„Indeks szczęścia Juniper Lemon” jest zabawną i jednocześnie poruszającą opowieścią o ważnych, a także z pozoru błahych wydarzeniach, które przewracają życie do góry nogami. Niesamowity debiut Julie Israel.


Minęło sześćdziesiąt pięć dni od wypadku, który na zawsze odmienił życie Juniper. Świat bez jej cudownej starszej siostry Camilli stał się zimnym i smutnym miejscem.

Pewnego dnia Juniper odkrywa list siostry napisany w dniu wypadku. List, w którym Cam zrywa z tajemniczym „TY”. Jest w szoku – nie wiedziała o związku siostry i ziejąca dziura w jej sercu wydaje się jeszcze większa. Jaka naprawdę była Cam? Postanawia się tego dowiedzieć, odkryć tożsamość „TY” i dostarczyć mu list.

Ale wtedy Juniper coś gubi. Drobiazg, niewielką kartkę. Jedną z wielu, na których codziennie notuje swój prywatny poziom szczęścia i katalog własnych „wzlotów i upadków dnia”. A ta fiszka jest wyjątkowa: zawiera tajemnicę, o której nikt nie może się dowiedzieć.

***

Do czego prowadzi grzebanie (dosłownie i w przenośni) w cudzych śmieciach?

Czy odkrywanie małych i wielkich tajemnic otaczających ją ludzi to właśnie to, czego Juniper potrzebuje, aby uporządkować własny życiowy bałagan?

Tego dowiesz się z książki „Indeks szczęścia Juniper Lemon”

Julie Israel
Indeks szczęścia Juniper Lemon
Przekład: Joanna Dziubińska
Wydawnictwo IUVI
Premiera: 7 lipca 2017
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 


oto […] cud co gwiazdy prowadzi po udzielnych orbitach
noszę twe serce z sobą (noszę je w moim sercu)

e.e. cummings
Noszę twe serce z sobą, tłum. Stanisław Barańczak

DNI BEZ NIEJ
− 65 −


Dziewczyna na zdjęciu wygląda tak samo.
Co widać: brązowe oczy, włosy w kolorze miodu do ramion, delikatna kreska na powiece. Czego nie widać: szwy, kołnierz ortopedyczny. Podkrążone oczy ukryte pod makijażem.
Opuszczam moją nową legitymację szkolną. Zaciska mi się gardło, gdy myślę o wszystkich zmianach, które w sobie noszę, a których tu nie widzę. Choć z drugiej strony jestem wdzięczna, że nie noszę ich jak plakietki na czole: „Zapytaj mnie o moją tragedię”.
Rozmowy toczą się i bez mojej reklamy.
Nawet kiedy chowam legitymację i przechodzę przez stołówkę, zauważam, jak dwie dziewczyny przy pobliskim stoliku rzucają mi ukradkowe spojrzenia.
Dziewczyna nr 1: Myślisz, że widziała, jak to się stało?
Dziewczyna nr 2: No raczej. Przecież tam była.
Dziewczyna nr 1: Nie, chodzi mi o… (Ścisza głos). Ten moment, kiedy Camil…
Wtedy Dziewczyna nr 2 szturcha nr 1 w biodro i 1 zauważa, że patrzę, na co obie milkną i szybko odwracają wzrok w przeciwne strony.
Mocniej przyciskam do siebie torebkę Camilli. Nadal delikatnie pachnie jej mgiełką do ciała o zapachu wanilii i róży. Nie używałam jej całe lato, bo chciałam ją zachować, zatrzymać ostatnie małe dowody istnienia mojej siostry, dziś jednak miałam przeczucie, że będę jej potrzebować.
Trudno kogoś przy sobie zatrzymać, kiedy wszyscy ci powtarzają, że ta osoba odeszła.
Szepty milkną, dopiero gdy znikam we wnęce przy schodach. Nareszcie sama, siedząc przy stoliku na uboczu, skreślam „legitymacja” z listy Sprawy organizacyjne – pierwszy dzień szkoły i wracam do bazgrania na marginesach. Zwykle o tej porze już by mnie nie było w tym wariatkowie, ale na moje nieszczęście dziś tata ma „pewne plany”. A to wiąże się ze „spędzaniem czasu” z rówieśnikami, zanim jutro zaczną się normalne lekcje, co tłumaczy, dlaczego zostawił mnie tu, żebym umarła poudzielała się towarzysko, podczas gdy on będzie załatwiał swoje sprawy.
Dzięki, tato.
Kończę rysować gąszcz zawijasów i zdobień wokół mojego imienia i robię sobie przerwę, żeby uzupełnić listę:

PRZYŁAPANI GAPIE

kiedy na krześle naprzeciw mnie ląduje czyjś plecak.
− Ojej! – Jego ruda właścicielka podskakuje na mój widok. – Myślałam, że… że nikogo tu nie będzie. Przepraszam. – Niezręcznie dźwiga plecak do góry, żeby zostawić mnie samą.
Czy ktokolwiek tutaj czuje się bardziej niezręcznie niż ja?
− Czekaj! Nie musisz… Kody?
W naszej szkole nie ma zbyt wielu rudzielców o długich, falowanych włosach. Zawołana po imieniu dziewczyna nieruchomieje i odwraca się do mnie.
− Cześć, Juniper.
Kody Hotchkiss. To się dopiero nazywa zmiana!
− Wyglądasz… wow.
Kody uśmiecha się w odpowiedzi – skromnie, ale z wyraźną satysfakcją.
− Dzięki. W wakacje przerzuciłam się na szkła kontaktowe i zaczęłam biegać.
− Widać. Znaczy się nie żebyś wcześniej nie wyglądała świetnie. Jesteś śliczna, zawsze byłaś…
Milknę, zanim zrobię z siebie kompletną idiotkę. Kody uśmiecha się, widząc moją nieporadność.
− Nikt tutaj nie siedzi, jeśli szukasz miejsca. – Wskazuję ręką na krzesło i Kody, wciąż się uśmiechając, przyjmuje moje zaproszenie. Nie mogę się napatrzeć na jej przemianę. Co tam okulary czy kontakty – ta Kody inaczej się zachowuje. Z pewnością siebie.
− Mów – ciągnę ją za język, kiedy zdaje się już siedzieć wygodnie. – Co cię sprowadza do mojej kryjówki?
Jej uśmiech blednie.
− Morgan.
Nie muszę nawet pytać, czy chodzi jej o Morgan Malloy – postrach szkolnego autobusu – która w gimnazjum przechrzciła Kody na Słodkiego Buziaka, bo jej nazwisko kojarzy się z firmą produkującą czekoladki o tej nazwie. Nie ma szans, żeby przegapiła metamorfozę swojej dawnej ofiary.
Robię wielkie oczy.
− Czy ona…?
− Nie, tylko… − Kody zaciska dłoń w pięść. – Stała przede mną w kolejce do zdjęć. Pomyślałam, że jeśli trochę się tu pokręcę…
− Mniejsze szanse, że wpadniesz na nią przy odbiorze legitymacji?
Kody kiwa głową.
− No to możemy się tu chować razem.
− Dzięki – odpowiada z westchnieniem.
A po chwili:
− A ty przed kim się chowasz?
− Co?
− Powiedziałaś: „chować razem”. To przed kim ty się chowasz?
Przed wszystkimi. Ale głównie…
− Lauren. – Dziś to mój największy lęk: że jedyna osoba, z którą naprawdę chciałabym porozmawiać, nie chce rozmawiać ze mną. Może tak naprawdę chowam się przed prawdą. – Widziałaś ją?
Nie powinnam mieć złudzeń. W przeszłości Lauren nagminnie unikała niezręcznych sytuacji. Ostatnim razem kiedy się przed kimś kryła – chłopakiem, z którym spotykała się przez miesiąc, bo nie wiedziała, jak z nim zerwać – całymi tygodniami chodziłyśmy do szkoły dłuższą drogą i nosiłyśmy ze sobą apaszki i okulary przeciwsłoneczne, żeby móc się szybko zakamuflować. Wtedy to mi się wydawało zabawne.
− Nie. Ale jakby co, dam ci znać.
− Dzięki.
Tym razem uśmiechamy się chytrze. Porozumiewawczo.
− A tak w ogóle, ile trwa wyrobienie legitymacji? – Odchyla się na oparcie krzesła i zerka na stół. – Wygląda na to, że trochę już tu siedzisz.
− Co?
Podążam wzrokiem za jej spojrzeniem na bazgroły na mojej liście spraw do ogarnięcia.
− Aaa… nie tak długo. Już odebrałam swoją. Próbuję zabić czas, aż ktoś po mnie przyjedzie.
− Fajne wzory. – Nachyla się bliżej, żeby się czemuś przyjrzeć. – Co to za małe notatki pomiędzy?
Moje kreseczki.
− Nieważne – mówię za szybko. Chowam kartkę, zanim przeczyta: Ile razy usłyszałam imię Camilli: 21. Ile razy usłyszałam swoje imię: 17. Ile osób złożyło mi kondolencje: 0.
− Oj – kłamię, zbierając swoje rzeczy – chyba zawibrował mi telefon. To pewnie mój tata. Nie pogniewasz się?
− Pewnie, że nie. To znaczy… − Kody bierze się w garść. – Nic mi nie będzie. Mną się nie przejmuj.
− To do zobaczenia. Naprawdę wyglądasz świetnie – dodaję.
Czuję się strasznie, kiedy ją mijam. Kody nie zrobiła nic złego.
Zmierzam do szeregu automatów z przekąskami, przynajmniej raz nie licząc dziś cudzych spojrzeń. Czy byłoby tak źle, gdyby ktoś zapytał o Camillę? Na pewno nie wszyscy spuszczą mnie po brzytwie tak jak Lauren. Kiedy podchodzę do automatu z colą light, najmniej popularnego w całym szeregu, nie mam właściwie zamiaru jej kupować – ale myślę sobie, że powinnam wyglądać, jakbym próbowała coś wybrać, więc wyciągam portfel i kilka banknotów.
− Dam ci trochę drobnych za…
Głos, który słyszę obok, nagle się urywa. Jeszcze zanim się odwrócę, wiem, że należy do…
− Lauren.
Obie stajemy jak wryte. Lauren widzi torebkę Camilli na moim ramieniu, a ja, że ma w dłoni telefon – nie żeby odpowiedzieć mi na SMS-a, którego wysłałam jej dziś rano, czy jeden z kilkudziesięciu, które wysyłałam przez całe lato, lecz po to by grać w Candy Crush. Nawet Lauren − przyjaciółka, która trzymała mnie za rękę, gdy przekłuwałam sobie uszy, która wzięła na siebie winę, gdy rozbiłam śnieżną kulę jej siostry, która podtykała mi cukierki o smaku jałowca i cytryny(1), odkąd w czwartej klasie Morgan zaczęła mnie przezywać Drops na Chrypę – nie wie już, jak ze mną rozmawiać.

(1) Ang.: juniper – jałowiec, lemon – cytryna (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Przez kilka długich, okropnych chwil nic się nie dzieje. Obie stoimy tylko i patrzymy na siebie nawzajem. Wtedy dzieje się coś naprawdę dziwnego.
− Heeej. – Lauren pokonuje dwa ostatnie dzielące nas kroki i przytula mnie na powitanie.
O Boże. To jest gorsze, niż sobie wyobrażałam.
− Jak leci, Juniper?
Jak leci?
Jak LECI?
− W porządku – odpowiadam automatycznie. – A u ciebie?
Szybko kiwa głową.
− Też.
Gapimy się na siebie. Czas boleśnie się między nami rozciąga, niczym kanion pełen rzeczy, które pewnie obie myślimy, ale o których nie mówimy głośno. Przez moment wygląda na to, że Lauren w końcu coś powie, ale po chwili tak mocno zaciska wargi, że zaczynam mieć obawy, czy nie odetnie sobie dopływu tlenu. O Boże, czy ona się robi sina?
UWAGA, UWAGA!
POZIOM KRYTYCZNY ZAŻENOWANIA
Wdrożyć plan natychmiastowej ewakuacji!
Otwieram usta, aby coś powiedzieć – „Lecę po darmową smycz”, „Muszę iść do toalety”, „WIESZ CO? CHYBA ZOSTAWIŁAM CZAJNIK NA GAZIE” – ale zanim zdołam udać, że się pali albo że pękł mi tętniak, staje się prawdziwy cud: Dzwoni mi telefon.
− To pewnie mój tata – rzucam szybko, z wdzięcznością grzebiąc w torebce. – Muszę…
Lauren kiwa głową.
− Jasne.
Patrzymy się na siebie jeszcze przez chwilę.
− No to… do zobaczenia jutro – kończę żałośnie.
Przesadnie ciepły uśmiech.
− Do jutra.
Podnoszę dłoń na pożegnanie. Lauren robi to samo i po wymianie kolejnych niemożliwie długich i sztucznych uśmiechów odwracam się w poczuciu całkowitej żenady. Rozmowy zakończone z gracją: dwie na dwie. Kiedy znajduję telefon, patrzę na banknoty, które wciąż trzymam w dłoni, i krzywię się, zanim odbiorę.
− Cześć, tato.
− No jesteś – słyszę jego głos. − Już zaczynałem się martwić, że może dobrze się tam bawisz.
− Bardzo śmieszne.
− Stoję tuż przed wejściem, Juni. Na pewno mnie zauważysz.
− Okej. Do zobaczenia za chwilę.
Wciskam komórkę do kieszeni dżinsów i chowam pieniądze. Ale tym razem kiedy wkładam portfel do środka, na dnie torebki coś szeleści. Otwieram ją szeroko, żeby sprawdzić, co to.
Koperta.
Wyciągam ją z ciekawością. A po chwili prawie ją upuszczam, bo kiedy obracam ją w dłoniach, natychmiast uświadamiam sobie trzy rzeczy:
1. Nie ja włożyłam ją do torebki.
2. Trzymam w dłoniach list.
3. Rozpoznaję pismo na przodzie, ale nie dlatego że jest moje.
Dlatego, że jest jej.
Droga do domu przebiega w ciszy. Na początku tata zadaje mi pytania, ale odpuszcza, kiedy kilka razy musi je powtarzać i otrzymuje tylko zdawkowe odpowiedzi. Przez resztę podróży centra handlowe, trawniki przed domami i drzewa zlewają się za szybą w ciszy. Albo tym, co byłoby ciszą, gdyby w jakiś sposób nie potęgowało mi dzwonienia w uszach. Gdy wchodzimy do domu, biegnę prosto na schody. Nie żeby mama zatrzymała nas na dole, by pogadać – ostatnimi czasy nawet kiedy nie „odpoczywa”, nie jest szczególnie przytomna – ale jeśli natychmiast nie otworzę tego listu, to eksploduję. Po drodze do swojego pokoju mijam pokój Camilli. Drzwi są zamknięte. Nie wiem, kto je zamknął i kiedy dokładnie. Czy tak jest łatwiej? Zamknięte drzwi w jakiś sposób dają wrażenie, że ona tam jest: rozmawia przez telefon, śpi, gra na gitarze. Że za kilka minut wyjdzie na obiad, pójdzie na dół obejrzeć film albo wparuje bez zapowiedzi do mojego pokoju, walnie się na łóżko i każe mi obejrzeć najnowszy filmik z Bad Lip Reading(1) na YouTubie albo wideo z kotami.

(1) Bad Lip Reading (BLR) – komediowy kanał na YouTubie publikujący fragmenty programów telewizyjnych, filmów itp. z podłożonym humorystycznym dubbingiem.

Jakaś część mnie to lubi.
Jakaś część mnie tego nie znosi.
Jakaś część mnie boi się tego, co mogłabym zobaczyć, gdyby jej drzwi były otwarte.
Szybko przechodzę obok nich i zamykam za sobą swoje. Wtedy wyrywam kopertę z torebki.
Ty
napisane jest na niej optymistycznym, kształtnym pismem Camie. Dostaję gęsiej skórki. Odwracam kopertę. Nie jest zaklejona. Rozedrganymi dłońmi wyciągam pojedynczą, złożoną kartkę. Na górze:
4 lipca
Zaciska mi się gardło. Dzień, kiedy to się stało.
Kładę się na łóżku i czytam:
Cześć, Ty,
Plaster trzeba zerwać szybko, więc uwaga, zaczynam: Myślałam nad Twoimi słowami i uznałam, że masz rację – tak będzie dla nas lepiej. Wiem, że dałabym radę znieść rozłąkę, ale zgoda, pójście na studia to także otwarcie się na nowe doświadczenia – a odcięłabym się od nich, gdybym zamknęła swoje serce w słoiku dla kogoś, kogo zostawiłam w liceum.
Mimo to nie mogę, nie mogę znieść, że zrywam z Tobą w tym liście, bo nie chcę nawet myśleć, że to koniec. To nie koniec, to rozpoczęcie kolejnego rozdziału. Nie wiem, co niesie przyszłość, ale wiem, że nie zmienia przeszłości. Nie zmienia tego, co nas łączyło. Twoje życie wpłynęło na moje – jestem lepszym człowiekiem dzięki temu, że Cię znam, kocham i byłam przez Ciebie kochana – i gdziekolwiek będę w nieznanej przyszłości, Ty (w kieszeni mojego serca) zawsze będziesz ze mną.
Więc uznaj to za koniec, jeśli musisz, ale kocham Cię – dziś, wczoraj i zawsze.
Twoja,
Ja

Opuszczam kartkę. Cam się z kimś spotykała. Czy tego właśnie nie była w stanie mi powiedzieć tamtego wieczoru? Czy właśnie to stanęło na samym końcu między nami? Czytam list jeszcze raz. I jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz. Jest dla mnie jasne, że był przeznaczony dla kogoś innego – ale i tak widząc na górze słowo „Ty”, czuję się, jakby jego fragmenty były skierowane do mnie. „Przyszłość nie zmienia przeszłości”. „Nie zmienia tego, co nas łączyło”. „Twoje życie wpłynęło na moje…”
Podnoszę oczy, aby zdusić w sobie falę, która wzbiera mi w piersi. Nie mogę dalej tego robić. Jutro zaczyna się szkoła. Nie mogę wyć przez godzinę za każdym razem, kiedy przypomnę sobie coś o Camilli: jak wiązała włosy na czubku głowy, kiedy robiła sobie makijaż, jak nuciła podczas zmywania albo że zawsze jadła łyżkami surowe ciasto na babeczki, nawet kiedy dodałyśmy już jajka.
Weź się w garść.
Padam na łóżko. Przez cały ten czas list tak po prostu siedział sobie w torebce. I czekał. Nie przeszło mi przez myśl, żeby ją przeszukać. Nawet dziś rano, kiedy wyciągnęłam portfel Camie i włożyłam swój, zwyczajnie uznałam, że w torebce nie ma już nic więcej. Trzymam list nad sobą. Nie chciała chyba wysłać go pocztą – koperta była otwarta i bez adresu, nie wspominając o znaczku. Trudno nawet mówić o adresacie – jest tylko „Ty”.
Ale kto to, do diabła, jest?
Ostatnim chłopakiem, z którym spotykała się Camie (cóż, wychodzi na to, że nie ostatnim, ale przynajmniej ostatnim, o którym wiedziałam), był Shawn Parker i zerwali ponad rok temu. Pozostali przyjaciółmi – na tyle dobrymi, żeby spotkać się na jego wielkiej imprezie z okazji Dnia Niepodległości – ale niczym więcej. A przynajmniej nic mi nie było o tym wiadomo. Zresztą oboje skończyli szkołę w czerwcu. Nie „zostawiłaby” Shawna w liceum. Nie mogłaby. On, tak samo jak chłopak przed nim, był z tego samego rocznika, co Camie.
Więc o kogo chodziło?
Jeszcze raz biorę kopertę i przyglądam się jej dokładnie. Jest na niej napisane: „Ty” – pojedyncze słowo na białej przestrzeni. „Kim ty jesteś?” – chcę zapytać. „Skąd znasz moją siostrę?” „Dlaczego ja cię nie znam?” „Co was łączyło?” „Czy to była miłość?”
Śledzę palcami imię TY. Jeśli on ją wcześniej kochał…
Czy kocha ją nadal?

 
Wesprzyj nas