“Pieśni o wojnie i miłości” to porywająca saga rodzinna. Ich życie zostało zaplanowane od samego początku. Ale wojna i miłość wszystko zmienią…


Pieśni o wojnie i miłościZachodni Cork, Irlandia, rok 1900. To początek nowego stulecia i narodziny trzech bardzo różnych kobiet: Kitty Deverill – ognistorudej angloirlandzkiej córki dziedziców zamku, Bridie Doyle – córki irlandzkiej kucharki oraz Celii Deverill – ekstrawaganckiej angielskiej kuzynki Kitty.

Kiedyś dorastały razem w bajecznym otoczeniu wspaniałego rodzinnego majątku, Castle Deverill, teraz ich spokojne życie zostaje zagrożone, gdy na te tereny dociera irlandzka walka o niepodległość.

W ogarniętej wojną Irlandii zamek, symbol brytyjskiej dominacji, znajduje się w niebezpieczeństwie. Kitty, zakochana w rebeliancie Jacku O’Learym i rozpalona patriotyzmem, jest rozdarta między anglo-irlandzką rodziną i głęboką miłością do Irlandii i Jacka.

Przyjaźń dziewcząt wydaje się należeć do przeszłości, ponieważ naznaczyła ją zdrada oraz utrata ich dotychczasowego życia, a one same znalazły się w różnych częściach świata. Jednak coś je łączy: gorąca i nieprzemijająca tęsknota za Castle Deverill i związane z nim wspomnienia.

***

Santa Montefiore to mistrzyni epickich romansów. Wszystko, co pisze, pisze z głębi serca.
Jojo Moyes

Znakomita opowieść o miłości i śmierci w romantycznych miejscach i fascynujących czasach.
„Vogue”

Porywająca saga rodzinna jednej z naszych ulubionych i najlepiej sprzedających się autorek.
„The Times”

Santa Montefiore, angielska pisarka, jedna z najchętniej czytanych autorek powieści dla kobiet. Nakładem wydawnictwa Świat Książki ukazały się m.in.: “Spotkamy się pod drzewem ombu”, “Smak szczęścia”, “Włoskie zaręczyny”, “Jaskółka i koliber”, “Francuski ogrodnik”, “Tajemnica morskiej latarni”, “Córka pszczelarza”. Wkrótce ukażą się kolejne części trylogii.

Santa Montefiore
Pieśni o wojnie i miłości
Przekład: Alina Jakubowska
Seria: „Kroniki Deverillów”, część 1
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 14 czerwca 2017
 
 

Pieśni o wojnie i miłości


Is mise Peig Ni Laoghaire. A Tiarna Deverill, dhein tú éagóir orm
agus ar mo shliocht trín ár dtalamh a thógáil agus ár spiorad a bhriseadh.
Go dtí go gceartaíonn tú na h-éagóracha siúd, cuirim
malacht ort féin agus d-oidhrí, I dtreo is go mbí sibh gan suaimhneas
síoraí I ndomhan na n-anmharbh.

Nazywam się Maggie O’Leary. Lordzie Deverillu, skrzywdziłeś mnie i moich potomków, odbierając nam ziemię i łamiąc nam ducha. Póki nie naprawisz wyrządzonych nam krzywd, przeklinam ciebie i twój ród, przeklinam was na wieczność. Niech wasze dusze nigdy nie zaznają spokoju, błąkając się między światem żywych i umarłych.

Maggie O’Leary, 1662

Prolog

Hrabstwo Cork, Irlandia, 1925

Dwaj chłopcy o umorusanych buziach i podrapanych kolanach dotarli do zardzewiałej kutej bramy – wiodła do niej ledwie widoczna ścieżka, odchodząca od głównej drogi i łagodnym łukiem przecinająca las. Po drugiej stronie bramy ukryte za drzewami znajdowały się osmalone zgliszcza Castle Deverill, ongiś siedziby jednego z najpotężniejszych anglo-irlandzkich rodów na tej ziemi, nim przed trzema laty ostatecznie strawiła zamek pożoga. Mur z surowego kamienia okalający posiadłość zawalił się w kilku miejscach pod naporem zachłannego lasu i ostrych zimowych wiatrów. Mech rozrastał się nieubłaganie, chwasty pleniły bez granic, trawa niczym kępki włosów wyrastała na zwieńczeniu muru, a bluszcz rozpościerał swe liściaste palce na kamieniach, niemal całkiem je zasłaniając. Chłopców nie wystraszyła ani pokaźnych rozmiarów tablica ostrzegająca nieproszonych gości, ani ciemny podjazd zaścielony gnijącymi liśćmi, gałązkami i błotem, nagromadzonymi tu przez kolejne martwe sezony. Kłódka brzęknęła o łańcuch, gdy uchylili bramę i wślizgnęli się do środka.
Po drugiej stronie park był cichy, a ziemia grząska, ponieważ lato dobiegło już końca i nastała jesień z lodowatymi podmuchami wiatru i zimnym deszczem. Kiedyś wzdłuż podjazdu kwitły na czerwono rododendrony, ale dziś ginęły w gąszczu pokrzyw, paproci i rozrośniętych wawrzynów. Chłopcy biegiem minęli krzaki, nieświadomi, że tędy kiedyś do wspaniałego zamku, z którego rozpościerał się widok na morze, zajeżdżały powozy z najznamienitszymi osobami w hrabstwie. Teraz podjazd zmienił się w zapuszczoną dróżkę, a zamek leżał w ruinie. Odwiedzały go jedynie kruki i gołębie oraz nieustraszeni mali chłopcy żądni przygód i pewni, że nikt nie odkryje ich obecności w tym zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu.
Podekscytowane dzieci przedarły się przez wysokie trawy, żeby pobawić się w ruinach okazałych niegdyś pokoi. Ogromna klatka schodowa dawno przestała istnieć, główne kominy przebiły dach, tworząc górę cegieł, na którą chłopcy mogli się wdrapywać. W zachodnim skrzydle zachowany fragment dachu w postaci potężnych krokwi, spinających dwie z pozostałych ścian, przypominał żebra gigantycznego zwierzęcia rozkładającego się pod gołym niebem.
Chłopców zbyt pochłaniała zabawa, żeby udzielał im się smutek unoszący się nad rumowiskiem; nie mogli również usłyszeć zawodzącego echa przeszłości. Byli zbyt młodzi, by nawiedziła ich nostalgia oraz melancholijne poczucie śmiertelności, które to miejsce wywołuje. Duchy mieszkające w starych murach, opłakujące utratę swojego domu oraz przelotnego ziemskiego życia, brzmiały jak wiatr ciągnący znad wody. Jęk pustych ram okiennych oraz gwizd w nienaruszonych kominach przyprawiał małych intruzów o emocjonujący dreszcz radości, ponieważ niesamowita, pełna grozy atmosfera przynosiła tym większą uciechę z zabawy. Duchy mogły się poczuć jeszcze bardziej samotne wobec kompletnego braku uwagi ze strony nieoczekiwanych gości.
Nad frontowymi drzwiami starszy chłopiec zdołał odczytać łacińskie litery, zmatowiałe od sadzy, niemal zatarte na poczerniałym nadprożu.
– Castellum Deverilli est suum regnum tysiąc sześćset sześćdziesiąt dwa – przeczytał głośno.
– Co to znaczy? – spytał ten młodszy.
– Wszyscy w okolicy wiedzą. Zamek Deverilla jest jego królestwem.
– Niewiele zostało z tego królestwa – skwitował młodszy ze śmiechem.
W gasnącym z wolna świetle chłopcy niczym para urwisów buszowali po pokojach w poszukiwaniu skarbów, rozkopując ziemię w miejscach, gdzie była dostatecznie miękka. Ich cicha paplanina mieszała się z krakaniem kruków i gruchaniem gołębi, a duchy mogły w spokoju wspominać swoje własne dzieciństwo, gdy bawiły się w imponujących zamkowych ogrodach. Ponieważ kiedyś naprawdę były tu wspaniałe ogrody.
Na przełomie wieków na ogrodzonym terenie rozpościerał się wielki sad i warzywnik, obfitujące w rozmaite owoce i warzywa, które zaspokajały wykwintne gusta rodziny Deverillów oraz zaopatrywały służbę. Był ogród różany, arboretum oraz labirynt, w którym dzieci Deverillów gubiły się wśród cisowych żywopłotów. W rozległych szklarniach hodowano pomidory wśród storczyków i fig, a na łące, gdzie latem słońce odbijało się w żółtych pierwiosnkach, panie z zamku mogły miło spędzać czas na piknikach i podwieczorkach pełnych śmiechu i plotek. Nad bez mała rajskimi wtenczas ogrodami dziś unosiła się woń rozkładu. Pomimo słońca tonęły w cieniu, a pajęczyna powojów z roku na rok dusiła rośliny na śmierć. Z minionej świetności nie pozostało nic prócz swego rodzaju dzikiego piękna, które robiło wstrząsające wrażenie.
Terkot silnika oderwał chłopców od kopania. Dźwięk narastał, gdy samochód zbliżał się do zamku. Spojrzeli po sobie w osłupieniu i pospiesznie przeczołgali się do głównego wejścia, skąd przez wybite okno zobaczyli lśniącego forda T zmierzającego w ich stronę. Samochód zatrzymał się przy schodach wiodących kiedyś do frontowych drzwi.
Zżerani ciekawością przepychali się między sobą, żeby lepiej widzieć, uważając zarazem, aby nie wystawić głowy zza ściany. Szczęki im opadły na widok wozu o opływowej linii karoserii i miękkim dachu. Słońce odbijało się od wypolerowanej zielonej maski, a srebrne reflektory błyszczały jak żabie oczy. Drzwi od strony kierowcy otworzyły się i z forda wysiadł mężczyzna w miękkim brązowym kapeluszu i eleganckim płaszczu z wielbłądziej wełny.
Omiótł wzrokiem zamek, zatrzymując się na chwilę, by oswoić się z dramatycznym widokiem. Pokręcił głową, skrzywił się, jakby oceniając rozmiary kataklizmu, który zniszczył tę piękną budowlę. Potem podszedł do drzwi od strony pasażera i je otworzył.
Wyciągnął rękę, by ująć drobną dłoń w czarnej rękawiczce. Chłopcy stali jak zamurowani; gdyby nie ich zarumienione twarze i czarne włosy, można by ich wziąć za parę posążków psotnych cherubinów. Z narastającym zaciekawieniem przyglądali się wysiadającej kobiecie. Miała na sobie wytworną sukienkę w kolorze ciemnego szmaragdu, długi czarny płaszcz i głęboko nasunięty czarny kapelusik, spod którego widać było jedynie jaskrawoczerwone usta, ostro kontrastujące z bielą skóry. Na jej prawej piersi lśniła duża brylantowa broszka w kształcie gwiazdy. Chłopcy rozszerzyli oczy, ponieważ kobieta wyglądała, jakby przybyła z innego świata – z czasów, gdy ów wspaniały zamek przeżywał chwile świetności.
Kobieta, stojąc u podnóża poczerniałych ścian, uniosła podbródek. Wzięła mężczyznę za rękę i zwróciła ku niemu twarz.
– Biorę Boga na świadka – powiedziała, a chłopcy musieli nastawić uszu, by ją dosłyszeć – że odbuduję ten zamek. – Umilkła, a mężczyzna nie uczynił najmniejszego gestu, żeby ją ponaglić. W końcu znów omiotła wzrokiem walące się mury i szczęka jej zesztywniała. – Ostatecznie mam do tego takie samo prawo jak inni.

Część pierwsza

Rozdział 1

Hrabstwo Cork, Irlandia, 1910

Kitty Deverill skończyła dziewięć lat. Dla dzieci urodzonych w innych dniach dziewiąte urodziny nie miały specjalnego znaczenia. Ale dla Kitty, która pojawiła się na świecie dziewiątego dnia dziewiątego miesiąca roku tysiąc dziewięćsetnego, dziewiąte urodziny były naprawdę znaczące. Ale to nie jej matka, piękna i narcystyczna Maud, zaszczepiła tę myśl w głowie małej dziewczynki; Maud nie interesowała się Kitty. Miała jeszcze dwie córki, wkrótce wchodzące w dorosłość, i syna uczącego się w Eton, który był jej oczkiem w głowie. W ciągu pięciu lat, pomiędzy urodzeniem Harry’ego i Kitty, Maud trzykrotnie poroniła, co było skutkiem szybkich przejażdżek konnych po wzgórzach wokół Ballinakelly; Maud nie chciała rezygnować z przyjemności z powodu niewygodnej ciąży. Jednak żaden nierozważny galop nie uchronił jej przed czwartym dzieckiem, które w przeciwieństwie do oczekiwań okazało się słabą i piskliwą dziewczynką z czerwonymi włosami i przezroczystą skórą, podobną bardziej do mizernego kociaka niż niemowlęcia. Maud z obrzydzeniem odwróciła twarz od córeczki, odmawiając jej uznania. Właściwie całkiem odrzuciła dziecko, nie przyjmując wizyt przyjaciół z gratulacjami i kontynuując zwyczaj przejażdżek konnych i polowań, jakby narodziny córki w ogóle nie miały miejsca. Piękna kobieta, zapatrzona we własną urodę, urodzenie brzydkiego dziecka uznała za afront losu. Nie, Maud nigdy nie zaszczepiłaby w głowie Kitty myśli, że jest z jakiegokolwiek powodu wyjątkowa i ważna.
To babka Kitty, matka jej ojca, lady Adeline Deverill, powiedziała jej, że rok tysiąc dziewięćsetny będzie dla niej wielce obiecujący, gdyż data jej urodzin ma niezwykłą wymowę ze względu na liczbę dziewiątek. Twoim opiekunem jest Mars, przypomniała wnuczce, gdy siedziały razem w saloniku na pierwszym piętrze, jednym z niewielu pokojów w zamku, gdzie zawsze było ciepło. A to miało oznaczać, że życie jej wnuczki będzie zdominowane przez konflikt, ale jednocześnie dobry Bóg da jej do ręki specjalne karty, przeświadczony, że Kitty użyje ich z odwagą i mądrością. Adeline dużo jej opowiadała, a Kitty zdecydowanie wolała babcine historie o diabłach i aniołach od drętwych opowieści czytanych przez szkocką guwernantkę, a nawet od pogaduszek pokojówek, głównie dotyczących miejscowych plotek, których z powodu młodego wieku nie była w stanie zrozumieć. Adeline Deverill znała się na „tych sprawach”. Sprawach, które dziadek Kitty traktował z przymrużeniem oka, nazywając je zwykłą blagą; sprawach, z których jej ojciec podrwiwał dobrotliwie, wreszcie sprawach, które jej matkę przyprawiały o niepokój.
Maud Deverill nie bawiły bajki o duchach, kamiennych kręgach oraz klątwach, zaleciła więc pannie Grieve, szkockiej guwernantce Kitty, żeby karała dziewczynkę, ilekroć ta pozwoli sobie na głoszenie, jak je nazywała, „okropnych zabobonów pospólstwa”. Panna Grieve, osoba o wiecznie zaciśniętych ustach, z których wydobywały się równie ściśnięte samogłoski, z lubością smagała dłonie Kitty szpicrutą. Dziewczynka nauczyła się zatem trzymać język za zębami. Nauczyła się lisiej przebiegłości, ujawniając swoje zainteresowania tylko wobec babci, w cieple jej małego salonu, gdzie unosił się zapach bzu i torfowego dymu z kominka.
Kitty nie mieszkała w zamku: zamieszkiwali w nim jej dziadkowie, dopiero w przyszłości miał go odziedziczyć jej ojciec wraz z sięgającym siedemnastego wieku tytułem lorda Deverilla. Kitty mieszkała w Hunting Lodge, dawnym domku myśliwskim, położonym nad rzeką nieopodal zamku. Ignorowana przez matkę i zbyt sprytna dla guwernantki, dziewczynka potrafiła się wymknąć i biegać swobodnie po ogrodach i okolicy, gdzie bawiła się z katolickimi dziećmi, które wyprawiały się na pola, żeby grać w chowanego. Gdyby jej matka się o tym dowiedziała, dostałaby gorączki i zamknęła w swoim pokoju na tydzień, żeby dochodzić do siebie po takiej traumie. Zresztą Maud bywała często tak rozkojarzona, że jak się zdawało, całkowicie zapominała o swoim czwartym dziecku i irytowało ją, gdy panna Grieve jej o nim przypominała.
Najlepszą przyjaciółką Kitty była Bridie, kruczowłosa córka pani Doyle, kucharki lady Deverill. Urodziła się w tym samym roku co Kitty, był między nimi zaledwie miesiąc różnicy, i obie święcie wierzyły, że są „duchowymi siostrami” nie tylko ze względu na zbliżone daty urodzenia, ale również na fakt, że zrządzeniem losu spotkały się w zamku Deverillów, gdzie Bridie pomagała matce w kuchni przy obieraniu ziemniaków i zmywaniu, podczas gdy Kitty kręciła się wokół dużego drewnianego stołu i wykorzystując nieuwagę pani Doyle, podkradała marchewki. Możemy mieć innych rodziców, powiedziała kiedyś Kitty swojej przyjaciółce, ale nasze dusze są połączone na wieki. Pod materialną powłoką żyją w nas bowiem świetlne duszki niezwykle do siebie podobne.
Bridie, wdzięczna za przyjaźń Kitty, uwierzyła przyjaciółce.
Adeline, mając niekonwencjonalne spojrzenie na świat, pobłażliwie przymykała oko na wspólne zabawy dziewczynek. Kochała swoją dziwną małą wnuczkę, jakże podobną do niej samej. W rodzinie, która kpiła z opowieści o wróżkach i irytowała się na samo wspomnienie o duchach, jednocześnie zapewniając, że nie wierzy w nie, w Kitty znalazła sojusznika. Była przekonana, że dusze przybierają fizyczną postać, by żyjąc na ziemi, zdobywać wiedzę potrzebną do swojej duchowej ewolucji. Dlatego pozycja człowieka i bogactwo były jedynie kostiumem potrzebnym do odgrywania roli, nie zaś odbiciem wartości jego duszy. W opinii Adeline włóczęga wart był tyle samo co król, a więc traktowała każdego z równym szacunkiem.
Co szkodzi, że Kitty i Bridie cieszą się nawzajem swoim towarzystwem? – rozważała. Siostry Kitty były zbyt dorosłe, żeby się z nią bawić, a Celia, jej angielska kuzynka, przyjeżdżała z wizytą tylko w lecie; biedne dziecko nie miało przyjaciół i czuło się samotne. Gdyby nie Bridie, Kitty groziło niebezpieczeństwo, że ucieknie w świat skrzatów oraz goblinów i utonie w nim na zawsze.
Jedna opowieść szczególnie fascynowała Kitty, a mianowicie klątwa ciążąca nad Bartonem Deverillem. Cała rodzina o niej słyszała, ale nikt oprócz babci Adeline oraz samej Kitty w nią nie wierzył. One natomiast nie tylko wierzyły, ale wręcz wiedziały, że to prawda, i ta wiedza mocno i nieodwracalnie je połączyła. Adeline posiadała pewien dar, o którym nikomu nie wspominała, nawet swojemu mężowi, a mała Kitty go odziedziczyła.
– Opowiem ci o klątwie rzuconej na Bartona Deverilla – powiedziała Kitty do Bridie pewnego zimowego popołudnia, trzymając kurczowo świecę w ich ciemnej kryjówce pod schodami, która kiedyś pełniła rolę szafy w części zamku przeznaczonej dla służby.
W świetle padającym na białą twarz Kitty jej duże szare oczy wyglądały dziwnie staro, jak u wiedźmy. Bridie przeszył dreszcz strachu. Słyszała kiedyś opowieść matki o wiedźmie Banshee i jej lamencie zwiastującym śmierć.
– Kim był Barton Deverill? – spytała z melodyjnym irlandzkim akcentem, kontrastującym ostro z wyrazistymi angielskimi samogłoskami charakterystycznymi dla wymowy Kitty.
– Był pierwszym lordem Deverillem. To on zbudował ten zamek – wyjaśniła Kitty niskim głosem dla wzmożenia dramatycznego efektu. – Był prawdziwym brutalem.
– Co takiego zrobił?
– Zabrał ziemię, która nie należała do niego, i zbudował na niej zamek.
– A do kogo ta ziemia należała?
– Do O’Learych.
– Do O’Learych! – Czarne oczy Bridie rozszerzyły się, a rumieniec zabarwił jej policzki. – Nie masz chyba na myśli naszego Jacka O’Leary’ego?
– Tego samego. Mówię ci, nie ma przyjaźni pomiędzy Deverillami i O’Learymi.
– Co się stało?
– Barton Deverill, mój przodek, popierał króla Karola I, a gdy ten został pokonany przez Cromwella, uciekł razem z nim do Francji. Później Karol II, gdy został koronowany, nagrodził Bartona tytułem lorda i tą ziemią, na której zbudował zamek. Stąd rodzinne motto: „Zamek Deverilla jest jego królestwem”. Problem polegał na tym, że te ziemie nie należały do króla, ale były własnością O’Learych. Gdy więc zostali zmuszeni do ich opuszczenia, stara Maggie O’Leary, która była czarownicą…
Bridie roześmiała się nerwowo.
– Przecież naprawdę nie była czarownicą!
Kitty miała bardzo poważną minę.
– Ależ nią była! Miała kocioł i czarnego kota z wielkimi zielonymi oczami, który jednym spojrzeniem mógł zamienić człowieka w kamień.
– To, że miała kocioł i kota, nie oznacza jeszcze, że była czarownicą – upierała się Bridie.
– Maggie O’Leary była czarownicą i wszyscy o tym wiedzieli. Rzuciła klątwę na Bartona Deverilla.
Śmiech ugrzązł Bridie w gardle.
– Co to za klątwa?

 
Wesprzyj nas