał słyszeć spikera, by te słowa odbijały się echem w jego umyśle. Czekała go niemal pięćsetkilometrowa podróż, która zajmie jakieś pięć godzin. Jeśli przyciśnie, może cztery i pół. Przez cały ten czas będzie zmagał się z tym, z czym walczył przez ostatni tydzień.
Wyrzuty sumienia były gorsze niż migreny, które nasiliły się, od kiedy znów zaczął palić. Podczas ataków bólu i bez papierosów czuł, jakby coś rozsadzało mu skronie od środka. Z pomocą nikotyny katował się jeszcze bardziej.
Wiedział, że mógł ją uratować. Gdyby nie to, że tak długo tłumaczył się przed oficerami z wydziału kontroli… gdyby nie to, że doprowadził do sytuacji, w której w ogóle miał się z czego tłumaczyć…
Zauważył stację BP po prawej stronie i poczuł impuls. Trącił wajchę kierunkowskazu, zjechał na parking, a potem trzasnął drzwiami i ruszył w kierunku budynku.
– Paczkę westów czerwonych – rzucił do chłopaka za ladą. – I butelkę johnniego walkera.
Ekspedient podał mu jedno i drugie, a Forst szybko zapłacił gotówką, i nie biorąc reszty, wrócił do samochodu. Zatrzasnął drzwi, rzucił fajki i butelkę na siedzenie pasażera, po czym ruszył przed siebie.
Dopiero po chwili zorientował się, że ręce mu się trzęsą. Wziął głęboki oddech, wyjeżdżając na Toruńską. Przed sobą miał prostą drogę, która niebawem zmieni się w autostradę. Minie kilka dużych węzłów, a następnie zjedzie na Żyrardów.
Potem otworzy butelkę.
Forst potrząsnął głową, starając się odepchnąć tę myśl. Nie, nie otworzy butelki, przynajmniej nie teraz. Dojedzie do Zakopanego, zaparkuje pod domem, a potem sobie naleje. Tylko trochę, byleby poczuć sam smak.
Przejechał z tą myślą kilka kilometrów, aż w końcu zatrzymał się na kolejnej stacji. Chwycił za whisky i wyszedł z samochodu. Cisnął z impetem butelkę do kosza, a potem nalał benzynę do baku.
Jechał do Żyrardowa zadowolony z siebie.
Zanim dotarł do węzła Wiskitki, rozdzwonił się jego nowy telefon. Poprzedniego smartfona pozbył się jeszcze przed tym, jak wraz z Olgą uciekł za wschodnią granicę. Teraz miał nowy model htc, w którym fabryczny dzwonek doprowadzał go do szewskiej pasji.
Jeszcze bardziej irytowało go to, że nie miał swojej książki adresowej. Spojrzał na nieznany numer i przesunął palcem po wyświetlaczu.
– Słucham – rzucił.
– Komisarz Forst? – odezwała się kobieta o stanowczym głosie. Wiktor nie skojarzył go z nikim, kogo znał.
– Tak.
– Z tej strony prokurator Wadryś-Hansen.

Remigiusz Mróz
Trawers
Wydawnictwo Filia
Premiera: 18 maja 2016
 

Kto jestem, to mnie dzisiaj tajemnicą…
Mój zakon dziwny, mój klasztor wspaniały!
Jam jest… – i wskazał na tatrzańskie skały.

– Mnich, Seweryn Goszczyński

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Wiktor Forst nie odrywał wzroku od strzykawki. Umieścił końcówkę igły przy żyle, zaciskając gumową opaskę nieco mocniej. Potem powoli przycisnął tłok i obserwował, jak ciemny płyn znika z przezroczystego korpusu.
Ledwo komisarz wypuścił opaskę spomiędzy zębów, kompot dostał się do krwiobiegu, wywołując poczucie błogości, spokoju i odprężenia. Forst zamknął oczy, mając wrażenie, jakby po ciężkim, długim dniu w końcu wziął gorącą kąpiel. Ułożył się na więziennej pryczy i zatopił w idyllicznym upojeniu.
Efekt ten stanowił jedną z największych zalet heroiny, jednak dla Forsta ważniejsze było to, że narkotyk tłumił ból. Zupełnie i bezwzględnie. Migrena, która towarzyszyła Wiktorowi, od kiedy pamiętał, znikała w okamgnieniu. Żaden inny środek nie działał na niego w taki sposób, w dodatku dzięki niemu Forst nie myślał o tym wszystkim, przez co trafił do więzienia.
Początki były trudne. Nigdy wcześniej nie próbował nawet marihuany, nie mówiąc już o dawaniu sobie w żyłę. Towar przemycono mu w sztyfcie Old Spice. Zaskakujące, ile można było w nim zmieścić. Pierwsza przesyłka zawierała trochę kompotu, dwumililitrową strzykawkę i pięć igieł jednorazowych. Wszystko było starannie owinięte folią i umieszczone tuż pod częścią kosmetyczną.
Forst szybko zabrał się do roboty, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. Miał do odsiedzenia dwadzieścia pięć lat, wyczerpał drogę odwoławczą i nie mógł liczyć na przedterminowe warunkowe zwolnienie. Mógł za to mieć nadzieję, że dzięki heroinie na dobre zapomni o wszystkich swoich problemach. Przede wszystkim o migrenie, ale także o bólu, którego istnienia nie był nawet świadomy.
Wymiotował, niemal tracił przytomność, żałował, że podjął taką, a nie inną decyzję. Każdy kolejny raz był jednak błogosławieństwem. Wiktor w końcu przestał myśleć o Oldze Szrebskiej, jej grobie na Powązkach, Bestii z Giewontu i człowieku, którego zabił na Ukrainie. Człowieku, przez którego trafił za kratki.
Przypuszczał, że przeszłość już go nie dogoni. Nie tutaj, nie teraz, gdy wreszcie znalazł sposób, by raz na zawsze odciąć się od wszystkiego.
Był w błędzie. I przekonał się o tym, kiedy dostał którąś z kolei przesyłkę. W paczce znajdowało się kilka rzeczy niebudzących podejrzeń – trochę jedzenia, pasta do zębów, szczoteczka i gąbka do mycia. Jedzenie i pasta zostały skrupulatnie sprawdzone, natomiast żaden ze strażników nie zainteresował się gąbką. Przynajmniej nie na tyle, by zobaczyć niewielkie nacięcie, dzięki któremu do środka włożono parę porcji kompotu.
Forst czekał na przesyłkę z niecierpliwością, ale kiedy tylko odwinął folię z gąbki, natychmiast zapomniał o tym, co znajduje się w środku. Zapach uderzył go jak obuch. Znajomy, stanowczo zbyt znajomy. Surrealistyczny, jakby pochodzący z zupełnie innego świata.
Przez chwilę wmawiał sobie, że to nieprawda, że się pomylił. Ostatecznie jednak nie miał wątpliwości. Gąbka została skropiona perfumami Kenzo Amour. Takimi samymi, jakich używała Olga.
Umysł wzbraniał się przed implikacjami tego odkrycia, ale kiedy początkowy szok minął, Forst zrozumiał, że Bestia z Giewontu jeszcze z nim nie skończyła.

2

Wyglądał coraz gorzej. Jeszcze miesiąc temu Edmund Osica był przekonany, że jego dawny podkomendny nie może już bardziej wychudnąć. Teraz jednak był zmuszony zmienić zdanie. Forst miał zapadnięte policzki, ręce i nogi cienkie jak patyki i wyraźnie widoczne żebra.
Usiadł naprzeciw Edmunda i popatrzył na niego pustym wzrokiem. Przez moment milczeli. Potem Wiktor odchrząknął i rozejrzał się po sali widzeń.
– Miło, że pan wpadł, panie inspektorze.
Osica zacisnął usta.
– Nie bądź bezczelny, Forst – powiedział. – Przychodzę tutaj co tydzień, ale o ile mnie pamięć nie myli, to pierwszy raz, kiedy zdecydowałeś się wyjść z celi.
Wiktor wzruszył ramionami.
– Tylko tyle masz mi do powiedzenia?
– A czego więcej potrzeba?
– Przydałoby się kilka słów wyjaśnienia.
– W takim razie proszę bardzo: nie przychodziłem, bo nie widziałem w tym celu.
– Cel jest taki, żeby…
– Nie wyjdę stąd przed czasem, nie uda się zmienić kary i nie mam co liczyć na przeniesienie w lepsze miejsce. Nasze rozmowy nic by nie zmieniły.
Miał rację. Sąd i tak poszedł mu na rękę, włączając do wyroku skazującego elementy decyzji klasyfikacyjnej – dzięki temu został przeniesiony do zakładu typu półotwartego dla osób odbywających karę po raz pierwszy. Nie było tutaj zakapiorów, którzy zabiliby go bez mrugnięcia okiem… a jedynie tacy, którzy przez moment się zastanowią, zanim to zrobią.
Osica przyjrzał się Forstowi. Po przejściach w areszcie przy Montelupich były komisarz miał nieco przekrzywioną szczękę. Prawy kącik ust lekko się uniósł, sprawiając wrażenie, jakby Wiktor nieustannie uśmiechał się pod nosem. Inspektor nie dostrzegł jednak żadnych świeżych ran ani siniaków. Wyglądało na to, że Forst radzi sobie na Podgórzu całkiem nieźle.
Nie licząc narkotyków. Edmund nie potrzebował wyników badania krwi, by dojść do wniosku, że Wiktor coś bierze. Był ospały, źrenice miał zwężone, wzrok mętny, a skórę bladą. Tu i ówdzie Osica widział żółtawe wypryski, które pokrywały cerę większości ćpunów. Skrajne wychudzenie i nieustanne drapanie się w zgięciu łokcia rozwiewały wszelkie wątpliwości.
Edmund poprawił się na krześle, niemal żałując, że tu przyszedł. Nie mógł nic zrobić dla Forsta. Rozmowa w niczym nie pomoże, a jeśli chodziło o przysługi w służbie więziennej, wszystkie już wykorzystał. Wiktor także o tym wiedział… a mimo to tym razem postanowił się z nim spotkać.
Osica ściągnął brwi, wbijając wzrok w oczy skazańca.
– Co się zmieniło? – zapytał.
– Wszystko się zmienia, panie inspektorze. Tyle że na zewnątrz, bo tutaj… – Urwał i rozłożył ręce.
– Więc dlaczego zmieniłeś zdanie co do rozmowy?
– Bo potrzebuję pomocy.
– W czym? – zapytał Edmund i zniżył głos. – Chcesz pieniędzy? Papierosów?
– To nie ma tu znaczenia.
– Słyszałem co innego. To waluta, Forst, powinieneś…
– Na walutę pochodzącą ode mnie obowiązuje embargo, panie inspektorze – przerwał mu i westchnął. – Nikt nie przyjmie czegokolwiek od byłego policjanta. Chyba że mówimy o zaproszeniu do bitki. To przyjmują wyjątkowo chętnie.
Osica odchrząknął i znów się poprawił. Miał wrażenie, że usiadł na wyjątkowo niewygodnym krześle.
– Więc o co chodzi?
– O pomoc na zewnątrz.
Nie brzmiało to najlepiej. Znając Forsta, mogło chodzić wyłącznie o działania wbrew prawu. Edmund właściwie nie miałby nic przeciwko, gdyby nie to, że był pod lupą. Po tym, jak jego podwładny został skazany niemal na najwyższy wymiar kary, komendant rejonowy patrzył na niego nieufnie. Właściwie należało uznać za cud, że Edmund nie wyleciał z pracy.
– A konkretnie? – spytał Osica. – Czego oczekujesz?
– Dostałem niedawno pewną przesyłkę.
– Jaką?
– Z kilkoma artykułami pierwszej potrzeby.
– Z heroiną, tak?
Forst uniósł brwi.
– Drapiesz się po miejscu, gdzie dajesz sobie w żyłę – wyjaśnił Edmund, wskazując przedramię. – Początkujący tak mają. Jak zaczniesz strzelać w okolice kostki, gdzie skóra jest najcieńsza, będziesz się bardziej pilnować.
– Nie biorę heroiny.
Osica uniósł wzrok, trwał przez chwilę w bezruchu, a potem pstryknął palcami.
– Nie, oczywiście, że nie. Przynajmniej nie czystą – przyznał. – Jest za droga. Ty kupujesz kompot, nasz polski wynalazek z lat siedemdziesiątych. Chwała dwóm studentom chemii, którzy wynaleźli ten tańszy substytut.
Forst milczał.
– Powiesz mi, co było w tej przesyłce?
– Gąbka spryskana perfumami Olgi.
– Że co proszę?
– Ktoś wysłał mi jasną wiadomość.
Osica otworzył usta, ale się nie odezwał. Wciągnął głęboko powietrze, a potem pokręcił głową, jakby właśnie usłyszał największą głupotę.
– Wydawało ci się, Forst.
– Nie.
– W tym przesiąkniętym smrodem miejscu wszystko, co pachnie nieco lepiej, musi przywodzić na myśl najmilsze znane ci…
– To jej perfumy.
Ręka drgnęła Wiktorowi, gdy znów poczuł potrzebę, by podrapać się w miejscu iniekcji. W porę jednak się zmitygował, po czym zaczął odwijać zakasany rękaw. Osica wbijał wzrok w jego oczy i czekał na więcej informacji.
Szybko jednak zrozumiał, że musi je wyciągnąć z komisarza.
– W porządku… – podjął. – Załóżmy, że masz rację.
– Nie musimy zakładać. Tak jest.
– Niech będzie. W takim razie wytłumacz mi, po co ktokolwiek miałby przysyłać ci coś takiego?
– Są dwie możliwości.
Osica sam doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale nie miał zamiaru o tym wspominać. Może ta namiastka śledztwa okaże się terapeutyczna? Może dzięki temu choć na moment Forst zyska cel? Nie, to mrzonki, nie było sensu się oszukiwać. Wiktor dawno popadł w apatię, z której prawdopodobnie już nie wyjdzie.
– Albo Bestia z Giewontu chce sobie ze mnie zadrwić, albo Olga żyje.
– Słucham?
– Chyba nie sądzi pan, że zabójca rzeczywiście powiesił się w górach, jak każą nam myśleć media?
– Nie, Forst, nie. Co do tego nie mam wątpliwości. Ale…
– Olga.
– Tak – odparł Osica i wypuścił ze świstem powietrze. – Rozumiem, że narkotyki przepełniają cię… optymizmem czy pogodą ducha, ale to wyjątkowe brednie, nawet jak na ciebie.
Znów zaległa cisza. Edmundowi przemknęło przez myśl, że istnieje jedna zasadnicza różnica między Forstem a typowymi ćpunami. W przypadku tych ostatnich rozmowom zawsze towarzyszył rozbiegany wzrok, nerwowość i nadpobudliwość. Tymczasem Wiktor patrzył mu prosto w oczy i miał kamienny wyraz twarzy.
– Rozumiesz, co mam na myśli…
– Rozumiem, panie inspektorze.
– Więc skąd ten wniosek?
– Stąd, że Bestia z Giewontu nie bawi się w półśrodki.
– Hę?
– Zwykłe gry nie robią na tym człowieku wrażenia. Nie dostarczają mu odpowiednich emocji. Zakładam więc, że nie pogrywałby sobie ze mną w ten sposób. Nie przysyłałby mi perfum tylko po to, żeby się ze mną podrażnić.
Edmund głośno przełknął ślinę. Było to logiczne założenie, ale stanowczo niewystarczające, by wysuwać tak daleko idące wnioski.
– Miałem sporo czasu, by się nad tym zastanowić.
– Nie wątpię.
– I to jedyna sensowna konkluzja.
Osica podrapał się po głowie. Czuł się dziwnie bez czapki oficerskiej i munduru, ale wyszedł z założenia, że lepiej będzie, jeśli zjawi się na Podgórzu w stroju cywilnym. Jego żona zwykła mawiać, że wygląda wtedy dziwnie – i tkwiło w tym ziarno prawdy. Edmund znacznie lepiej czuł się w swoim… naturalnym ubiorze.
Spojrzał na Forsta. Zaletą odbywania kary w zakładzie typu półotwartego było to, że mógł nosić typowe dla niego czarno-czerwone koszule w kratę. Gdyby trafił tam, gdzie w istocie było jego miejsce, musiałby nosić czerwony strój oznaczający „enkę”, więźnia niebezpiecznego.
– Masz za dużo czasu na myślenie, Forst.
– To prawda. Ale dzięki temu wiem, że ona żyje.
Edmund nie słyszał nadziei w jego głosie. Nie widział też jej w oczach skazańca. Dostrzegał za to pewność. Uznał, że być może nie powinien się dziwić – racjonalność opuściła Wiktora zapewne na długo przed tym, jak trafił na Podgórze.
– Załóżmy, że masz rację – powtórzył Osica. – W jakim celu Bestia z Giewontu miałaby ci przysyłać tę wiadomość?
– By się nade mną znęcać.
– Mówiłeś, że nie bawi się w takie gierki.
– To nie gierka. To katorga, panie inspektorze.
– No dobrze… – odparł Edmund i potarł skronie. – Ale to nie jest odpowiedź na moje pytanie. Dlaczego to robi?
– Nie wiem. Jestem na jego celowniku od czasu, kiedy wyciągnąłem tamtą monetę z ust ofiary na Giewoncie. I od tamtej pory nie udało mi się ustalić, dlaczego ja.
Osica także wiele razy zadawał sobie to pytanie. Było jednym z tych, na które nie istniała żadna dobra odpowiedź.
– Jego motywacje zresztą mnie nie interesują – dodał Wiktor. – Chcę tylko, by znalazł pan Olgę.
– Na miłość boską… czy ty w ogóle słyszysz, co mówisz? Pogrzebałeś ją. Byłem tam, Forst.
– Chowaliśmy zamkniętą trumnę.
– Tak, ale…
– W dodatku akta sprawy mówią, że nie sprawdziłem jej pulsu w szpitalu.
– Akta sprawy mówią? To sam nie pamiętasz?
– Nie – przyznał Wiktor i po raz pierwszy spuścił wzrok. – Tamte chwile widzę w pamięci jak przez mgłę. Wydaje mi się, że sprawdziłem puls na przegubie ręki, ale…
Osica sądził, że za moment dokończy, jednak Forst zamilkł.
– To nie ma znaczenia – ocenił podinspektor. – Stwierdzono zgon, zamknięto ją w kostnicy, a potem opuszczono w trumnie do ziemi.
– Najwyraźniej nie.
– Sugerujesz, że ktoś w magiczny sposób przeniósł ją gdzie indziej?
– Nie ma w tym żadnej magii, panie inspektorze. Przeciwnie.
Edmund wiedział już doskonale, o co poprosi go były podkomendny. Nie musiał nawet werbalizować swojej prośby, by wszystko stało się jasne. Obaj zdawali sobie z tego sprawę.
Forst podniósł wzrok.
– Dowie się pan, czego może? – zapytał.
– Ależ…
– Nigdy o nic pana nie prosiłem, panie inspektorze.
Osica przypuszczał, że to prawda. Ilekroć Wiktor ładował się w kłopoty, zazwyczaj zdawał się albo tym nie przejmować, albo czerpać z tego satysfakcję. Nigdy nie znalazł się w na tyle opłakanej sytuacji, by prosić o pomoc.
– Teraz to robię – dodał. – I proszę, żeby miał pan otwarty umysł.
– W porządku.
– Trzeba to prześledzić. Od początku do końca.
– Zrobię tak, Forst – zapewnił go Edmund. – A gdybyś czegoś potrzebował…
– Potrzebuję tylko tego.
Zanim Osica zdążył odpowiedzieć, więzień się podniósł. Kilku strażników natychmiast się nim zainteresowało, a jeden ruszył w jego stronę. Chwycił za pałkę umocowaną do pasa i sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał krzyknąć, by skazany wrócił na miejsce. Szybko jednak zrozumiał, że Wiktor Forst załatwił już wszystko, co miał do zrobienia, i postanowił wrócić do celi.
Na odchodnym były komisarz obrócił się jeszcze przez ramię i posłał Edmundowi szybkie spojrzenie. Niewypowiedziany przekaz, który Osica dostrzegł w jego oczach, był jasny: liczę na ciebie.

Remigiusz Mróz
Deniwelacja
Wydawnictwo Filia
Premiera: 10 maja 2017
 

Był taki rok pod Tatrami, kiedy milczały skrzypce i basy, nie niosły się po groniach wesołe śpiewki pasterek i juhasów, pustoszały całe zagrody, osiedla, polany.
Pod Tatrami hulała śmierć.
– Opowieści halnego wiatru. Legendy spod Tatr i Beskidów, Urszula Janicka-Krzywda

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Jej spojrzenie nabrało wyrazistości dopiero, kiedy ją zabiłam. Wcześniej była niekompletna, zupełnie jakby to śmierć dopełniła jej obrazu.
Przez moment przyglądałam się mojej ofierze w zimnym świetle LED-owej latarki. Brak reakcji źrenic na światło potwierdzał, że to koniec. Zarówno dla niej, jak i dla mnie.
Nazywała się Edyta, ale za życia wszyscy mówili na nią Edi. Po śmierci będzie znana przede wszystkim jako N.N. Nomen nescio. Tak określi ją osoba sporządzająca protokół z oględzin zwłok.
Nie musiałam przesadnie się trudzić, żeby ukryć jej tożsamość.
Niewiele wysiłku kosztowało mnie też pozbawienie jej życia. Edi zawsze była ufna, choć nieraz powtarzałam, że w końcu ją to zgubi. I tak ostatecznie się stało. Planowałam to od dawna, właściwie od kiedy pamiętam. Byłam skrupulatna, nie popełniłam żadnego błędu.
Rzekomo nie ma zbrodni doskonałej. Bzdura. Wszak gdyby do niej doszło, nikt nigdy by się o niej nie dowiedział.
To tak jak z najlepszym kłamcą, prawda? Jest nim ten, kogo wszyscy uważają za prawdomównego.
Ale czy to, czego dokonałam, mogło być zbrodnią doskonałą? Być może. Zadbałam o to, by śledczy nie dotarli do żadnych śladów wskazujących na mój udział. Zabiłam Edi w miejscu, z którym nie mam nic wspólnego, na niewielkim placu budowy przy Orkana. Za jakiś czas powstanie tutaj nowy hotel, zanim to się jednak stanie, rankiem policja ogrodzi miejsce zdarzenia i ustawi parawan wokół ciała.
Podłoże nie było idealne, zostawiłam odciski butów. Biegły z zakresu traseologii nie dokona jednak żadnego przełomu, zaraz bowiem pozbędę się obuwia, które kupiłam tylko na tę okazję.
Co z innymi śladami? Klucz stanowiło to, bym zostawiła ich nie jak najmniej, ale jak najwięcej. Śledczy zazwyczaj mieli ich do zabezpieczenia setki. Nie sposób było włączyć do materiału dowodowego wszystkich, więc na miejscu zdarzenia dokonywano selekcji. Zazwyczaj opierano się na intuicji i doświadczeniu. I czasem to wystarczało.
A czasem nie. Tak jak w tym przypadku.
Zrobiłam wszystko, by mieć pewność, że policyjni technicy nie znajdą niczego, co mogłoby wskazać na mnie. Oczywiście zostawiłam mnóstwo śladów biologicznych, ale te, które mogłyby się na coś przydać, zniszczyłam.
Ślady zapachowe zniknęły po użyciu wybielacza z chlorem. Specjalista z zakresu osmologii nie będzie zadowolony. Rękawiczki zaraz ściągnę, a potem stopię je razem z butami – to z kolei nie zadowoli technika robiącego badania gantiskopijne. Śladów dermatoskopijnych nie zostawiłam.
Nie pozbyłam się też narzędzia zbrodni, unikając jednego z najpowszechniejszych błędów. Amatorzy sądzili, że da się je ukryć. Że istnieje miejsce, w którym narzędzie w jakiś cudowny sposób zniknie.
Ja jednak do amatorów nie należę. I zdaję sobie sprawę z tego, że ślady zawsze prowadzą do rzeczy. A rzecz do osoby.
Zadbałam więc o to, by ta nie należała do mnie.
Mogłabym pozbyć się ciała, ale nie miałoby to żadnego praktycznego znaczenia. Zawsze z rozbawieniem słuchałam wszystkich tych opinii, w których podkreślano, że gdy nie ma ciała, nie ma zbrodni. Mnóstwo wyroków skazujących zapadło, mimo że do dzisiaj nie odnaleziono zwłok.
Moim największym zmartwieniem były ślady genetyczne. Nawet na kawałku włosa pozbawionego cebulki da się wykonać badanie mitochondrialnego DNA. I z tym jednak sobie poradziłam.
Równie istotny był wybór odpowiedniego momentu. Zależało mi na tym, by tej nocy dyżur prokuratorski pełniła niezbyt doświadczona osoba. Najłatwiej będzie bowiem uniknąć wykrycia, jeśli dojdzie do zwykłych ludzkich błędów.
Czynnik ludzki zawsze był najsłabszym ogniwem. A ja wiedziałam, jak to wykorzystać.
To było moje ostatnie zabójstwo, wisienka na torcie. Nigdy więcej nie odbiorę nikomu życia, wypełniłam swój plan. I nikt nigdy nie dowie się, na czym polegał.

2

Kolejność osób zjawiających się na miejscu zdarzenia zawsze była podobna. Jako pierwsi stawiali się policjanci patrolowi, zaraz po nich wzywano tych dyżurujących, a potem przyjeżdżali technicy. Prokurator zazwyczaj docierał jako ostatni.
Tym razem jednak było inaczej – ostatni przyjechał nowo powołany komendant rejonowy policji. Edmund Osica był starym wyjadaczem, który karierę zaczynał jeszcze w milicji. Widział wiele, spodziewał się wszystkiego, ale nie mógł wyobrazić sobie gorszego zainaugurowania nowego etapu kariery. Zrozumiał to tuż po tym, jak wysiadł z samochodu TPN-u.
Wystarczyło spojrzeć na minę młodego prokuratora, który odpowiadał za przeprowadzenie oględzin. Młokos czekał na niego na parkingu, sprawiając wrażenie, jakby stanął na minie i usłyszał niepokojący chrzęst pod stopami.
Osica zlustrował go wzrokiem. Gdyby minął chłopaka na Krupówkach, nigdy nie powiedziałby, że ma cokolwiek wspólnego z organami ścigania. Był chuderlawy, nosił kremowy polar, miał łagodne rysy twarzy i jasne, kręcone włosy. Wyglądał niewinnie.
Zbyt niewinnie, biorąc pod uwagę widok, jaki musiał zastać na zboczu Giewontu. Ciała z pewnością były dobrze zakonserwowane przez niskie temperatury, ale nawet bez zmian gnilnych niewątpliwie tworzyły makabryczną mozaikę.
Edmund podniósł wzrok i spojrzał w stronę krzyża górującego nad Polaną Strążyską. Jak dziś pamiętał wisielca, od którego rozpoczął się najgorszy okres w jego życiu. Okres, po którym jeszcze do końca się nie podniósł.
Tymczasem teraz zanosiło się na powtórkę. A być może nawet na gorszą wersję tego, czego dopuściła się Bestia z Giewontu.
Inspektor potrząsnął głową. Niepotrzebnie snuł takie myśli, na tym etapie nic nie było jeszcze przesądzone. Szybko złożył to na karb pogody. Nad odległymi szczytami wisiały ciemne, ołowiane chmury, które sprawiły, że nawet szumiący tuż obok Strążyski Potok robił złowrogie wrażenie.
– Wszystko w porządku? – zapytał prokurator.
Osica potrzebował chwili, by przypomnieć sobie, jak nazywa się młodzik. W końcu wyłowił z pamięci imię i nazwisko. Jacek Rapacz. Zaczął pracę w prokuraturze rejonowej zaraz po tym, jak zniknął Wiktor Forst. Po tym, jak wszystkie pożary wygasły. Od tamtej pory w Zakopanem było spokojnie, wydawało się nawet, że dochodziło do mniejszej liczby wypadków w górach. Ludzie byli jakby ostrożniejsi.
Aż do teraz.
– Panie inspektorze?
– Tak, w porządku – odburknął Edmund, a potem ruszył w stronę Giewontu. – Gdzie leżą te ciała?
Rapacz podążył za nim.
– Na zachodnim stoku.
– Widziałeś je już?
Nawet gdyby prokurator nie pokiwał głową, jego trupioblada twarz mówiłaby sama za siebie.
– Ile ich tam jest?
– Pięć.
– Wszystkie ubrane?
Prokurator zawahał się, jakby było to trudne pytanie.
– Tak.
– W co? – dopytał Osica. – Ciuchy górskie, bieliznę, worki pokutne?
Jacek Rapacz spojrzał na niego z rezerwą. Właściwie nie miał obowiązku odpowiadać na jakiekolwiek pytania. To on był panem i władcą na miejscu zdarzenia, to on kontrolował i nadzorował wszystko, co się działo.
I mógł po prostu zignorować bardziej doświadczonego policjanta. Wielu początkujących oskarżycieli publicznych na jego miejscu z pewnością tak by postąpiło. Wydawało im się, że skoro ustawy przyznają im określone kompetencje, w pakiecie wyposażają ich także w umiejętności śledcze.
Praktyka jednak nauczyła Osicę, że w takiej sytuacji to od takich jak on zależy najwięcej. Dlatego pofatygował się osobiście na miejsce. Dlatego wspinał się teraz czerwonym szlakiem w kierunku Przełęczy w Grzybowcu, sapiąc coraz głośniej. I coraz bardziej obawiając się tego, co zastanie na miejscu.
– Wygląda na to, że wszystkie ofiary były względnie dobrze przygotowane do wędrówki – podjął Rapacz. – Miały buty trekkingowe, kurtki nieprzemakalne i…
– Jakiej firmy?
– A to ma jakieś znaczenie?
– Może mieć.
– Wydaje mi się, że… Quechua?
Wymówił to jako „keczła”, co niegdyś świadczyłoby o jego obyciu i znajomości wymowy obcych słów. Teraz jednak dowodziło jedynie tego, że swego czasu zapewne przeglądał fanpage na Facebooku, na którym radzono, jak wymawiać nazwy zagranicznych firm.
– To chyba marka własna Decathlonu – dodał.
– Mhm.
Osica oddychał z coraz większym trudem.
– Ale dlaczego pan pyta?
– Bo mniej więcej wiem, co producenci montują w kurtkach.
Prokurator uniósł brwi i popatrzył na Edmunda pytająco.
– W większości jest recco – oznajmił komendant. – Niewielka blaszka, która odbija sygnał z nadajnika. Urządzenie pasywne, ale pomaga w poszukiwaniach. Niektóre modele mają elementy aktywne, pozwalające na lokalizację… ale raczej nie te z Decathlonu.
Osica urwał, nie mając zamiaru kontynuować. Jego kondycja pozostawiała wiele do życzenia, a Rapacz narzucił żwawe tempo.
– Dąży pan do tego, że ofiary mogły przeleżeć tam całą zimę. Nieodkryte.
– Tak.
– I nikt nie zgłosiłby zaginięcia?
Edmund charknął, a potem zaniósł się kaszlem. Niepotrzebnie po latach niepalenia coś podpowiedziało mu, żeby na powrót sięgnąć po papierosy. Nie, nie coś. Głupstwo, rzecz zupełnie prozaiczna. Usłyszał w radiu, że Leonard Cohen nie palił przez trzydzieści lat, a potem – tuż przed osiemdziesiątymi urodzinami – oznajmił, że zamierza wrócić do nałogu. I że czekał na ten moment przez całe te trzy dekady.
Właściwie w tym wieku nie mogło to już chyba niczego zmienić. Osica wyszedł z podobnego założenia, a poza tym nie widział już wielu powodów, by ciągnąć egzystencję na tym padole łez. Po stracie córki jedyną bliską osobą, która mu została, był Forst. Stanowiło to dość dojmującą sytuację.
Wszystko zmieniło się z momentem otrzymania awansu. Nie spodziewał się, że obejmie schedę po komendancie rejonowym, a jednak to właśnie jego wytypowano w komendzie wojewódzkiej.
Początkowo chciał odmówić, ale ostatecznie uznał, że zrobi, co może, żeby Zakopane znów zaczęło być kojarzone z góralskim folklorem, rozrywką i turystyką, a nie krwią niewinnych ludzi spływającą po stokach.
Pracę zaczął w poniedziałek. Dwa dni temu.
– Chce pan zrobić przerwę? – odezwał się Rapacz.
– Tak.
Prokurator się zatrzymał.
– Ale w życiu, nie we wspinaczce – wysapał Edmund, wskazując na szczyt. – Idziemy dalej.
Utrzymując dobre tempo, dotarliby na miejsce po niecałych dwóch godzinach. Koniec końców płuca Osicy kazały mu jednak zrobić kilka przerw. Wraz z prokuratorem stanął pod zboczem po niemal trzech godzinach od opuszczenia Polany Strążyskiej. Na miejscu pracował już zespół policjantów i techników. Wszyscy jak jeden mąż przerwali czynności i wyprostowali się, widząc komendanta.
Edmund odnalazł odpowiednio wiele sił, by zbyć to machnięciem ręki. Jednocześnie kątem oka dostrzegł, że Jacek Rapacz trzymał się dwa kroki za nim.
Osica westchnął.
– Jest pan jednym z tych, co haftują, tak? – zapytał mrukliwie.
– Słucham?
– Rzyga pan na widok śmierci?
– Nie, skąd, po prostu…
Komendant odwrócił się i miał wrażenie, że Rapacz pobladł jeszcze bardziej. A zatem rzeczywiście należał do tych, którzy z kostuchą jeszcze się nie oswoili. Właściwie powinien zdać sobie z tego sprawę już wtedy, gdy prokurator oznajmił, że po niego wyjdzie.
Klasyczne zagranie. Ci słabsi robili wszystko, by opuścić miejsce zdarzenia, mimo że formalnie to oni odpowiadali za zabezpieczanie śladów. W skrajnych przypadkach bywało, że prokuratorzy czekali kawałek dalej, a policjanci przynosili im zdjęcia, referując podejmowane czynności.
Bogiem a prawdą, niewielu było takich śledczych. Dziś jednak najwyraźniej właśnie taki się trafił.
– Niechże pan podejdzie, rzuci okiem.
– Miałem już okazję…
Osica obrócił się, złapał młodego za rękaw i przyciągnął. Wskazał na ciało leżące najbliżej.

 
Wesprzyj nas