Czy miasto zaliczane do kategorii mniejszych może być dobrym miejscem do życia? Jak żyje się w takim mieście? W reporterskiej podróży przez 31 polskich miast odpowiedzi na te pytania poszukiwał Filip Springer. Dlaczego akurat 31? Zdecydował się odwiedzić miasta, które w wyniku reformy administracyjnej 1975 roku stanęły przed szansą awansu, zyskując status stolic wojewódzkich, utracony po 24 latach wskutek kolejnej reformy.


Miasto Archipelag

W opowieściach jakie wysłuchał, miasta te jawią się niczym archipelag możliwości, szans, ale i rozczarowań. Springer nie bada lokalnej specyfiki odwiedzanych miast, choć każde, jak pojedyncza wyspa, ma swój koloryt. Wyłapuje wątki, które powtarzają się w rozmowach, budując jeden wspólny obraz archipelagu. Choć oczywiście zróżnicowany, w którym zaprzepaszczone perspektywy, zdegradowane możliwości („Świat, proszę pana (…) to jest gdzie indziej” – kelnerka z Koszalina), poczucie krzywdy, przeplatają się z przełamywaniem lokalnego marazmu („Widzisz, te ruiny, one są świetnym pretekstem do narzekania. Ale można w nich też zobaczyć jakiś potencjał, jakąś szansę i je wykorzystać” – Przemek z Tarnobrzega), z budowaniem tu i teraz najlepszego miejsca do życia („…tego, że kiedyś było świetnie, nie pamięta już prawie nikt. To, że potem było kurewsko źle, idzie pomału w zapomnienie. I w końcu można się spokojnie zająć tym, co będzie” – Nullo, raper z Wałbrzycha).

Autor docieka, co stoi za decyzjami tych, którzy z miast nigdy nie wyjechali, tych, którzy wyjechali w założeniu bezpowrotnie i wreszcie tych, którzy wrócili. Wrócili, mimo że „remontuje się infrastrukturę, bo tym łatwo kupić wyborców, ale refleksji nad taką intelektualną równią pochyłą to nie ma.” – mówi Łukasz z Suwałk. Powroty nie są gremialne; książkę otwiera zestawienie danych GUS, dotyczące liczby mieszkańców byłych miast wojewódzkich. W odniesieniu do większości z nich wyraźnie widać spadek liczby mieszkańców po 1999 roku. Piotr, nauczyciel z Jeleniej Góry, siedząc z autorem w kawiarni zauważa: „Jestem jednym z nielicznych, którzy wrócili. To jest coś, czego nie byłem świadomy przed powrotem – generacyjna samotność trzydziestolatka w średnim mieście”. Mimo tego swoim uczniom powtarza, żeby we wszystkich scenariuszach na życie jeden zawsze zakładał powrót.

Ci, którzy wrócili, są przekonaniami, że w mniejszym mieście po prostu lepiej i wygodniej się żyje. Wszędzie jest bliżej, tempo życia jest wolniejsze, łatwiej budować relacje międzyludzkie – to są rzeczy, które budują jakość życia. W mniejszych miastach trudno być świnią, bo to szybko wychodzi na wierzch. Wśród tych, którzy zostali, są tacy, którym wszystko w życiu udało się i są szczęśliwi, ale są i ci, którzy zostali z poczucia bezradności – dla nich centrum życia staje się McDonald’s albo przystanek autobusowy.

Archipelag jest tylko pretekstem do opowiedzenia o Polsce mniejszych miast.

Rysowany przez Springera obraz życia w byłych stolicach województw nie jest przynależny tylko tym miastom. W lustrze porażek i sukcesów byłych centrów regionów (żyje w nich około 3 mln ludzi), z powodzeniem mogą przejrzeć się inne mniejsze miasta Polski. Archipelag jest tylko pretekstem do opowiedzenia o Polsce mniejszych miast. Choć w przypadku opisanych 31 ośrodków wszystko wydaje się być spotęgowane; nowy podział administracyjny, który wszedł w życie w 1999 roku oznaczał raptowny brak środków finansowych, postępującą stagnację, upadek prestiżu…

A może utrata statusu wojewódzkiego była tylko wymówką, tłumaczącą niepowodzenia? Bo dla części miast – jak podkreśla Springer – reforma z 1998 roku wcale nie stanowiła rozwojowego hamulca. Czy to dlatego czytamy w jednym z pierwszych rozdziałów, że „Doświadczenie uczy, że warto mieć pod ręką jakąś katastrofę”? Utracona „wojewódzkość” świetnie wpisywała się w taką narrację. Czy ten obraz po katastrofie będą w stanie zmienić sportretowani przez Springera swoiści wewnętrzni ambasadorzy miast, mieszkańcy, którzy chcą zawalczyć o swoje miejsce na ziemi? Dopóki miasta Archipelagu będą marginalizowane przez władze centralnie, może to być zadanie niezwykle trudne. Choć niektórym – o czym również mówi Springer – się udaje.

Fotograficzno-reporterska książka „Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast” to tylko jeden z elementów szerszego projektu, a właściwie reporterskiego eksperymentu pod nazwą Miasto Archipelag. Stworzone specjalnie na potrzeby projektu kanały internetowe (www/Facebook/Instagram/Vimeo) służyły pomocą w budowie społeczności zainteresowanej tematem. W projekt włączył się też tygodnik Polityka i radiowa Trójka. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Karakter we wrześniu 2016 r. Beata Kaniewska

Zdjęcia: Krzysztof Kaniewski

Filip Springer, Miasto Archipelag, Polska mniejszych miast, Wydawnictwo Karakter, Premiera: 15 września 2016
 
 

Miasto Archipelag

Filip Springer
Miasto Archipelag
Polska mniejszych miast
Wydawnictwo Karakter
Premiera: 15 września 2016
 

Prolog

– A może mi pan powiedzieć – zabulgotał głos w słuchawce – na cholerę to panu?
– Wyruszam w podróż – odpowiedziałem – więc potrzebuję mapy.
– Aha, to powodzenia życzę. Jutro wysyłam.
Przesyłka przyszła kilka dni później, w zwykłej szarej kopercie, wyłożonej od środka kilkoma warstwami folii bąbelkowej. To było trochę dziwne, przesadne. Chodziło przecież tylko o starą, podniszczoną mapę wartą raptem kilka złotych, może nawet mniej niż naklejony na kopertę znaczek. Po prostu jakąś cenę trzeba było podać.
Wydrukowano ją w 1976 roku. Na okładce jest kontur kraju podzielonego na czterdzieści dziewięć województw. Tytuł Polska Rzeczpospolita Ludowa. Mapa administracyjna. Natychmiast przykleiłem ją do ściany i zacząłem uważnie oglądać.
Rozpoczynam podróż, tak jak trzeba, od mapy. Tak lubię najbardziej. Moc map tkwi w tym, że nie zaznaczono na nich ludzi. Przestrzeń jest w nich sprowadzona do dwóch wymiarów, ale można ją sobie przynajmniej wyobrażać bez przeszkód. Nikt nie zaburza obrazu. Drogi, ulice, place, całe wsie, a nawet miasta są idealnie puste, a przez to czytelne. Obcowanie z mapą to obcowanie z przestrzenią, którą ma się całkowicie na własność. Można z nią zrobić, co się chce. Mapa łudzi wolnością, obiecuje swobodę, zwalnia z obowiązków. Im jest dokładniejsza, tym łatwiej jej uwierzyć.
Jest tylko jeden problem – wszystkie mapy kłamią. Tak było od ich samego początku.
To oczywiste, bo przecież nie da się przenieść powierzchni kuli na płaszczyznę w taki sposób, by uniknąć zniekształceń. Wiedział o tym już stary dobry Ptolemeusz. Swoje najważniejsze dzieło – Geographike hyphegesis („Wprowadzenie do kreślenia map”) – podzielił na osiem ksiąg. W pierwszej szczegółowo omówił metodę projekcji powierzchni ziemi na płaszczyznę i wyznaczania siatki współrzędnych. W kolejnych sześciu opisał świat. W ostatniej wyłożył zasady przyświecające mu przy kreśleniu map konkretnych regionów. Zauważył, że poszczególne krainy należy opisywać inaczej niż cały świat, używając innych metod i godząc się na inne kompromisy.
Że spojrzenie z bliska rządzi się innymi prawami niż spoglądanie z daleka.
Dla terenu Polski szczególnie ważna jest Księga III. Opisuje ona Brytanię, Hiszpanię, Galię, Germanię, Recję, Pannonię, Ilirię i Dalmację. Tam, na karcie poświęconej Germanii, w międzyrzeczu Istula flu-uius, Viadus fluuius i Suenus fuuius (biegnących równoleżnikowo) umiejscawia Ptolemeusz kilka miast. Są to: rugium, sturgium, astualis, setida i calisia1. To była pierwsza mapa tych ziem, żadnych wcześniejszych nie mamy.
Jest jednak kilka problemów ze światem Ptolemeusza. Nauka od lat zajmuje się wytykaniem mu błędów. Po pierwsze – to, czym dysponujemy, to średniowieczne interpretacje jego dzieła, żaden oryginał mapy skonstruowanej na podstawie jego opisu nie zachował się bowiem do naszych czasów. Wczytując się w dzieło aleksandryjskiego geografa, i tak udało się jednak sporo ustalić. Jednym z jego największych grzechów było znaczne powiększenie Morza Śródziemnego (w osi równoleżnikowej). Morze Ptolemeusza rozlewa się po prostu zachłanniej niż w rzeczywistości. To pociągnęło za sobą dalsze znie-kształcenia obrazu całej Europy (na jego rozgrzeszenie można jedynie powiedzieć, że to zniekształcenie przetrwało na wielu mapach aż do XVII wieku).
Ponadto ujścia rzek czarnomorskich przesunął Ptolemeusz o całe dwa stopnie ku północy. Podobnie zrobił z ujściem Istula fluuius, w której badacze dość zgodnie rozpoznali Wisłę. Co więcej, Ptolemeusz nie miał pojęcia o istnieniu Morza Bałtyckiego, zamkniętego od północy Półwyspem Skandynawskim. Scandia to u niego raptem cztery małe wyspy rzucone na bezmiar bezimiennego oceanu. Wschodnią część Germanii i znajdującą się na wschód od Wisły Sarmację wypełnił górami Alańskimi, Ryfejskimi i Hiperborejskimi. Doprawdy do dziś nie sposób dojść, które górskie łańcuchy miał na myśli.
Na tym jednak problemy się nie kończą. Ptolemeusz wymienił ponad osiem tysięcy sto nazw geograficznych. Położenie tylko kilkunastu z nich, tych najbliższych jego rodzinnej Aleksandrii, potrafił określić na podstawie długości i szerokości geograficznej. Były to między innymi Marsylia, Rzym, Syrene (Asuan) i Rodos. Naniósł je więc na swoją siatkę kartograficzną, a później przystąpił do zaznaczania na niej tysięcy innych toponimów. Ich położenie wytyczał, obliczając odległość i kierunek od miejsc wcześniej opisanych. Za jednostkę odległości na lądzie uznał krok, na morzu były to dni żeglugi. W ten sposób przestrzeń na mapie Ptolemeusza zmieszała się z czasem.
Nakreślony przez aleksandryjczyka świat ma jeszcze jedną kłopotliwą cechę. Im bardziej oddalamy się od jego centrum, tym staje się mniej dokładny. Swoje wiadomości o dalekich krainach czerpał Ptolemeusz nie tylko od swojego wielkiego mistrza Marinosa z Tyru, ale też od kupców odwiedzających Aleksandrię. Przestrzeń na jego mapie nie jest więc wynikiem precyzyjnego pomiaru, ale raczej powtarzaną z ust do ust opowieścią. Jakby tego było mało, dowiedziono, że Ptolemeusz w swoim dziele dubluje nazwy nie tylko miejcowości, ale i całych krain. Dzieje się tak dlatego, że dla ziem południowych przyjmuje opisy i opowieści idących od południa, a dla północnych – tych, którzy wędrowali z północy. W ten sposób Ptolemeusz kreuje sztuczne geograficzne byty, które nie znajdują potwierdzenia w rzeczywistości. Zostały mu po prostu opowiedziane dwa razy.
Wątpliwości trawią także badaczy pochylających się nad mapą obejmującą swym zasięgiem teren dzisiejszej Polski. Nie miał ich wprawdzie Jan Długosz – czytając ją, bez wahania rozpoznał w calisii po prostu Kalisz, czyli Poloniae civitatum vetustissima. Inni poszli za nim. Znaleźli się jednak i sceptycy. Przeliczano więc z mozołem Ptolemej-skie stopnie na kilometry, potem zaś wyznaczano odległości od punktów bardziej pewnych (takich jak wybrzeże Bałtyku czy miasto Kela-mantia nad Dunajem). Próbowano też wiązać zaznaczone na mapie miejscowości z plemionami, o których pisał Tacyt.
Nie ma więc pewności, czy to, co znalazło się w dziele Ptolemeusza, rzeczywiście jest odwzorowaniem przestrzeni. Niektórzy uważają, że konkretne, wymienione przez Ptolemeusza miasta i krainy są raczej archipelagiem bytów zawieszonych nie tylko w przestrzeni, ale również w czasie. Tak rozumiana i czytana mapa Ptolemeusza stanowiłaby obraz niezliczonych opowieści, jakimi obdarowywali geografa kupcy przybywający do Aleksandrii.
Moja mapa też kłamie. Nie tylko dlatego, że przedstawia podział na tych nieszczęsnych czterdzieści dziewięć województw. Problem tkwi o wiele głębiej. W latach sześćdziesiątych XX wieku ludowe Wojsko Polskie usiłowało ukryć położenie i prawdziwy kształt Polski. Chodziło o to, by utrudnić wrogom inwazję z czającego się na zachodzie złego NATO. Najwyraźniej zakładano, że najeźdźcy będą korzystać z krajowych wydawnictw kartograficznych i postanowiono ich przechytrzyć. Wycinano więc z map całe fragmenty przestrzeni, wprowadzano też pewne zafałszowania w odległościach i układzie zaznaczonych na nich punktów. W roku 1965 zdecydowano się działać w tym względzie systemowo i pójść o krok dalej. Uznano, że prawdziwe mapy Polski potrzebne są właściwie tylko wojsku. Kraj podzielono więc na pięć obszarów, których granice biegły z grubsza wzdłuż granic ówczesnych województw. Każdy z tych obszarów odwzorowano w zupełnie innym układzie współrzędnych, a współczynniki tych współrzędnych utajniono. W rezultacie po złożeniu pięciu takich generalnych map Polski nic do siebie nie pasowało i nic się z sobą nie łączyło. Wróg, gdyby tylko zdecydował się na atak, miał nad taką układanką wpaść w głęboką konfuzję i zarządzić odwrót.
Dziesięć lat po wprowadzeniu w życie „układu 1965” Edward Gierek dość spontanicznie i ku zaskoczeniu wszystkich podzielił Polskę na czterdzieści dziewięć województw. Niektóre z nich znalazły się w dwóch, a nawet trzech strefach odwzorowania. Wymyślony przez wojskowych fortel działał – żadna z publikowanych wówczas map podziału administracyjnego Polski nie oddawała faktycznego kształtu wszystkich województw. Wśród nich była z pewnością moja mapa z 1976 roku. Ukazany na niej kształt był pewną wariacją – kompromisem pomiędzy pięcioma różnymi systemami odwzorowania.
Mam więc przed sobą efekt chorego snu genialnych komunistycznych strategów. Planując tę podróż, godzinami gapiłem się na mozaikę kolorowych plam, próbując połączyć jedną logiczną linią wszystkie te miasta, które były stolicami województw, a dziś już nimi nie są. Nic o nich nie wiem, a bardzo chcę się dowiedzieć. Żyją w nich prawie trzy miliony Polaków. Po kilkunastu próbach daję sobie spokój. Zaczynam rozumieć, że mam do czynienia z archipelagiem – nie tylko opowieści, ale i samych miast. Nie da się ich połączyć jedną linią. Postanawiam podzielić je na grupy i połączyć okręgami. Wychodzi tak sobie, ale wygląda już bardziej obiecująco. Mam więc coś na kształt planu (który wkrótce się rozpadnie) i coś na kształt mapy. Wszystko, czego trzeba, aby wyruszyć w coś na kształt podróży.

1 Stosuję nazwy geograficzne w wersjach łacińskich występujących w piętnastowiecznych opracowaniach mapy Ptolemeusza.

 
Wesprzyj nas