Joanna Czeczott w reporterskiej książce „Petersburg. Miasto snu” opisała miasto ze snu Piotra I, powstałe na kościach do dziś niepoliczonych ofiar budowniczych, miasto ze snu mieszkańców głodujących w czasie wojennej blokady, miasto ze snu bananowej młodzieży lat 80. XX wieku.


Petersburg Joanny Czeczott to nie Wenecja Północy, to nie miasto białych nocy. Autorka przez siedem lat gromadziła historie obrazujące prawdziwe oblicze miasta, a nie to, które wciąż pojawia się w stereotypowych wyobrażeniach rodem z folderów turystycznych. Jej opowieść o Petersburgu jest – i zarazem nie jest – opowieścią o Rosji. Zdaniem autorki, nie da się jednoznacznie uznać Petersburga za mikrokosmos, w którym można oglądać Rosję. Jak mówiła na lipcowym spotkaniu we wrocławskich Tajnych Kompletach – Petersburg powstał z założenia jako miasto odrębne od Rosji, wręcz zaprzeczające ideom tradycyjnej prawosławnej Rusi, której Piotr I nienawidził z całego serca. Petersburg miał być wszystkim, tylko nie tym. Do dzisiaj widać tę odrębność, ale też jest ona taka immanentnie rosyjska. Ten paradoks, te dwa żywioły, które wciąż się ścierają, tworzą energię miasta. Nie da się ukryć, że jest to bardzo rosyjskie miasto, a zarazem miasto, które nie miało być rosyjskie. Dlatego próbowałam poznać Petersburg jako klucz, który powie mi coś o Rosji, ale tak trochę à rebours, mówiąc też o tym, czym Rosja nie jest.

Obraz Petersburga kreślą przed Joanną Czeczott dzisiejsi jego mieszkańcy, ale poprzez ich losy, losy ich przodków, poznajemy również historię miasta, sięgającą głęboko, wręcz czasów „przedpiotrowych”. Historia mocno wkracza we współczesność, np. za sprawą narodu Wodów. – Zgodnie z mitem o założeniu Petersburga, miasto powstało na błotach, tereny te były siłą wydzierane naturze – mówiła Czeczott. – Tymczasem właśnie te ziemie, w delcie Newy, od średniowiecza zamieszkiwali, wspólnie z innymi mikrospołecznościami, Wodowie. A ponieważ samo istnienie pamięci o tych narodach przeczy mitowi założycielskiemu Petersburga, to odwoływanie się do tej pamięci jest skrajnie niebezpieczne. Próby walki o przywrócenie wodzkiej tożsamości spotkały się z tak okrutnymi represjami, że wśród części potomków Wodów utrwaliło się przekonanie, iż lepsze jest wyparcie się jakiejkolwiek tożsamości.

Obraz Petersburga kreślą przed Joanną Czeczott dzisiejsi jego mieszkańcy, ale poprzez ich losy, losy ich przodków, poznajemy również historię miasta

Innym, nienaruszalnym mitem, o którym mówiła Czeczott, jest blokada; w czasie II wojny światowej Leningrad przez 900 dni był zamknięty przez wojska hitlerowskie w żelaznym pierścieniu. – Blokada stanowi element doświadczenia formacyjnego całego miasta – wyjaśnia Czeczott. – Większość moich rozmówców, nawet nie pytanych, mówiła, że miała kogoś z rodziny w blokadzie. To taka swoista legitymacja dla bycia petersburżaninem. Opowieści o blokadzie przedstawiają ją jako doświadczenie w rodzaju „zacisnąć zęby i przeżyć”: no, nie było jedzenia, trudno, ale wytrzymaliśmy… gdyby Hitler zdobył Leningrad, to my byśmy nie zdobyli Berlina… Więc blokada postrzegana jest jako waleczna ofiara w służbie zwycięstwu. Nie mówi się natomiast o tym, jakim wstrząsem tak naprawdę była blokada. Jedynym znanym mi człowiekiem, który zapuścił się w piekło blokady od strony relacji społecznych, ich rozpadu – bo mówimy o sytuacji granicznej, w której matka musi wybierać, które z dzieci karmić, a które przeznaczyć na śmierć – był profesor Siergiej Jarow, zmarły niestety dwa lata temu, nie zdążyłam z nim porozmawiać. Książka, którą napisał jest wstrząsająca, ale ona w ogóle nie rezonuje w Rosji poza opozycyjnymi mediami; właśnie dlatego, że pokazuje prawdę, której nie chce się przyjąć do wiadomości. Mając w głowie tę książkę i pisząc akurat rozdział o blokadzie, z przerażeniem obserwowałam pikniki, które polskie ministerstwo obrony urządziło z okazji szczytu NATO w Warszawie. Widziałam dzieci sadzane do zdjęć na czołgach, i myślałam wtedy – odchodzi pokolenie, które pamięta prawdziwą wojnę, które wie, że tak naprawdę nie ma zwycięzców, że wszyscy są przegrani, a my znów dajemy się ponieść mitowi „zaciśniemy zęby i zwyciężymy”. Podobny wydźwięk ma dla mnie dyskusja wokół Muzeum II Wojny Światowej; jeśli zarzuca się, że za mało gloryfikuje bohaterską postawę, a za bardzo się skupia na tym, jak niszcząca jest wojna dla człowieka, to mówimy o podobnej próbie tańca z historią, tańca śmiertelnie niebezpiecznego…

Petersburg. Miasto snuAutorka odniosła się też do jeszcze innego mitu związanego z Petersburgiem, mitu końca miasta. – Pozwalam sobie w książce na takie nieco abstrakcyjne dywagacje, dotyczące tego, że mit końca jest równie ważny jak mit początku miasta. Petersburg był – już mogę to powiedzieć w czasie przeszłym – miastem, które trwało ze świadomością końca, że właściwie ten koniec może być tu i teraz. Przez 308 lat miasto dotknęło 308 powodzi. To napędzało siły twórcze, wymuszało by przetrwać i cały czas się nie poddawać, walczyć z żywiołem. Najpełniej konstrukcję mitu opisał Władimir Toporow, który mówił, że jest to miasto dwuwładzy: kultury i natury. Że ten koniec wiszący jak miecz Damoklesa daje miastu właśnie siłę twórczą, że można umrzeć dla świata, by urodzić się dla twórczości, że bliskość śmierci paradoksalnie daje nieśmiertelność. I w sytuacji, gdy postawiona na Zatoce Fińskiej tama powstrzymuje powodzie, postawiłam pytanie, czy to oznacza, że ten mit końca właściwe już przestał mieć rację bytu? I czy tym zachwycającym konstrukcjom filozoficznym prosta tama kładzie kres?…

Jeden z rozdziałów książki poświęcony jest popularnej wśród intelektualistów postawie życia wnie. To termin stworzony przez Aleksieja Jurczaka, profesora kulturoznawstwa z Berkeley, rodowitego leningradczyka. – Życie wnie oznacza bycie częścią systemu totalitarnego a jednocześnie bycie kompletnie poza nim, bycie niewidzialnym dla tego systemu. Najbardziej intratną posadą w latach 80. były dla tego rodzaju emigracji wewnętrznej posady palaczy w obiektach, dozorców. Czyli fuchy pozwalające być użytecznym dla systemu a jednocześnie umożliwiające zajęcie głowy czymś zupełnie innym, własnymi sprawami, projektami, dającymi pożywkę dla intelektu. Wydaje mi się, że Petersburg z tą swoją masą instytucji kulturalnych wręcz jest stworzony na centrum emigracji wewnętrznej, do którego wszyscy zjeżdżali i mogli znaleźć się w swoim świecie. Pamiętam, jak na początku lat dwutysięcznych, kiedy Putin już był prezydentem, ale jego władza dopiero autorytarnie się konstytuowała, byłam wstrząśnięta, że na Marsze Niezgody przychodzi tak niewiele osób, że ludzie nie wychodzą na ulice. Czy im nie zależy? – zastanawiałam się. Dopiero później zrozumiałam, że oni żyją sobie wnie. To jest ich życie, w jakiś sposób są w nim wolni.
Swoistym dopełnieniem życia wnie jest nachuizm. W jednej z najpopularniejszych piosenek zespołu Leningrad „W Pitierie pić” (bohaterowie piją w Petersburgu), pewna kobieta postanawia rzucić wszystko i iść pić z policjantem – pada wówczas taka fraza: „A nie poszłoby to wszystko w chuj”. Nachuizm to jest to, czemu można oddać się w momencie, kiedy nie ma się już żadnego wpływu na to, co dzieje się w państwie.

Przywołaną na początku odrębność miasta Czeczott portretuje także na przykładzie środowisk LGBT. Otóż Petersburg okrzyknięto błękitną stolicą Rosji, miejscem stanowiącym azyl dla osób o innej orientacji seksualnej. – Kiedy byłam na stypendium w Petersburgu, zdumiało mnie niesamowicie, że osoby tej samej płci idą przez miasto trzymając się za ręce, przytulają się. W Polsce takie zachowania nie były oczywiste. Dopiero później dotarłam do informacji z których wynikało, że historia Petersburga jako enklawy dla osób homoseksualnych sięga daleko wstecz.
Ten status błękitnej stolicy Rosji obrócił się przeciwko miastu – stało się dla władz poligonem doświadczalnym dla testowania działań wymierzonych przeciw środowiskom LGBT. – W 2012 roku właśnie w Petersburgu po raz pierwszy przyjęto w Rosji prawo zakazujące propagandy homoseksualizmu, przy czym tą propagandą może być chociażby trzymanie się za ręce w miejscu publicznym. Kiedy na początku lat dwutysięcznych zaczynałam pisać reportaż o błękitnej stolicy, wtedy powiewał duch łopoczącej nad Newskim tęczowej flagi. Gdy kończyłam pisanie, rozmawiałam z ludźmi, którzy z powodu innej orientacji seksualnej doświadczyli pobicia, mieli problemy w pracy, niektórzy wyjechali z Petersburga, bo miasto przestało być dla tych środowisk miejscem bezpiecznym, o jakim ja chciałam napisać…

Petersburg Joanny Czeczott nie wywołuje zachwytu nad architektonicznymi perłami miasta, nie zachwyca sztuką z Ermitażu, nie wywołuje „och” na widok zwodzonych mostów. Niesie bolesne i gorzkie konstatacje co do wpływu historii na rzeczywistość dnia codziennego. Ale może dzięki temu, gdy znajdziemy się Petersburgu, spojrzymy na miasto nie tylko oczami turysty… Beata Kaniewska

Petersburg. Miasto snu
Spotkanie z Joanną Czeczott odbyło 27 lipca 2017 w księgarni Tajne Komplety we Wrocławiu, w ramach cyklu „Reportaż na Tajnych”.
Spotkanie poprowadzili Karol Pęcherz i Łukasz Basiak z Tajnych Kompletów.

Zdjęcia: Krzysztof Kaniewski

Joanna Czeczott, Petersburg. Miasto snu, seria „Sulina”, Wydawnictwo Czarne, premiera 28 lipca 2017
 
 

Petersburg. Miasto snu

Joanna Czeczott
Petersburg. Miasto snu
seria „Sulina”
Wydawnictwo Czarne
Premiera 28 lipca 2017
 

Nyen – 1632 – 14 maja 1703
Petersburg – 16 maja 1703 – 31 sierpnia 1914
Piotrogród – 31 sierpnia 1914 – 26 stycznia 1924
Leningrad – 26 stycznia 1924 – 6 września 1991
Petersburg – od 6 września 1991

Kto z nas nie udaje się czasem na emigrację wewnętrzną? W mieście snu żyją ludzie, którzy nie wracali z niej całe dekady. Są w niej mistrzami. Mistrzowie ci mają swoich mistrzów. Niedoścignionym jest na przykład Josif Brodski. Jego przyjaciel pisze: „Brodski żył nie w proletariackim kraju, ale w monastyrze własnego ducha. Nie walczył z reżimem. Po prostu go nie zauważał. Nie był świadomy jego istnienia”.
Jego brak wiedzy o sowieckich realiach mógł się wręcz wydać symulowany. Poeta był na przykład przekonany, że Dzierżyński żyje. Że Komintern to nazwa zespołu muzycznego. Nie umiał zidentyfikować członków politbiura Komitetu Centralnego. Gdy fasada budynku, w którym mieszkał, została udekorowana sześciometrowym portretem Mżawanadzego[1], spytał: „Kto to? Wygląda jak William Blake”1.
Josif Brodski – i jemu podobni – nie „udawali się czasem” na emigrację wewnętrzną. Oni wręcz tam zamieszkali. Innymi słowy – żyli wnie.
Kategorię życia wnie nazwał i opisał Aleksiej Jurczak, profesor kulturoznawstwa na Berkeley – i oczywiście rodowity leningradczyk. Życie wnie – wyjaśnia, a w biegłości żonglowania przykładami wyczuwamy jego własne doświadczenie – nie oznacza egzystowania poza systemem. To byłoby, rzecz jasna, niemożliwe, bo w Rosji Radzieckiej system był totalny, a co za tym idzie – obejmował wszystkie sfery życia. Nie dało się funkcjonować poza nim i nie ponosić z tego tytułu konsekwencji. Każda próba wyłomu skutkowała represjami.
Tymczasem ludzie, którzy żyli wnie, nie byli też dysydentami. Dla nich totalitarna władza i dysydencka opozycja stanowiły jedynie awers i rewers tej samej, mało interesującej monety. Monety, której lepiej w ogóle nie dotykać. Nie z przezorności, skąd. Po prostu dlatego, że funkcjonowało się w zgoła innym wymiarze2.
Jurczak cytuje jedną z weteranek życia wnie: „Nie mieliśmy do nich [dysydentów] żadnego stosunku. Nie byliśmy nimi. […] Byliśmy inni, bo dla nas oni byli ludźmi sowieckimi. To tylko kwestia zmieniających się znaków: plus lub minus. Osoby prosystemowe i antysystemowe były jednakowo ludźmi sowieckimi. A ja nigdy nie myślałam o sobie jako o człowieku sowieckim. Byliśmy organicznie inni. Byliśmy po prostu wnie”3.
„Cóż za wspaniałą biografię kroją naszemu rudemu przyjacielowi!” – wykrzyknęła Anna Achmatowa, gdy dowiedziała się, że KGB zsyła Brodskiego na ciężkie roboty do obwodu archangielskiego (spędził tam półtora roku, które wspominał dobrze). Z zarzutem: pasożytnictwo. Nuta zdumienia, która (oprócz ironii i przeczucia narodzin dojrzałego poety) pobrzmiewa w okrzyku Achmatowej, wskazuje, że kręgi zainteresowań jej „rudego przyjaciela” oraz KGB w zasadzie nie miały powodu się stykać. On nie był dysydentem.
Zarzut pasożytnictwa postawiony Brodskiemu podpowiadał natomiast, jak skuteczniej utrzymać rozłączność tych dwóch kręgów: tylko przez silniejsze umocowanie się w systemie. Wnie można było bowiem spokojnie żyć jedynie wewnątrz niego – najlepiej w samych jego trzewiach, aby nie budzić podejrzeń.
Tym tropem podążali żyjący wnie obywatele miasta snu. Ideałem ich egzystencji stała się zatem praca w kotłowni w jednym z sowieckich wielopiętrowych bloków. Jak twierdzi Jurczak, najbardziej pożądana posada dla młodej leningradzkiej inteligencji lat osiemdziesiątych, obok fuchy dozorcy i stróża. Zresztą profesor nie powiedziałby „inteligencji”, bo już to ma konotacje systemowe lub antysystemowe. Powiedziałby: pracy w kotłowni pożądał każdy ze swoich. Tych, którzy z lubością spędzali roboczogodziny, doglądając pieców, czasem przekręcając jakąś korbę czy inny kurek, a tak naprawdę – studiując faktycznie palące ich zagadnienia z zakresu filozofii, metafizyki, literaturoznawstwa i innych cudownie pasożytniczo-niepraktycznych dziedzin.
Kobieta cytowana przez Jurczaka wspomina, jak jej koleżanka ubiegała się o pracę w kotłowni. O, trzeba było do tego niezłych znajomości. Dzięki protekcji wezwano ją na rozmowę kwalifikacyjną, ale i tak dostała odmowę. „Co? Mediewistka? O nie, nie. Tu wszyscy są z nauk prawnych. Dwóch doktorów, trzeci wkrótce się broni”4 – usłyszała.
Kotłownia stanowiła enklawę idealną: gdzie intelektualiści mogli być bardziej wewnątrz systemu, jeśli nie wśród jego rur, bojlerów, wajch, kontrolek, termometrów i kotłów? Gdzie mogli być jednocześnie bardziej na zewnątrz tego systemu, niedostępni dla niego? Byli wnie: dbali o żar w kotłach państwa radzieckiego, pozostawiając swój świat całkowicie poza jego zasięgiem. Czy to przypadek, że ten żar się w końcu rozpalił? Jurczak stworzył kategorię wnie do opisu ostatniego sowieckiego pokolenia – a swoją książkę opatrzył tytułem Wszystko było na zawsze, do czasu, gdy przestało być w ogóle.
Ale lata osiemdziesiąte nie wzięły się znikąd. Brodski „pasożytował” już w latach sześćdziesiątych, a powody do emigracji wewnętrznej w tej części świata istniały od wieków.
W 1917 roku Iwan Bunin napisał: „Ludzi ratują tylko własne niedostatki – słaba wyobraźnia, brak wrażliwości, niezdolność do myślenia – inaczej nie dałoby się żyć”5. Wkrótce uciekł z kraju. Ci, którzy zostali, szukali innego ratunku. I wielu znalazło go – właśnie odwrotnie, niż myślał Bunin – w uskrzydlającej wyobraźni, w otulającej wrażliwości, w oświecającej jasności myślenia.
A na stolicę emigracji wewnętrznej jak żadne inne miasto nadawał się Petersburg. Pozbawiony swej funkcji stolicy politycznej, w latach dwudziestych, już po przemianowaniu na Leningrad, nagle został zdeklasowany. Jego bogactwo intelektualne – liczne urzędy, szkoły, uczelnie, muzea, teatry – okazało się teraz zbyt wielkie, nieprzystające do potrzeb prowincjonalnego miasta. Kształciło ono zastępy ludzi, których horyzonty wyznaczała tylko własna wyobraźnia. Stało się miastem z syndromem overeducated, czy raczej overqualified. Jego potencjał przeniósł się wnie.
Nie cały, rzecz prosta. Władze w Moskwie robiły zresztą, co mogły, aby ów kłopotliwy naddatek uszczuplić. Leningrad nie cieszył się sympatią Stalina, toteż boleśniej niż inne miasta dotknęły go czystki końca lat trzydziestych. Także decyzję o niepoddaniu go Niemcom po oblężeniu cechowała charakterystyczna niefrasobliwość w gospodarowaniu zasobami ludzkimi i upuszczaniu krwi.
Ale i tak przez całe dekady ludzie żyli tu – i żyją – wnie. Wciąż pełno tych, dla których emigracja wewnętrzna to treść życia. Tak jakby nigdy z niej nie wracali. Bywa, że system wzywa ich do odmeldowania się, po czym spokojnie odchodzą w głąb siebie, do swoich spraw. Bywa też, że Rosja wdziera się w ich świat i z niego wyrywa. Wówczas cierpią. Wartością staje się samo przechowanie pamięci o nim. Ale pamięć jest tutaj szczególnie zagrożona.
Jesienią zdarza się, że nisko nad miastem wiszą ciężkie chmury. Kolejnego dnia opadają tuż nad dachy kamienic i nie widać już nawet złotych kopuł i iglic. A jeszcze kolejnego – siadają na ziemi. Chodzi się wówczas w ciemnoszarej mgle, która natychmiast nasyca się cierpkim smakiem spalin.
Ten Petersburg jest tak naprawdę wnie od samego początku. Już zgodnie z mitem założycielskim miał to być przecież twór obcy, niepasujący do Rosji – a jednocześnie miasto, w którym buchają żarem jej kotły. Bycie wnie daje mu energię. Działanie jednocześnie „tu i teraz” oraz „gdziekolwiek i kiedykolwiek” rodzi napięcie. Zdarza się, że między tymi sferami iskrzy.
Bycie wnie daje też dystans, dzięki któremu łatwiej wejść do systemu na własnych zasadach. Ba: właśnie z pozycji wnie wraca się po to, aby system wywrócić do góry nogami. W ten sposób Piotr I po podróży na Zachód wrócił nad Newę, aby stworzyć Petersburg. W ten sposób Lenin po pobycie w Szwajcarii wrócił nad Newę, aby stworzyć Leningrad. A nawet (jeśli przymknie się oko na proporcje) w ten sposób Putin po służbie w Niemczech wrócił nad Newę, aby odtworzyć imperium FSB.
Większość osób, które mogą sobie na to pozwolić, z emigracji wewnętrznej jednak dobrowolnie nie wraca. Co śmielsi chcieliby usankcjonować status wnie, przynajmniej na szczeblu lokalnym – i jest o czym pofantazjować nocą przy nalewce i płomieniu z burżujki, na drewnianym strychu kamienicy na Wyspie Wasylewskiej.
– Blisko nam do separatystów petersburskich – wyznał kiedyś klarnecista Igor, błyskając białymi zębami. – Chcemy uciekać z Rosji całym miastem!
Josifa Brodskiego władze wydaliły w końcu z kraju. Złożono mu dwukrotnie propozycję wyjazdu do Izraela, propozycję nie do odrzucenia, którą dwukrotnie odrzucił. W końcu zawieźli go po prostu na lotnisko, wsadzili do samolotu do Wiednia. Nigdy nie wrócił do kraju. Odbicie Petersburga odnalazł w Wenecji.
Emigracja wewnętrzna przeradza się czasem w zewnętrzną. Ale kto jest dobrze wyćwiczony w byciu wnie, odtworzy swoją stolicę nawet na obczyźnie. Petersburg pozostanie na zawsze miastem snu.

1 Wodowie i ogień

Łużyce, wieś sto pięćdziesiąt kilometrów na zachód od Petersburga, na brzegu Zatoki Fińskiej – ruiny twierdzy Nienszanc, Petersburg, dzielnica Ochta, przy ujściu rzeki Ochta do Newy

Tatiana Wiktorowna myślała, że wychodzi za Rosjanina. Ślub wzięli w jego rodzinnej wsi. Podczas ceremonii kobiety śpiewały pieśni w dziwnym języku. Jedna z nich brzmiała tak:

Idą cztery dziewice:
jak będziemy się bawić patykami i pałkami?
Patyk poleciał do nieba, pałka potoczyła się po drodze,
po drodze do kościoła, na grób brata.
Bracie, synu mej matki. Wróć do domu.
Nagotuj kocioł jaj. Przygotuj korzec ciasta.
Połóż jaja na ziemię, a ciasto na grób.
Wskaż moje imię, wspomnij mój wiek.
O bracie, synu mej matki,
czy możesz zbudzić się i powstać?
Wyciągnąć ręce z grobu,
otrzepać palce z piasku?
O siostro, córko mej matki.
Idź do domu. Bądź w domu.
Nagotuj kocioł jaj. Przygotuj korzec ciasta.
Połóż jaja na ziemię, a ciasto na grób.
Wskaż moje imię, wspomnij mój wiek!6

Tatiana patrzyła na swojego nowo poślubionego męża. Siergiej znał te pieśni i rozumiał ten język.
W ten sposób dowiedziała się, że jest Wodem.

Nie, to nieprawda, że wcześniej były tu tylko błota i bagniste pustkowia.
Jeśli chodzi o strefę geograficzną, są to południowe rejony tajgi. Rosły tu gęste lasy, wiekowe jodły i sosny. Dość szybko je zresztą wycięto. I dość szybko trzeba było zacząć walczyć z wyrębem – już dekadę po założeniu Petersburga car wprowadził kary za samowolne ścinanie drzew.
Nie, to nieprawda, że wcześniej ziemie te były niezamieszkane. Od średniowiecza żyli tu Iżorowie i Wodowie. A także Finowie ingermanlandzcy, Wepsowie i liczni cudzoziemcy, głównie Szwedzi. Tereny wokół dzisiejszego Petersburga nazywano Ingrią, Ongrią lub Ingermanlandią. U progu XVIII wieku mieszkało na nich około sześćdziesięciu tysięcy osób.
Dobrali się, Siergiej i Tatiana. Bo jej matka pochodziła z Wepsów.
Ale to Wodowie okazali się jej przeznaczeniem.
– Zaczęłam interesować się najpierw genealogią rodziny Siergieja. I było tak, jakby nagle otworzył się przede mną cały świat, którego wcześniej nikt nie próbował poznać i który starannie skrywał się przed obcym wzrokiem7.
Zachwyciła się nim. Zanurzyła się weń. Nie wiedziała, co się może zdarzyć, gdy wyciągnie ten świat z ukrycia.

*

I zaczęli żyć jak prawdziwi Wodowie – ona, pracownica rybnego kombinatu, i on, robotnik z fabryki fosforu w Kingiseppie, mieście jakieś sto kilometrów w głąb lądu, najbliżej Łużyc. Zimą i wiosną pracowali tam, żyjąc w swoim małym kingiseppskim mieszkanku. Za to latem, jesienią i kiedy tylko się dało, przenosili się do Łużyc.
Zbierali grzyby i jagody w okolicznych lasach. Oddawali je potem do skupu – a można na tym zarobić. Za parę lat za pieniądze z grzybów i jagód postawią nowy dom.
Ale to już później. Po pożarze.
Na razie mieszkają w rodzinnym domu Jefimowów, rodziny Siergieja: tradycyjnym, drewnianym, trzyczęściowym.
Nie spłonął w wojnie. To rzadkość.
Wodowie budują domy na pokolenia. Ich siedziby mają po jednej stronie część zimową (lepiej ogrzewaną), po drugiej część letnią (lżejszą, przewiewną), a pośrodku korytarz, pomieszczenie gospodarcze. Gdy syn się żeni, rodzice odcinają część letnią i przenosi się ją, belka po belce, na nowe miejsce: tam zamieszkają nowożeńcy. Potem młodzi spokojnie dobudują sobie część zimową, a rodzice – nową część letnią. To domy pomyślane tak, aby pączkowały i trwały.
Dom Jefimowów jest dla Tatiany łaskawy. Gospodyni zaprasza tam ludzi. Wypytuje o zwyczaje, tworzy drzewa genealogiczne także innych rodzin. A to trudne, bo Wodowie nie używali nazwisk, tylko zawołań. Najczęściej od ptaków: Głuszec, Kruk, ktoś nawet był Kurą Fienią. Gdy Rosjanie kazali wpisywać nazwiska do paszportów, Wodowie zaczęli wpisywać nazwiska, jakie znali. Na przykład: Suworow. Albo posługiwali się imionami odojcowskimi jako nazwiskami i co pokolenie wpisywali nowe. Mąż miał inne nazwisko niż żona.
Galimatias.
Ale Tatiana kopie cierpliwie.
A Siergiej oprowadza ją po lasach, które schodził od dziecka. Prowadzi ją na cmentarze. Niewtajemniczonemu trudno je znaleźć, bo wodzkie groby powinny pozostać nieoznakowane, najlepiej, aby wyrósł na nich zagajnik. Bliscy przynoszą tam zmarłym jedzenie i kładą do dziupli jaja, kaszę, ciasto. Dusze przylatują i posilają się.
Siergiej prowadzi też żonę nad wodę. Tu mieszkają duchy wodne, panuje życiodajny żywioł żeński. Jest vesi-emä, czyli woda-kobieta, vesi-ämmä, woda-matka, jest tu też pani ryb i podwodnego świata. Jej Wodowie poświęcali jeden dzień sierpniowy: szli na brzeg o północy, modlili się o pomyślne łowy, w zamian ślubowali oddać jej pierwszą złowioną rybę. I oddawali. W tym czasie duchy strumieni siedziały nad wodą i czesały włosy. W niektóre dni można je było dojrzeć nawet w południe. Do brzegu czasem podpływała syrena.
Bywało też, że woda kogoś zabierała. Aby ją ubłagać, cała wieś składała się na ofiarę. Łeb barana, który wrzucało się do zatoki. Na dużym, spłaszczonym szarym kamieniu blisko Łużyc składało się w ofierze głowy kogucie. Kamień ma wgłębienia, w których zbiera się woda. Zyskuje właściwości lecznicze.
W równonoc wiosenną, w przeddzień Paschy, cała wieś nie spała. Wszyscy łużyczanie wychodzili na brzeg, „aby popatrzeć, jak słońce gra”. Słońce wschodzi wtedy dokładnie na wschodzie – i jeden z dużych kamieni przybrzeżnych ma wyżłobiony krzyż skierowany dokładnie w tę stronę. Od tej nocy odliczano czas gospodarskich robót.
Były też i inne zwyczaje związane z kamieniami na brzegu morza – ale tak stare, że Siergiej nie umie ich już nawet wytłumaczyć. Zna tylko ślady po nich. Zna miejsce, gdzie zachował się prastary kamienny krąg. Głazy porosły już trawą, ale dzieciaki z Łużyc wiedziały, gdzie są. Skakały tam w kółko, z kamienia na kamień, a potem kąpały się razem w morzu. Rodzice przyprowadzali tam konie i krowy.
Siergiej zabiera tam Tatianę. Ona chce porobić zdjęcia.
Przyjeżdżają – a tu żelazny płot i ochrona. Ogrodzony kawał lasu, morza, cały piękny brzeg.
– Co to? – pyta Siergiej.
– A to, wot, port – wyjaśnia ochroniarz.
Koparki i kruszarki kamieni przyjeżdżają niewiele później.

Teraz, już po wszystkim, wielu mówi, że lepiej było w ogóle nie zaczynać tej walki. Przychodzili do Tatiany, pytali, po co jej to było.
– Trzeba to zrozumieć – mówi łagodnie Jekatierina Kuzniecowa. – Na ostatnim spisie ludności jako Wodowie w Petersburgu określiły się sześćdziesiąt trzy osoby. Tylko najbardziej aktywni działacze. Ja sama znam więcej Wodów w mieście. Ale wszyscy starsi przestrzegają: lepiej wpisać „Rosjanin”.
Teraz, już po wszystkim, stare mieszkanie Jekatieriny nieopodal placu Siennego jest pełne wodzkich artefaktów. W kątach niedbale upchnięte worki, biurko i półki zawalone pudłami, siatkami. Jekatierina otwiera jeden z worów – a tam białe płótno misternie haftowane karminowymi nićmi. Rozwija je: to suknia, koszula, wyszywany sarafan. Otwiera pudełko – a tam mienią się ametysty i opale, srebrna i miedziana biżuteria, subtelna, szlachetna, wykonana według średniowiecznych wzorów. Sięga na półkę – a tam skórzane kufle impregnowane woskiem, starodawną metodą, z wytłaczanymi na skórze wzorami, podobnymi do tych ze strojów.
Jekatierina wszystkie te cuda wykonała własnymi rękami. Jest artystką i konserwatorką zabytków. Talent odziedziczyła po dziadku i babci. On był profesorem na Akademii Sztuk Pięknych, ona jego studentką. I okazało się, że on jest Wodem, a ona Wodyjką. To niezwykłe, że tak się spotkali, mówi Jekatierina, że się zgadali na temat swojego pochodzenia.
– Po latach trzydziestych już nikt nie mówił, że jest z Wodów – wyjaśnia.

 
Wesprzyj nas