“Międzymorze” to reporterskie zapiski z podróży Ziemowita Szczerka przez Europę Środkowo-Wschodnią, teren rozciągający się między Bałtykiem, Adriatykiem i Morzem Czarnym. Rozmowy, obrazy odwiedzanych miejsc, refleksje i konkluzje z nich wynikające składają się na ten literacki portret kilku narodów, które więcej dzieli, niż łączy.


MiędzymorzeReporterski instynkt Ziemowita Szczerka prowadzi go między ludzi, popycha do poznawania powszechnych zjawisk począwszy od ich źródeł w osobistych poglądach pojedynczych ludzi. Będąc w drodze, nawiązując przygodne znajomości, rozmawiając i jeszcze raz rozmawiając, bez uprzedzeń i osądów, Szczerek portretuje współczesność.

W książce „Międzymorze” motorem do prowadzenia narracji opartej na zapiskach z podróży stała się powracająca co jakiś czas idea przymierza krajów leżących pomiędzy Niemcami i Rosją, od Bałtyku po Adriatyk i Morze Czarne. To region ogromny, pełen wspomnień po upadłych potęgach, królestwach i niegdysiejszym dobrobycie. Ciągle jeszcze funkcjonują tu w świadomości mieszkańców fantastyczne wizje z mitologii, odgrzewane raz po raz przez sprytnych polityków, powracają sny o potędze, wyrastające na poddańczych kompleksach, co stanowi miksturę nieprzewidywalną i niebezpieczną. Szczerek nie boi się z nią eksperymentować. Od lat przemierza kilometry, jeździ, pyta mieszkańców o to, jak im się żyje, czego oczekują, co sądzą o sąsiadach i swojej historii. Obserwuje, zapisuje to, co widzi i słyszy. Szuka podobieństw i różnic, trudnych do pogodzenia paradoksów i wspólnego sposobu myślenia.

Autor obserwuje ten kawałek Europy w momencie szczególnym – trwa właśnie kryzys migracyjny, Unia Europejska trzeszczy w szwach, przez kontynent przetacza się fala populizmów, budzą się demony nacjonalizmu, na podatny grunt trafiają hasła o “wstawaniu z kolan”, “odzyskiwaniu godności” i buńczuczne manifesty w rodzaju: “nie będzie nam Bruksela dyktować, jak mamy żyć”. Najlepiej byłoby żeby przesyłała pieniądze i nie wtrącała się w to, jak będę wydawane – ot co.

Szczerek ostrzega przed niebezpieczeństwem przekształcenia krajów regionu w operetkowe, szowinistyczne dyktatury, odrzucające ad hoc zachodnioeuropejskie wartości, choć chętnie wykorzystujące fundusze unijne. A wydawało się, że będzie pięknie: historia Europy Środkowej po rozpadzie Związku Sowieckiego to miało być pasmo sukcesów – politycznych i gospodarczych, integracja i współpraca. Raj na ziemi. Tymczasem zwyciężają niskie pobudki inspirowane zestawami narodowych wad, o wiele prostsze w obsłudze i codziennym użytkowaniu od wymagających wysiłku zasad cywilizowanego współistnienia.

Struktura książki Szczerka – ten pozorny bałagan zapisków, przeskoki w czasie i przestrzeni, oddaje i więzi łączące opisywane regiony, i skomplikowaną mieszaninę ich historii, poglądów wyrażanych przez mieszkańców, kultur, architektur i religii, które odcisnęły piętno na współczesnym kotle Środkowej Europy. Narracja Szczerka wiedzie od Wschodnich Niemiec i Berlina, poprzez Bałkany, Węgry, Rumunię, kraje nadbałtyckie i Rosję, a kończy się w Polsce i okazuje się fascynującą wyprawą w głąb skomplikowanej rzeczywistości, gdzie pod maską zachodniego stylu życia i pozornej liberalnej demokracji wciąż istnieją linie podziału wyznaczane przez skrajnie różne poglądy. Linie te przebiegają wewnątrz rodzin, lokalnych społeczności czy regionów.

Książka okazuje się fascynującą wyprawą w głąb skomplikowanej środkowoeuropejskiej rzeczywistości

Autor konfrontuje stereotypy i wyobrażenia o dzikim i nie do końca europejskim “Wschodzie”, obecne w zachodniej świadomości od ponad stu lat za sprawą wymyślonej wtedy egzotycznej krainy – Rurytanii, powielane później w komiksach o Tintinie pod postacią Syldawii i Bordurii, z czasami obecnymi. Pokazuje sny o potędze nacjonalistów, będących ciągle jeszcze w śmiesznej i przaśnej Rurytanii, lecz zmierzających w kierunku niebezpiecznej, zamordystycznej Bordurii. Sięganie do mocarstwowej historii lub wyobrażeń o niej okazuje się być sposobem na kłopoty z własną tożsamością, leczenie kompleksów niższości i potrzebę akceptacji przez Zachód. Z tej perspektywy wątpliwe wydaje się zaistnienie Międzymorza jako idei łączącej tak różniące się – mimo powierzchownych podobieństw – kraje i nacje.

Na koniec Ziemowit Szczerek wraca z tej europejskiej podróży do Polski, serwując czytelnikowi pełne celnych spostrzeżeń podsumowanie naszych mitów i dążeń. Jest tu i Licheń i odniesienia do postrzegania polskości przez Zachód, jarmarczny i powierzchowny katolicyzm, barbarzyński chaos przestrzenny i wszechobecna szyldoza, “Polska malowana, piękna jak międzywojenny oficer, wyidealizowana jak Jezus na świętym obrazku. Polska niepodległa, mityczna. Ale i barbarzyńska. Kiczowata, sprowadzona do parad, do demonstracji siły, do chwalenia się, własną wspaniałością. Głupawa, dziecinna, barbarzyńska, niedojrzała. (…) Polska postwiejska, z narodowym katolicyzmem i wszystkimi traumami”. Porażająca diagnoza, studium polskości w pigułce. I pytanie drążące umysł – dokąd prowadzi ta droga? Nikodem Maraszkiewicz

Ziemowit Szczerek, Międzymorze, Podróże przez prawdziwą i wyobrażoną Europę Środkową, Wydawnictwo Agora / Czarne, Premiera: 10 maja 2017
 
 

Międzymorze

Ziemowit Szczerek
Międzymorze
Podróże przez prawdziwą i wyobrażoną Europę Środkową
Wydawnictwo Agora / Czarne
Premiera: 10 maja 2017
 

W dalszym ciągu rdzeń układu polityczno-gospodarczego świata, a w szczególności Europy, leży w Europie Zachodniej. Im bardziej oddalamy się od tego rdzenia, tym bardziej rośnie gradient orientalistyczny. Nie ma tu prostej zależności od struktur ekonomiczno-politycznych, jednak symboliczna projekcja deprecjonujących obrazów jest pośrednio powiązana z geoekonomiczną konfiguracją sił we współczesnej Europie, gdzie z jednej strony mamy Niemcy czy Austrię, które są krajami silnymi gospodarczo, a jednocześnie atrakcyjnymi, obdarzonymi bardzo mocnym kapitałem symbolicznym. Są to kraje, które mają zdolność do definiowania tego, co nowoczesne, co postępowe, co cywilizowane. Z drugiej strony mamy Rosję, która tę siłę utraciła, choć trzeba pamiętać, że orientalizacja Rosji nie jest zjawiskiem odwiecznym i nieprzerwanym.
Tomasz Zarycki w rozmowie z Katarzyną Kotyńską,
Na peryferiach, „Herito”, 2015, nr 21.

To jest książka podróżnicza. To będzie książka o podróżach i wrażeniach.
Komu się to nie podoba, niech odłoży ją już teraz.

Pozdrowienia z końca historii

To był, obawiam się, Berlin.
W metrze jakiś koleś łysy, który mógł być równie dobrze skinem, jak działaczem LGBT, słuchał muzyki w słuchawkach i płakał. Jeśli był skinem, wyobrażałem sobie, to pewnie słucha jakichś piosenek o upadku Berlina w czterdziestym piątym i samobójstwie Führera. A jeśli LGBT, to pewnie Erasure, Always I wanna be with you and make believe…
Przejechałem stację i musiałem wracać. Szedłem od strony Bernauer Strasse, w dół, do Rosenthaler Platz. Przez Prenzlauer Berg, który naprawdę jest końcem historii. Prenzlauer Berg, tak się powszechnie uważa, to najlepsze na całym kontynencie miejsce do życia i rozmnażania się.
O Boże, Boże, jak tu było spokojnie, swobodnie i lekko. O, jak nieznośna tu była lekkość bytu. Po wycmokanych ulicach, sztucznie tu i tam, dla klimatu, przybrudzonych, snuły się rodziny z wózkami z całego świata.
Jakaś anglofońska rodzina, która wyglądała jak z obrazka, kupiła od nędznie ubranego człowieka gazetę redagowaną i sprzedawaną przez bezdomnych, po czym – uśmiechając się szeroko i dobrotliwie – niemal na oczach tego bezdomnego wypieprzyła ją do kosza na śmieci i poszła dalej wyglądać jak z obrazka.
Mówiono po angielsku, tam po francusku, ówdzie po niderlandzku, polsku, rosyjsku, hiszpańsku, włosku. Niemiecki tulił to wszystko razem do kupy. Delikatnie na wszelki wypadek tulił, żeby go nie posądzono o Bóg wie co.
W parkach dzieci radośnie dokazywały między leżącymi na trawie ciałami. Ciała, jedno tak, drugie owak, leżały porozrzucane na zielonym: białe ciała, różowe, żółtawe, śniadawe, ciemne, czarne. Nagie, wypielęgnowane stopy poruszały palcami leniwie, obok stóp stały zzute buty: low cuty, wysokie, z jęzorami, bez jęzorów, japonki, tenisówki, sandały, klapki.
Na ulicach, nie za wąskich, nie za szerokich, takich w sam raz, drzewami w sam raz ocienionych – porozkładały się knajpki. Tu Wietnamczyk, tam Francuz, tu śniadanie, tam obiad, tu kolacja, tam wieczorne piwo, wino. Stoliki na ulicach, rowery przy słupkach – i prawie nikt ich nie zapinał. Ludzie się kręcili, ale nie spieszyli. Było ich sporo, ale się nie tłoczyli. Spokojne, leniwe, poczciwe życie płynęło sobie na tym dawnym Oście, wschodzie Berlina – bo tu kiedyś wschodni Berlin był, a potem się zgentryfikował do szczętu. Tu był koniec historii, tu, raptem godzinę jazdy od polskiej granicy. Prócz rzeki i historii niczym od Polski nieodgrodzony.

Berlin działał. Wszystko tu działało. Samochody zatrzymywały się przed przejściami dla pieszych. Obywatele uważali się za odpowiedzialnych i wszyscy masowo popierali demokrację. Tutaj, co tam, mógł sobie w najlepsze trwać koniec historii. Aż po kres czasu. Ludzie zgadzali się na niemiecką umowę społeczną i styl życia. No, przynajmniej większość. Życie toczyło się rytmem przystosowanym do kapitalistycznego dealu. I dobrze pasowało. Rano w U-Bahnach, S-Bahnach i tramwajach siedzieli ludzie jadący do pracy i nie wyglądali na szczególnie przyciążonych tą nieszczęsną, znaną na wschodzie Europy, nieznośną ciężkością bytu. Inni jeździli do pracy na rowerach albo – odpowiedzialnie, nie zatruwając specjalnie atmosfery – małolitrażowymi miejskimi samochodzikami. Ach. W pracy zapieprzali efektywnie i racjonalnie, wiadomo, a później pełni satysfakcji wracali do domów, by oddać się, ach, swoim pasjom.
No więc cóż, pięknie, pięknie.
Patrzyłem na tę niemiecką idyllę, na tych ludzi, z których każdy pielęgnował własny styl życia, ubioru, mówienia, zachowania – i niby nie było się czego czepić, ale jakoś śmiać mi się chciało. I się śmiałem, świadom swego barbarzyństwa. Śmiałem się, mając pełną świadomość, że ten mój śmiech jest cegiełką dołożoną do wielkiej, trollerskiej machiny oblężniczej, jaką do racjonalnego i pragmatycznego Zachodu przystawia Rosja.
Ja jednak nie byłem do końca częścią Zachodu. To znaczy trochę byłem, ale moja peryferyjność, moje położenie pomiędzy skazywało mnie na ten trollerski rechot. A moja peryferyjna zachodniość – na wyrzuty sumienia z jego powodu. Miałem też wyrzuty sumienia, gdy przypominałem sobie z rozbawieniem, co mi pewien niemiecki znajomy, liberał, a jakże, wyznał ze śmiechem na lekkiej bani: że są w swoim hiperliberalizmie i deklarowanej przyjaźni wobec wszystkich tak samo posłuszni władzy jak w czasach nazistów. Miałem wyrzuty, bo wymiotować mi się zawsze chciało od tej polskiej prawicowej narracji, która zakłada, że Niemcy, choćby cholera wie, jak się starali, zawsze będą dla Polski symbolem szatana. Smokiem. Cholera mnie brała zawsze, gdy słuchałem tego polskiego odwiecznego „jak świat światem nie będzie Niemiec Polakowi bratem”. Ale i cholera mnie brała, i śmiać mi się chciało, i nic nie mogłem poradzić.

Southern Accents

Myślałem potem o tym wszystkim na przykład na przejściu granicznym pomiędzy Republiką Serbską w Bośni a Serbią właściwą. To była wczesna, ale gorąca wiosna, i kręciliśmy się po Bałkanach, wrzynając się coraz głębiej w coś, co, jak pisał z wyrzutem Božidar Jezernik, przez długi czas określane było przez zachodnich podróżników jako „dzika Europa”. Im dalej na południe, tym częściej przed knajpami stały stoliki, a przy stolikach siedzieli kolesie, którzy pili tanią kawę i herbatę, i – z niemieckiego punktu widzenia, z punktu widzenia tego porządnego, racjonalnego i dobrotliwego w ostatnich dekadach, dla odmiany, Berlina – przepieprzali czas żywota swojego tak, że aż szły drzazgi.
Od rana do wieczora. Kawa, papieros, gadka, kawa, papieros, gadka, śmiech, narzekanie, narzekanie, kawa, papieros, gadka, narzekanie.
Umawialiśmy się na spotkania. Nasi rozmówcy, gdy do nich dzwoniliśmy, zastrzegali, że nie mają czasu, że ciężko pracują, i że w ogóle w ciągu najbliższych kilku godzin nie ma najmniejszej szansy, żeby się spotkać, i odkładali słuchawki, po czym jak gdyby nigdy nic po dwudziestu minutach wysyłali SMS-a z tekstem „to gdzie siedzicie?”, przychodzili w ciągu kolejnych dziesięciu, a potem przez dwie godziny gadali jak najęci, aż musieliśmy wymyślać jakieś preteksty, żeby się zwijać. Choć bardzo nam się to wszystko podobało. Wokół toczyło się życie. Spokojnie i własnym tempem. W Banja Luce ludzie siedzieli w wielkim ogródku opodal placyku, przy którym stały odlewy głów poległych w czasie II wojny bohaterów. Wyglądało to dość koszmarnie, jakby te głowy ponabijano na pale. W Mostarze siedziano po obu stronach miasta – bośniackiej i chorwackiej. Chorwaci siedzieli przy stolikach w ogródkach pomiędzy modernistycznymi jugosłowiańskimi blokami i narzekali na Bośniaków, że siedzą i nic nie robią. Bośniacy siedzieli pomiędzy starymi i odbudowanymi murami potureckiej starówki. Oni jedyni na nikogo nie narzekali, przynajmniej nie otwarcie. Jeśli otwarcie, to tylko na nacjonalistów. Bo w Bośni muzułmanie byli – paradoksalnie – najbardziej proeuropejscy, to oni – przynajmniej nominalnie – najgłośniej głosili przywiązanie do europejskich wartości, nawet jeśli interpretowali je tak samo mylnie jak Polacy, gdy wstępowali do UE. Bośniacy byli antynacjonalistyczni, bo ich tożsamość opierała się bardziej na kwestii religijnej niż narodowej, a jednocześnie ta religia na razie była w Bośni na tyle słaba, że nie stworzyła swojej wersji hard (choć ten proces już się zaczynał). Tak, Bośniacy byli proeuropejscy, bo określało ich raczej to, czym nie byli, niż to, czym byli. A nie byli ani Serbami, ani Chorwatami. Choć i Serbowie, i Chorwaci mieli na ten temat własny pogląd, uważając Bośniaków za swoich poturczonych rodaków. Bośniacy mogliby sobie zapewne nadal w najlepsze być Jugosłowianami, ale Jugosławia się rozpadła, a jugosłowiański sztandar w czasie tego rozpadu zabrali sobie Serbowie. Bośniakom zostało więc wyłącznie wieszanie tu i tam portretów Tity, czasem obok oprawionej w ramki szahady czy ryciny przedstawiającej Mekkę. Więc z Bośniakami było chyba trochę tak jak z polską klasą średnią, tą liberalną, przez wrogów zwaną „lemingami”: czekali po prostu na wiszącą gdzieś na horyzoncie atrakcyjną europejską tożsamość i europejskie instytucje, żeby przyszły i załatwiły za nich całą sprawę z państwem, tożsamością, przyszłością i w ogóle wszystkim. A czekając – próbowali jakoś żyć. A że to Południe – więc tak, siedzieli. W Sarajewie – w części starej, tureckiej, i tej, którą do niej dobudowali Austriacy, zanim im tam Gavrilo Princip zabił arcyksięcia Ferdynanda. Dziś zdjęcia Ferdynanda sprzedawano w starej czarszii na hipsterskich torbach. To było mniej więcej tak samo, jakby w Zachęcie sprzedawano torby z Narutowiczem, i znajdowaliśmy to zabawnym. Siedziano też we wschodnim Sarajewie, zapuszczonym i dość upiornym, zamieszkanym przez Serbów i zapomnianym przez resztę świata. Wschodnie Sarajewo, drugie, alternatywne Sarajewo, było czymś takim jak, powiedzmy, alternatywny Kraków złożony z samego Kurdwanowa czy druga Warszawa z centrum w Chomiczówce. I tak dalej. Od razu zaczynał się trochę inny świat, pełen dymu z wypalanych na wiosnę traw, plakatów sławiących serbską ideę narodową i policjantów kontrolujących wyrywkowo samochody.

Do jednej z knajp przy pustym deptaku przyszła czarnowłosa dziewczyna z bardzo tajemniczym wyrazem twarzy, zamówiła kawę i zaczęła omawiać ściszonym głosem jakieś tajemnicze sprawy z kelnerką. Wciągnęło je to zupełnie i kelnerka przestała kelnerzyć. Ale przynajmniej po serbskiej stronie w knajpie siedziały dziewczyny, bo po tej drugiej, bośniackiej, rzadziej. A na pewno w czarszii w ciągu dnia. Choć to żadna reguła, bo już wieczorem w knajpie o nazwie „Kino Bosna” siedziały i kurzyło im się z głów od rakii tak samo jak facetom. Boże, co to było za miejsce. Pomiędzy przetłoczonymi stolikami w gęstych oparach dymu kręcili się muzycy z akordeonem, trąbką i tak dalej, z banknotami, które pijący wpychali im za paski, do kieszeni i gdziekolwiek się tylko dało, i rżnęli tradycyjne pieśni, do których wszyscy skakali.
Boże, jak żałowałem, że Polacy nie znają swoich piosenek. Że wypierają się swojego pochodzenia, swojej przeszłości. Swojej chłopskości. Albo traktują ją jako powód do wstydu i wyzywają się od wieśniaków, albo idą w drugą stronę i pierdolą o Jakubie Szeli. Tak jak Ukraińcy o Szuchewyczu.
Kiedyś w Lublinie byłem na imprezie, na którą zaproszono ludowych śpiewaków z Kielecczyzny. Hipsterzy na początku nie ogarniali, co robić, ale chwilę później tańczyli jak szaleni. Matko Boska Medjugorska, jakie to było piękne. Z jaką ulgą odrzucali wstyd swoich rodziców, którzy ze wsi weszli do miast, i tańczyli jak wariaci do muzyki ich korzeni. To była jedna z lepszych imprez, na jakich byłem. A rano przyszedł kac. I znów wszystko było jak zwykle.

Ale siedziano. W nocy i w dzień.
Siedziano w Nowym Pazarze i w Prisztinie, i Mitrowicy, tak samo po serbskiej stronie, jak i po albańskiej. Pogryzano lokum i kostki cukru, i gadano. Siedzieli policjanci, budowlańcy i właściwie wszyscy.
Po albańskiej stronie tłum wydawał się tylko nieco młodszy od tego po stronie serbskiej. Kolesie siedzieli albo przy stolikach, przy małych filiżankach kawy, albo w witrynach sklepów, klepiąc w smartfony.
Siedziano w Skopje: w albańskiej czarszii i pomiędzy postjugolskimi blokami. Choć w sumie w czarszii bardziej się kręcono, niż siedziano, natomiast w słowiańskiej części, pod wielkim, świecącym krzyżem, postawionym tak, żeby go z czarszii dobrze było widać, rozkładali się przy stolikach sporzy faceci w podkoszulkach. Zamawiali kawę albo piwo i dyskutowali o losach kraju, regionu i świata. I cenach samochodów, bo ich marki pojawiały się w ich szybkiej macedońszczyźnie jak błyśnięcia. Ale to, że siedzieli, nie oznaczało, że siedzieli przez cały dzień i nic nie robili.
I got my own way of workin’ – śpiewał Tom Petty w wychwalającej amerykańskie Południe piosence Southern Accents, a za nim Johnny Cash. – But everything is run, with the southern accent, where I come from.
Albo inny pieśniarz country Alan Jackson:
Where I come from it’s cornbread and chicken, where I come from a lotta front porch sittin’, where I come from tryin’ to make a livin’, and workin’ har to get to heaven, where I come from. „Tam, skąd pochodzę, dużo siedzi się na werandzie”, ale i „ciężko się pracuje, by dostać się do nieba”.
Zjeżdżaliśmy coraz niżej i niżej, aż w końcu, w górach pomiędzy Višegradem a Užicami, złapaliśmy gumę i trafiliśmy na stację wulkanizacyjną pełną przybyczonych Serbów, wielkich jak wozy bojowe, którzy opowiadali nam, jak dobra jest Rosja i jak zła jest Unia Europejska kontrolowana – wiadomo – przez Niemców. Czuliśmy się tam trochę jak w jakiejś wersji prorosyjskiego Donbasu, gdzie zamiast hałd są piękne, zielone góry i gdzie zamiast nerwowego przemieszczania się z miejsca w miejsce raczej siedzi się przy stoliku i popija kawę, ale gdzie mówi się mniej więcej to samo. Pieprzyć Zachód, Rosja nas uratuje. Putin – pomóż.
No i oczywiście klęło się na tę niemiecką tyranię zapieprzania od dnia do nocy.
– Pracujemy, kiedy chcemy – mówili Serbowie z wulkanizacji. – Mamy swój sposób pracowania. Inny niż ci cholerni Niemcy.
Z tym im się kojarzyła Unia Europejska. Z niemieckim ekonomem z batem, mówiącym, jak i kiedy mają pracować. Zachód w ogóle im się źle kojarzył. Bośniaccy muzułmanie byli proeuropejscy, bo to Zachód pomógł im w wojnie z Serbami, a europejska integracja wydawała się jedynym sposobem na przetrwanie tego bośniackiego, sklejonego z kilku niespecjalnie kochających się części państwa, ale Serbowie mieli same pretensje. A ci z wulkanizacji to już w ogóle. Do pewnego stopnia trudno było im się dziwić. Siedzieli w wiosce Knjeginja pod Pribojem, położonym już po „właściwej” stronie serbsko-bośniackiej granicy, i próbowali żyć tak jak Serbowie z Serbii. W głąb Bośni jeździli, tylko gdy musieli. Nie mieli nawet bośniackich numerów telefonów, bo w ich wsi łapała już serbska sieć. I żyli tak w szarej strefie serbskości pomiędzy dwoma państwami: nie do końca ani w jednym, ani w drugim. Zachód kojarzył im się z siłą, która nie dość, że podzieliła ich kraj i rzuciła jedną część bośniackim muzułmanom, a drugą Albańczykom, ale w dodatku taką, która się wymądrza, jak się powinno żyć i rządzić krajem.

 
Wesprzyj nas