“Na pastwiska zielone”, tom trzeci „Sagi rodziny Neshov” to nowa literatura norweska w najlepszym wydaniu. Bestsellerowa seria Anne B. Ragde to opowieść o walce z emocjami i życiowymi kryzysami. Mocna i delikatna zarazem.


Na pastwiska zieloneWir chorych emocji w pełnej dysfunkcji rodzinie – Ragde po raz trzeci dostarcza bohaterom „Sagi rodziny Neshov” mocnych przeżyć.

Walka o utrzymanie rodzinnego gospodarstwa, rozwój działalności zakładu pogrzebowego i ożywione podniecenie, spowodowane zbliżającymi się narodzinami. To tylko wstęp do wielowątkowej opowieści, o mocnym, skandynawskim sznycie. Tego lata wiele jeszcze się zmieni, gdy wszyscy – tak różni od siebie – członkowie rodziny ponownie się spotkają. Każdy z własnym planem na przyszłość.

***

Ragde dokonuje niemożliwego. W powieści „Na pastwiska zielone” – kolejnej po „Ziemi kłamstw” i „Rakach pustelnikach” – łączy to, co wydaje się absurdalnie sprzeczne. W piękny sposób pisze o tym, co brzydkie i smutne. Ale i jakże ludzkie. Autorka, uznana za mistrza w opisach życiowych kryzysów, w trzecim tomie sagi „żal, szarość życia i problemy miesza z humorem, szaleństwem, ciepłem i miłością” (VG). Do swoich bohaterów podchodzi przy tym z delikatnością.

Autorka pozwala także prawdziwie doświadczyć skandynawskiej rzeczywistości – poczuć ją niemal każdym zmysłem. Niezachwianie dokładna, szczegółowo przybliża współczesne, nordyckie życie. Odsłania obyczajowość, mentalność – w perspektywie osobistej, najmniej uzewnętrznianej, lecz także ogólnospołecznej, dzięki czemu każdy może chłonąć osobliwy rytm tamtejszej codzienności.

***

„To wielka literatura. Cóż za pisarka z Anne B. Ragde! To niewiarygodne”
Nationen

„Anne B. Ragde w najlepszy sposób sprawia, że to, co brudne, zaczyna lśnić”
VG

„Wartościowy – i odważny – punkt bestsellerowej sagi. Z pewnością nikt nie będzie zawiedziony”
Dagbladet

Anne B. Ragde – jedna z najbardziej znanych współczesnych, norweskich pisarek. Laureatka wielu nagród literackich, między innymi Riksmålsforbundets, Brageprisen i Bragebegeret. Jej twórczość cieszy się uznaniem zarówno krytyków, jak i czytelników. W Norwegii autorka sprzedała ponad milion egzemplarzy swoich książek. Była nauczycielką akademicką na Uniwersytecie w Trondheim. Pracowała w branży reklamowej i jako felietonistka. Jako pisarka zadebiutowała w 1986 roku, wydając książkę dla dzieci „Halo! – oto Jo”. Odtąd pisze książki dla dzieci i młodzieży, kryminały oraz powieści. „Saga rodziny Neshov” wprowadziła autorkę na drogę do „zostania najwybitniejszą postacią współczesnej literatury norweskiej”.

Anne B. Ragde
Na pastwiska zielone
Saga rodziny Neshov tom 3
Przekład: Ewa M. Bilińska, Witold Biliński
Wydawnictwo Smak Słowa
Premiera: 7 lipca 2017
 
 

Na pastwiska zielone


PROLOG

Stała pośrodku podwórka, kiedy przyjechał. Tkwiąc w miejscu ze zwisającymi bezwładnie ramionami, zobaczyła, jak parkuje tam gdzie zawsze, pomiędzy stodołą a drewutnią. Wyskakując z samochodu, zawołał: – Sorry za małe spóźnienie! I dzięki za wczorajszy miły wieczór.
Słuchała jego słów, w brudnoszarym świetle poranka widziała kontur jego ciała, ruchy. Ale przede wszystkim widziała, jak do niej podchodzi, a musiał to zrobić, zanim upadnie, liczyły się sekundy.
– Kaj…
– Idę! – krzyknął.
– Kaj Roger.
Nagle usłyszał coś w jej głosie, może szloch, coś w oddechu, sam nie wiedział, ale jego ciało błyskawicznie zesztywniało na chwilę przed tym, jak do niej dotarł jednym skokiem.
– Co się stało?
– Ojciec. On… Udało mi się go wyciągnąć na korytarz i zamknąć w boksie, z dala od Siri.
– Ale co on…
– Sam sobie to zrobił. Leżała tam fiolka z jego pigułkami. Dostał je na nogę. I chyba jakieś butelki po piwie. Nie udało mi się całkiem… W każdym razie nie żyje. A Siri… nie wiem… jego nos i kilka palców…
Objął ją ramionami. – Ależ, Boże mój, Torunn.
Czuła ciężar jego ramion, zamknęła oczy i pomyślała o ciężarze kostek ojca w swoich dłoniach, o bucie, który zsunął się, kiedy zaczęła go ciągnąć, o pełnym podniecenia spojrzeniu Siri, zakrzepłej krwi wokół jej ryja, kwikach pozostałych świń.
– To moja wina – powiedziała.
– Torunn.
– Poddał się, a to moja wina.
Kaj Roger wypuścił ją z objęć, ale jednocześnie chwycił dłońmi jej barki i odsunął ją od siebie.
– Spójrz na mnie.
– Nie.
– No to chociaż posłuchaj. Pójdę do chlewu i przeniosę go do gospodarczego.
Czy płakała? Torunn wydawało się, że nie. Stała i próbowała wyczuć własne łzy, ale nic nie czuła. Własne łzy pachną w szczególny sposób. Jedynym, co wyraźnie odbierała, były obrazy. Ciemna krew przy wielkich, dyndających uszach, wytarty kołnierzyk flanelowej koszuli, z którego wystawały zmechacone nitki, szara, ubrana w wełnianą skarpetę pięta, która wpadła w przesiąkniętą moczem słomę, kiedy stopa wysunęła się z ciągniętego przez nią buta, kąciki jego oczu wypełnione krwią z grzbietu nosa. I dziura w tym miejscu.
– Idź do kuchni i zadzwoń do Margida. A ja zajmę się chlewem.
– Nie dam rady.
– Musisz. Pójdziesz teraz zadzwonić do Margida. A ja oporządzę chlew.
– Chlew? – spytała. Oporządzi chlew. Słowa brzmiały dziwnie.
– Tak. Ktoś musi to zrobić. Mimo wszystko. Świnie muszą dostać jeść, przecież nic nie rozumieją. Ktoś musi je obrządzić.
– Nie poradzę sobie z tym – szepnęła.
Znów ją objął, mocno przycisnął do siebie i dmuchał ciepłym oddechem w jej włosy.
– Nie dam rady.
– Dasz – powiedział. – Ja ci pomogę. Pomogę ci, Torunn.
Ponad jego ramieniem patrzyła w stronę kuchennego okna. Kuchnia w Neshov. Oto stała tutaj, a on nie żył.
– Idź do środka. Zadzwoń. I zaparz kawę. Będzie mi potem potrzebna, przyda się nam obojgu.
– Siri trzeba zarżnąć. Jeszcze dziś – powiedziała.
– To nie wina maciory. Świnie, one…
– Trzeba ją zarżnąć. I TO MOJA WINA!
Kaj Roger odsunął ją od siebie na odległość wyciągniętych ramion, ściskając mocno jej barki.
– Nie wolno ci tak myśleć, Torunn!
– ALE TO PRAWDA!
I poczuła, jak wszystko w niej nagle się zawaliło, poczuła płacz tak potężny, że była pewna, że zwymiotuje, płacz, który przemienił się w niekończący się wdech, a potem wysoki jęk. Odchyliła w tył głowę, jego ręce trzymały ją, ale tylko kilka sekund, potem osunęła się na kolana, a Kaj Roger przy niej. Nie mogła się powstrzymać od jęku, sama słyszała, że brzmi to jak lament jakiegoś zwierzątka, słuchała samej siebie i głosu Kaja Rogera, dochodzącego jakby z oddali, ale nie rozumiała, co mówi, dopiero kiedy mocno ścisnął jej policzki i ryknął:
– POPATRZ NA MNIE, TORUNN!
Uspokoiła się, poczuła zapach łez.
– Spójrz na mnie… Moja kochana, słodka Torunn.
– Nie.
– To nie twoja wina.
– Właśnie że tak. A ją zarżniemy.
– Okej. Wstań. Chodź tu. Idź do środka i wstaw kawę. Ja się pospieszę. Załatwię resztę. A potem przyjdę do ciebie.
Długo stała, trzymając klamkę, zanim ją nacisnęła. Była zimna. Znajdowała się tam od zawsze, tak jej się wydawało. A w każdym razie bardzo długo przed nią. To dłoń ojca naciskała tę klamkę, dzień po dniu, codziennie. Ona sama była tu przecież tylko gościem.

ROZDZIAŁ 1

Znalazła wolne miejsce prawie na samym końcu ulicy Søndre, skręciła i wyłączyła zapłon, ale dalej siedziała, gapiąc się przed siebie. W jej polu widzenia pojawił się stary człowiek. Szedł w rozchylonym płaszczu, mozolnie, nierówno pchając przed sobą balkonik po chodniku. Poruszał się wzdłuż okien wystawowych banku. Gigantyczny plakat reklamowy przedstawiał mężczyznę i kobietę obok staroświeckiej przyczepy kempingowej, przymocowanej do maleńkiego, przerdzewiałego samochodu. Oboje wpatrywali się smutno i bezradnie prosto w kamerę, a napis poniżej zachęcał: „Po co czekać na milion w lotto? Z nami ruszysz z kopyta!”
Mężczyzna z balkonikiem oddychał szybko i ciężko przez otwarte usta, reklamie w oknie nie poświęcił nawet jednego spojrzenia. Dość miał zajęcia z każdym kolejnym krokiem, a jego buty, przypominające kapcie, szurały po zakurzonym chodniku.
Przyjemnie było tak siedzieć. Położyła przedramiona na górnej części kierownicy, powoli złożyła na nich czoło, przymknęła oczy. Na pewno jechało od niej świńskim łajnem, od tygodnia nawozili pola. Chociaż dopiero co wyszła spod prysznica, najprawdopodobniej właśnie to będzie tematem pierwszego komentarza matki: zapach, który przebija się przez wszystkie inne. Wyprostowała się i wyciągnęła ręce przed siebie, krytycznie przyjrzała się paznokciom. Były zniszczone, z lekko widocznymi brązowymi krawędziami przy skórkach. Obróciła do siebie wnętrza dłoni, obejrzała linie życia, losu i serca, czy jak tam się one nazywają, linie, które podobno zdradzają osobowość i przyszłość człowieka. Były lekko brązowe, co w kręgach astrologicznych zapewne zostałoby uznane za zły znak. Już prawie nigdy nie chciało jej się używać rękawic roboczych, no chyba że leżały tuż przed nosem, kiedy były potrzebne.
Znów położyła przedramiona na kierownicy, oparła o nie czoło, zamknęła oczy i słuchała przejeżdżających samochodów. Stary człowiek na pewno już sobie poszedł, ale nie chciało jej się otwierać oczu, by go poszukać. Jak nic mieszkał sam, zmieniał gacie najwyżej raz w tygodniu i codziennie jadł na obiad czerstwy chleb z makrelą i pomidorem, kłamiąc córce, dzwoniącej z jakiegoś odległego miejsca, że co najmniej cztery razy w tygodniu gotuje sobie porządny obiad, z ziemniaczkami.
Samochód za nią ruszył, nie otwierając oczu, słuchała, jak zmienia biegi, w przód i w tył, a potem przyspiesza i dźwięk znika. Ledwie parę sekund później odgłosy powtórzyły się, ale tym razem to było nowe auto, wciskające się na wolne miejsce. Mogła teraz odwrócić się i spojrzeć na tego człowieka. Z tyłu w samochodzie siedział ktoś, kto miał własne, sensowne życie, na pewno zupełnie niepodobne do jej życia, z pewnością nie był to ktoś, kto zaczyna dzień o siódmej rano od wyprawy na czczo do chlewu, do kwiczących z głodu świń. A może i tak, kto to może wiedzieć. W sumie cała ulica Søndre mogła akurat dziś być pełna samochodów z rolnikami. Z Fosen i Skaun, z Byneset i Ranheim. Usłyszała trzask drzwi. Przypominał dźwięk wydawany przez pokrywkę, mocno i nagle zatrzaśniętą na puszce.
– Halo! Halo!
– Tak…?
Drgnęła i wyprostowała się. Za szybą widać było twarz. Kobieta w dziwacznej czapce od munduru. Prawy palec wskazujący był uniesiony, zgięty, gotowy, żeby zastukać w szybę. Teraz opuściła ramię. Torunn otworzyła okno; mocno piekły ją oczy, jakby ktoś sypnął w nie solą. Musiała się wysilić, żeby otworzyć powieki, i ledwie udało jej się skupić wzrok na twarzy kobiety.
Ta wciągnęła badawczo powietrze z samochodu.
– Przepraszam, ale… Siedzi tu pani sobie i śpi?
– Wygląda na to, że tak.
– W sumie nic mi do tego, ale…
– Nie piłam, jeśli o to pani chodzi.
– Musi pani zapłacić za parking. Tylko o to chodzi.
– Zasnęłam, zanim zdążyłam zapłacić.
– No tak. Ale teraz proszę to zrobić. Potem może pani sobie dalej spać, jeśli pani chce.
– Nie będę spać. Idę spotkać się z matką w Palmen.
– Po prostu proszę zapłacić. Najbliższy automat jest tam. Jeśli nie ma pani drobnych, może być karta.
Nie od razu zobaczyła matkę. A w podmuchu od drzwi wyczuła wyraźny odór świńskiego gnoju, zalatujący od niej samej. Zauważyła matkę przy jednym z tych małych stolików z prawej strony i przez kilka sekund obserwowała ją, zanim ta podniosła wzrok i ich oczy się spotkały. Matka doskonale pasowała do tego wnętrza, w swoim eleganckim, białym, wełnianym swetrze z golfem, ze złotem w uszach, starannie ułożoną fryzurą, torebką z patynowanej skóry w kolorze burgunda, stojącą przy stołowej nodze. Właśnie uważnie układała sitko do herbaty na białym porcelanowym spodku, przez tych kilka sekund, kiedy nie wiedziała, że ktoś na nią patrzy, wyglądała na zmęczoną.
– Mamo. Cześć.
– Aaa, to ty! Ale… jak ty wyglądasz, Torunn!
– Wyglądam? Nie, ja…
– Chodź, niech cię uściskam! Spokojnie, wiem przecież, że nigdy nie przejmowałaś się ubraniem. Och, moja Torunn, ale się stęskniłam…
Pozwoliła się przytulić i z obowiązku odwzajemniła uścisk, wdychając zapach pieniędzy, długich chwil spędzanych w łazience, wielkiej uwagi poświęcanej własnemu wyglądowi. Kiedy już odkleiły się od siebie, zobaczyła, jak matka rozszerzyła nozdrza i szybko pokręciła nosem, ale nic nie powiedziała, tylko znów usiadła, poprawiła sweter w talii, ułożyła szeroki golf symetrycznie wzdłuż obojczyków i uśmiechnęła się przesadnie, z macierzyńską wyższością.
– Torunn…
– W sumie nie całkiem rozumiem, co ty tu robisz. Mówiłaś przez telefon, że chcesz się ze mną spotkać?
– Zjedzmy najpierw lunch, a potem pogadamy, kochanie.
– Nie jestem jakoś szczególnie głodna.
– Bzdury. Popatrz na te półmiski z kanapkami! Ja chcę tatara z mnóstwem kaparków, siekaną cebulką i buraczkami. Chwała Bogu, że można znowu jeść surowe żółtka, ależ mnie wykończyło całe to zamieszanie z salmonellą. Ale teraz już o tym cisza, więc najwyraźniej niebezpieczeństwo minęło. Co chcesz do picia, od razu zamówię?
– Mogę wziąć herbatę.
– No to chodźmy sobie nałożyć. Ale mogłaś chociaż znaleźć bluzkę, która ma w sobie odrobinę koloru. Czyż nie?
Wzięła sobie kanapkę z pierwszego półmiska, na jaki natrafiła. Sprasowany rostbef, na nim hałda sosu majonezowego. Matka wciąż stała przy szwedzkim stole i sprawnie układała zawartość swojego talerza szybkimi, precyzyjnymi ruchami. Ktoś usiadł przy fortepianie i zaczął grać skoczne kawałki do kotleta.
Lokal był w połowie wypełniony, prawie wyłącznie lekko podstarzałymi kobietami, wystrojonymi nieco ponad przeciętną. Jeden facet siedział sam przy stole przed sztaplem gazet, było w nim coś znajomego, przypominał jednego z tych dwóch malarzy o tych samych imionach. Ale ona nie kupowała gazet, już nic jej nie mówiły, to, co w nich było, tak daleko odbiegało od jej codzienności, nie umiała też skupić się na tyle, żeby cokolwiek przyciągnęło jej uwagę. W tej sytuacji oczywiście nie znała nazwisk sławnych artystów. Dziadek stale narzekał, że „Nationen” już nie przychodzi do skrzynki na listy. Nawet tym nie miała siły się zająć. Przyszły dwie koperty z okienkiem od „Nationen”. W pierwszej pewnie był rachunek za prenumeratę, a w drugiej informacja o tym, że dostarczanie skończy się, jeśli ktoś go natychmiast nie zapłaci.
– Ależ tu jest uroczo! – powiedziała matka z entuzjazmem, siadając przy stole i starannie układając serwetkę na kolanach. – Nigdy wcześniej nie mieszkałam w Britanii i nie jadałam w Palmen, tylko o tym czytałam i widziałam zdjęcia. To jest odpowiedź Trondheim na Grand Hotel, wiesz, Wenche Foss uwielbia Palmen, a tam siedzi Håkon Bleken. Kiedyś tam, gdzie teraz jest szwedzki stół, był stawek ze złotymi rybkami, ale ludzie wrzucali tam pety, więc rybki musiały odejść. Coś okropnego. Rzucać pety do oczka wodnego, w Oslo by to nie przeszło. No jedz, Torunn. Schudłaś, nie jest ci z tym do twarzy. Powiedz, czy całkiem przestałaś się malować? Wcześniej używałaś przynajmniej tuszu do rzęs, prawda?
– Wyjdę na chwilę i zapalę. Jeszcze nie ma mojej herbaty.
– Ale… będziesz palić przed jedzeniem? Jest aż tak źle? Proszę, proszę…
Kiedy wyszła i otworzyła paczkę papierosów, jakaś kobieta wlokła po chodniku za jedną rękę histerycznie płaczące dziecko. Matka szarpała mocno rękę malucha przy każdym kroku, w drugiej ręce dźwigając wypchane plastikowe siatki. Wszędzie pełno było ludzi, lekko ubranych na tę ciepłą, majową pogodę. Nieco dalej, przed kwiaciarnią, zrobiono stylową wystawę, z długim stołem zastawionym świecami i serwetkami w dopasowanych kolorach. Wciągnęła dym głęboko w płuca i musiała oprzeć się o ścianę, bo nagle zakręciło jej się w głowie, w końcu co ona dziś zjadła, na pewno nie za wiele. Ale mogła przecież wrócić do samochodu, ruszyć i pojechać z powrotem do Neshov, zobaczyć, jak Kaj Roger radzi sobie z bronowaniem. Przed najbliższą niedzielą nawóz musi dobrze wsiąknąć w ziemię, w kościele w Byneset ma być konfirmacja, więc nie może przecież wszędzie snuć się zapach świńskiego łajna. Matka zadzwoniła dopiero wczoraj wieczorem i poprosiła Torunn o spotkanie na lunchu. Kaj Roger nie miał nic przeciwko temu. Ale jak tak można? Przecież to nie było jego gospodarstwo. Jego odpowiedzialność. A do zrobienia było teraz mnóstwo. Dzisiaj jeszcze musieli oznakować świnie na rzeź, za dwa tygodnie trzeba je dostarczyć do rzeźni.

 
Wesprzyj nas