“Konwicki. Cudzoziemiec tranzytowy” to jedna z pierwszych prób biograficznego spojrzenia na życie oraz twórczość znakomitego pisarza.


Konwicki. Cudzoziemiec tranzytowyTadeusz Konwicki – znakomity pisarz, wybitny reżyser filmowy, jedna z najważniejszych postaci polskiej kultury powojennej. Lidia Sadkowska-Mokkas przedstawia wnikliwy i czuły zapis kondycji twórcy, którego biografia najpełniej odzwierciedla nasze najbardziej dramatyczne doświadczenia.

Książka „Konwicki. Cudzoziemiec tranzytowy” to portret wybitnego literata, reżysera, scenarzysty rekonstruowany na podstawie rozmów, audycji radiowych, dokumentów, wspomnień, ale przede wszystkim wyłaniający się z jego książek, scenariuszy i filmów.

Tadeusz Konwicki już za życia stał się legendą. Był czas, kiedy każda jego kolejna książka stawała się literackim wydarzeniem, wywoływała burzliwą dyskusję.

Gdy po raz pierwszy, tym razem w oficjalnym obiegu, ukazała się „Mała apokalipsa”, bestseller czasów PRL, powieść w jednym z warszawskich punktów sprzedawano bezpośrednio z ciężarówki. I tylko jednego dnia na stołecznych ulicach sprzedaż osiągnęła rekordowy pułap –5 tysięcy egzemplarzy, sukces, o jakim może tylko marzyć każdy współczesny autor.

Lidia Sadkowska-Mokkas
Konwicki. Cudzoziemiec tranzytowy
Wydawnictwo Bellona
Premiera: 4 maja 2017
 
Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym
 

Konwicki. Cudzoziemiec tranzytowy

OD AUTORKI

Na jego książkach i filmach wychowywały się pokolenia spragnionych wolności Polaków. Po premierze Kalendarza i klepsydry recenzje ukazywały się nieprzerwanie przez trzydzieści siedem tygodni. Jego utwory, zwłaszcza te publikowane poza głównym nurtem wydawniczym, w drugim obiegu, ze względu na niewielki nakład wypożyczano sobie po uiszczeniu kaucji, która wynosiła niekiedy jedną trzecią przeciętnych polskich zarobków. Kiedy po raz pierwszy, już oficjalnie, ukazała się Mała apokalipsa – powieść legenda, bestseller czasów PRL – sprzedawano ją bezpośrednio z ciężarówki stojącej na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. I tylko jednego dnia sprzedaż na stołecznych ulicach osiągnęła rekordowy pułap – pięć tysięcy egzemplarzy. To sukces, o jakim współczesny autor może tylko pomarzyć.
Jednak zanim Konwicki ukształtował styl swojego pisarstwa, był okres „burzy i naporu”, nie zawsze trafnych wyborów ideologicznych, licznych życiowych błędów, zawiedzionych nadziei, rozczarowań. Szukanie własnej drogi zajęło mu sporo czasu i kosztowało wiele zdrowia. W rezultacie na własnym przykładzie pokazał, że każde doświadczenie, nawet to najbardziej negatywne, usilnie wypierane ze świadomości za sprawą „usłużnej pamięci”, stanowi zaczyn czegoś nowego.
Do powojennej Polski, w pojałtańskich granicach, przybył z Kresów – krainy pięknych pejzaży i prostych wartości. Pomimo upływu lat nie wyzwolił się nigdy z poczucia obcości. W książkach i filmach Konwickiego nieustannie powracają te same miejsca oraz zdarzenia. Nowa Wilejka, gdzie się urodził, Kolonia Wileńska, w której mieszkał z ciotecznymi dziadkami Blinstrubami, Wilno, w którym mieściło się renomowane Gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta – to samo, do którego przed laty uczęszczał starszy o kilkanaście lat od Konwickiego Czesław Miłosz, który zachował w pamięci podobne pejzaże.
Autor Małej apokalipsy, na wzór romantycznych antenatów, pielęgnował wileńskie krajobrazy. Najlepiej czuł się wówczas, gdy udało mu się zaprowadzić swoich literackich bohaterów w zakola malowniczej Wilenki. „Pomyślałem sobie nie bez złośliwości – pisał przed laty Antoni Słonimski – że gdyby terenem przygód młodzieńczych Konwickiego był Grójec albo Sochaczew, trudniej byłoby nas oczarować. Bez wielkiego protoplasty, bez protektoratu jego słowa cóż by nas obchodziły te Tuhanowicze? Któż by pamiętał imię córki Wereszczaków?”. A w innym miejscu i okolicznościach Słonimski, którego Konwicki cenił jako literata i społecznika, pytał i sprytnie insynuował: „Tadzio pochodzi z Wileńszczyzny – bardzo ładnie, ale chciałbym wiedzieć, co by zrobił, gdyby pochodził z Bydgoszczy i miał Bydgoszcz do zaklęcia w kawałki bursztynu”.
Na raj bezpowrotnie utracony, Wileńszczyznę, nałożyły się zrządzeniem losu obrazy Warszawy. Miasta, w którym osiadł (chociaż tego nie planował) i przeżył większość swojego życia. Warszawa pojawi się w różnych porach roku, odsłonach, ujęciach. W wersji realistycznej lub kompletnie odrealnionej: plac Trzech Krzyży, Wiejska, Frascati, Nowy Świat, most Poniatowskiego, Krakowskie Przedmieście, Świętokrzyska, Chmielna, Ordynacka, róg Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. I wreszcie najbardziej eksponowany element miejskiego pejzażu, „martwa dekoracja teatralna”, „architektoniczny niebotyk”, „pomnik pychy”, „statua niewolności”, „kamienny tort przestrogi”, „obca świątynia”, „piramida”, „cacko”, „przedpotopowy pterodaktyl”, „wieża Babel”, „zagasła pochodnia”, „dziwna budowla”, „mały szalet zagubiony na środkowoeuropejskim rozdrożu”, a może, sądząc po częstotliwości występowania w prozie i filmach Konwickiego, mistrz pierwszego planu, znak firmowy oraz nieustannie powracająca obsesja – Pałac Kultury. Niechciany, „dwuznaczny podarek od przyjaciół Moskali”, symbol „podbicia i zniewolenia”, który z czasem pięknie się zdemokratyzował i wrósł, jak żadna inna socrealistyczna budowla, w przestrzeń miasta. Widział go codziennie, kiedy stał na balkonie bloku z epoki późnego stalinizmu przy Górskiego lub kiedy wyruszał w miasto. „Oto mój pałac, który śni mi się po nocach i któremu ja śnię się po nocach” – pisał we Wschodach i zachodach księżyca.
Po nieudanej przygodzie z socrealizmem oraz „inżynierią społeczną” postanowił jeszcze uporczywiej wplatać w książki, filmy, wywiady najbardziej osobiste wątki. Zdarzało się, że to samo wydarzenie miało równocześnie kilka różniących się w zasadniczych szczegółach wersji. „Przyłapany” przez rozmówców, którzy cytowali jego wcześniejsze zapisy czy wypowiedzi, niejednokrotnie zasłaniał się brakiem pamięci. Twierdził, że bardziej od konkretnych faktów zapamiętuje emocje, nastrój oraz ogólną atmosferę, jakie im towarzyszyły. „Klimaty moralne”, które decydują o postępowaniu i ostatecznie rzutują na zachowanie ludzi. W życiu, podobnie jak w sztuce, unikał dosłowności. Najbardziej pociągające okazywało się wszystko to, co niedopowiedziane, głębokie, niosące tajemnicę. Zamiast tradycyjnej, sfabularyzowanej, epickiej opowieści proponował czytelnikowi utwór otwarty, pola do uzupełnienia, powieściową grę. Zespoloną z różnorodnych, na pozór niejednorodnych, kawałków epicką hybrydę, stanowiącą skrupulatny zapis współczesnej kondycji człowieka, twórcy. To od czytającego miało ostatecznie zależeć, czy w ogóle podejmie się oddzielenia tego, co wydaje się prawdopodobne, a nawet autentyczne, od tego, co na potrzeby fikcji literackiej zupełnie odrealnione i zmyślone. Jeśli czytelnik podąży ścieżką zasugerowaną przez pisarza, pozbiera skrawki tego osobowościowego kolażu, polifonicznie rozpisanego w utworach na różne postacie, okaże się, że tak naprawdę bohater jest jeden. „Mylę literaturę z życiem. Swój pospolity życiorys ogłaszam dziełem literackim” – pisał w Małej apokalipsie. A kilka lat później w Nowym Świecie i okolicach dodawał: „Literatura faktu. Ja jestem faktem mojej literatury”, „Piszę ciągle tę samą książkę”. W Pamflecie na siebie, ostatnim utworze, dowodził: „Książka, dobra czy zła, jest portretem własnym autora”.
Genialny mistyfikator życia, wodzący czytelnika ze swadą i urokiem po ostępach swojej wyobraźni, który poprzez kreowane przez siebie światy nieustannie dąży do odkrycia sensu i prawdy. Zamiast tej samej przestrzeni wędrówki po dziwnych, nierzadko podejrzanych, trudno dostępnych miejscach. Zamiast tradycyjnej fabuły – narracja autorska, sylwa à rebours, „pokraczny raptularz”, „łże-dziennik”, „apokryf autobiograficzny”, poetyka pastiszu i eseju, autotematyzm, „proza totalna”. Zamiast czasu realnego – nieustanne wycieczki w przeszłość i przyszłość, czas psychologiczny, a raczej, jak mówił sam Konwicki, czas „zachciany” i „odwołany”. Zamiast płaskiego, jednorodnego obrazu świata – wrażenie chaosu i rozbicia, świadomość zmienności, poczucie wszechpanującego relatywizmu. Zamiast jednorodnego, konkretnego bohatera – pastisz bohatera, bohater „zbiorczy i persyflażowy”. Zamiast wiernie odtwarzanej biografii – mitobiografia. Powracające nieustannie w różnych ujęciach wątki, tematy, miejsca. Wiodący bohater, czyli sam autor, spiritus movens całości, Tadeusz Konwicki, Tadzia, Tadźka, Konwa na różnych planach przestrzennych i czasowych. Zmyślny Proteusz, sprzedający w umownej konwencji szczerości prawdę o sobie. „Chytry Litwin” świadomie podejmujący grę z czytelnikiem, widzem. Literat (bo słowa pisarz nie lubił) piszący z autentycznej, wewnętrznej potrzeby, nie tylko, aby odcisnąć „monogram na naszej ścianie płaczu”, zostawić jakiś ślad, „kamuszek na tej drodze bez początku i końca”, lecz także po to, by dodać, tak po ludzku, otuchy drugiemu człowiekowi. Pracą jest wszystko to, co przynosi pożytek, a sztuką to, co pomaga żyć. „Chcę być przechodniem, którego człowiek spotyka w życiu i chciałbym pomachać, dać mu znak, że nie jest zupełnie sam”.

TOŻSAMOŚĆ

Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych…”, do mitycznej Wileńszczyzny w wydaniu Mickiewicza, ale przede wszystkim swoim własnym będzie nieustannie powracał. W Kalendarzu i klepsydrze pojawią się znaczące słowa: „Miałem dwie matki i mam dwie ojczyzny krajobrazu, tęsknoty, pamięci”1, a w Nowym Świecie i okolicach tak będzie tłumaczył się ze swojego uzależnienia od Kresów: „Ja się od tej Kolonii Wileńskiej nie mogę odczepić. Ta maleńka osada letniskowa, ta mikrodzielnica na peryferiach Wilna stale mnie okrąża, oblega, osacza”2.
„Najlepiej i najpewniej mi idzie pisanie – tłumaczył w filmie Przechodzień Andrzeja Titkowa – dopiero wtedy, kiedy swoich bohaterów zaprowadzę w te miejsca swojego dzieciństwa. Wilna, które w przeróżny sposób adaptuję do sytuacji powojennej, współczesnej”3.
Przyszedł na świat w pierwszy dzień kalendarzowego lata, kiedy w przyrodzie przesilają się dziwne siły i moce, 22 czerwca 1926 roku, w Nowej Wilejce – w mieście ważnego węzła kolejowego oraz wielkich garnizonów wojskowych. Melodią jego dzieciństwa był gwizd i stukot pociągów wjeżdżających na dworzec. Jako malutkie dziecko mógł obserwować wagony ciągnące zarówno na północ, do Dyneburga i dalej na Łotwę, jak i w kierunku Mołodeczna, aż do Moskwy i Leningradu. Oczywiście nic mu wówczas te obco brzmiące, prawie egzotyczne nazwy nie mówiły. W Pół wieku czyśćca przekonywał, że biorąc pod uwagę pochodzenie, stanowi często występującą na Wileńszczyźnie „ohydną hybrydę”, mieszankę polskości i rosyjskości, karmazyna i proletariusza, ma jednocześnie korzenie robotnicze i drobnoszlacheckie.
W rodzinie nie było szczególnych paranteli: „Ja jestem z pauperyzującej się i degradującej polskości na Litwie, która podlegała bardzo ostrej rusyfikacji i deklasacji”4. W rodzinie od strony matki najczęściej przewijały się swojsko brzmiące nazwiska o proweniencji litewsko-białoruskiej: Kieżunów, Pieślaków, Wieszunów, Blinstrubów czy Sworobowiczów, a więc w większości środowiska miejscowej, drobnej, spauperyzowanej zaściankowej szlachty. „Jacy byli ci ludzie o zlitewszczonych nazwiskach i spolszczonych duszach, o spolszczonych nazwiskach i zlitewszczonych duszach?”5 – pyta w Kronice wypadków miłosnych.
Nazwiska na Wileńszczyźnie były swoistą rodową pieczęcią. Miały swoje barwy i znaczenia. Wiele mówiły o rodzinnych korzeniach danego człowieka. Bo rodziny, podobnie jak nazwiska, splatały się ze sobą. W Pamflecie na siebie napisze, że po kądzieli wywodzi się w prostej linii z Pieślaków, którzy zamieszkiwali w Krzyżówce, czyli pierwszej stacji pocztowej za Wilnem, na szlaku wiodącym do Petersburga. Na tej stacji, jak opowiadano, przy zmianie koni został pojmany Szymon Konarski, „samotny patriota i rewolucjonista”, stracony na stoku Góry Giedymina w Wilnie.
Sama rodzicielka, Jadwiga z Kieżunów, gospodyni, niczym specjalnie się nie trudniła, od czasu do czasu, gdy czuła się lepiej, wynajmowała się do pracy. Uwielbiała podróże, dlatego ciągle była w drodze. „Chorowała i podróżowała. Pół roku u brata, trzy kwarty u siostry, lato u kuzyna, zima u siostrzeńców. Moja mama kochała być u kogoś. Moja mama lubiła kibicować. Doradzać, podziwiać, usługiwać. I od czasu do czasu, a raczej dosyć często, zabankietować. To znaczy znaleźć się u szczytu stołu i błyszczeć”6 – podsumowywał, chyba z lekką przesadą, towarzyskie upodobania i rodzinne wędrówki matki we Wschodach i zachodach księżyca. Z lubością uprawiała przy okazji „proceder chorej”: zażywała proszki, piła cudowne mikstury, okładała się kompresami, a ponadto nieustannie: „Pojękiwała, stękała, wzdychała. Mówiła o kolkach, łupaniach, pieczeniach, strzykaniach, zadyszkach, gorączkach, dusznościach, mgłach w oczach i bólach w piersiach. I tak dożyła siedemdziesięciu ośmiu lat”7.
Jej życie to nic innego, będzie przekonywał, jak obrazowo ujęta zgrzebna, wileńska wersja „Śniadania u Tiffany̓ego”. Pomimo trudów egzystencji zawsze usilnie starała się zachować styl, grać wielką panią, mimo że nigdy nie posiadała ani pieniędzy, ani własnego kąta8. Chciała być kimś, ale nie w sensie wywyższania się nad innymi, nie cudzym kosztem, nie za cenę czyjejś krzywdy. Nie chciała żądać lub brać, ale pragnęła mieć okazję, żeby dawać.
Przez długie lata Konwicki nie mógł zrozumieć i mentalnie oswoić etymologii panieńskiego nazwiska matki. Może dlatego, że w czasach jego dzieciństwa popularnym powiedzeniem było „podkieżyć sobie”, czyli „podpić”9. Po latach wielką radość sprawiło mu odkrycie córki Marysi, która odnalazła w Internecie linię genealogii Kieżunów. Z kolei profesor Aleksander Gieysztor w Mińsku znalazł dokumentację historyczną potwierdzającą, że niejaki Vytautas Kieżunas wsławił się męstwem w bitwie pod Grunwaldem. Ostateczne spolonizowanie brzmienia nazwiska i jego zamiana z Kieżunas na Kieżun miały nastąpić w XVI wieku. „Tak, że ja, który się trochę wstydziłem tego nazwiska matki, nagle się wyprostowałem i szedłem po ulicy z wyprostowaną głową”10 – przyznawał po latach w rozmowie z Kanieckim.
O rodzinie ojca nie wiedział prawie nic. On sam opuścił go ostatecznie w marcu 1929 roku, kiedy syn był zaledwie trzyipółletnim, tak mało jeszcze rozumiejącym świat dzieckiem. Na zawsze „niczym flashback filmowy” utkwiły mu w pamięci ostatnie chwile ojca, kiedy po kolejnym ataku gruźlicy leżał oparty o jakąś sczerniałą od starości, żeliwną wanienkę, na wyszorowanych deskach podłogi, w splamionej czarną krwią koszuli w kuchni w Nowej Wilejce. I powoli odchodził „w daleką drogę”. Po latach wracać też będzie „pamięć woskowych rąk, woskowych skroni, woskowych włosów, woskowej trumny, woskowych świec. Pamięć zdeptanych zelówek, niebieskich paciorków różańca i czarnego krzyżyka z wyświeconymi brzegami”11. Kiedy pojawił się na świecie, jego ojciec, notabene drugi mąż matki, Michał, nie był młodzikiem, ale doświadczonym przez życie pięćdziesięcioletnim mężczyzną, a w tamtych czasach, jak pisał Konwicki w Kalendarzu i klepsydrze: „[…] pięćdziesięcioletni mężczyźni nie nosili dżinsów i nie chodzili do dyskoteki. Pięćdziesięcioletni mężczyźni umierali wtedy jako zgrzybiali starcy na gruźlicę, anginę pectoris albo uremię”12.
Z najwcześniejszego dzieciństwa pozostały mgliste wspomnienia i strzępki informacji o losach ojca. To, że w wieku dziesięciu lub jedenastu lat Michał Konwicki najprawdopodobniej rozpoczął samodzielne życie, pracował jako pomocnik w jakiejś fabryczce. Kim byli dziadkowie od strony ojca? „Z kim moja babka Maria albo Helena – bo już dobrze nie pamiętam – miała grzeszny romans zakończony tak niefortunnie? […] Dlaczego los mego ojca był losem wyrzutka, przeklętego bastarda, bezdomnego psa?”13 – pytał w Kalendarzu i klepsydrze.
Tożsamościowe dociekania i historia grzesznego romansu matki ojca, babki Heleny Konwickiej, z Żydem Eliaszem Szyrą zdominowały najbardziej liryczną powieść Konwickiego Bohiń. Rzecz dzieje się w 1875 roku w małym folwarczku, nad rzeką Wilią koło Bujwidz, które również zaliczał do miasteczek swojego dzieciństwa. Mimo to, jak podkreślał w jednym z wywiadów, w utworze nie odtwarzał prawdziwych dziejów rodziny, a poruszał się wyłącznie w świecie „kompletnej fikcji, fantazji i wyobraźni”14. Ze strony ojca przeraźliwa „pustka” i „czarna dziura”, będzie pisał w Pamflecie na siebie. Absolutna cisza. Prawie żadnych dokumentów, zero śladów, majątków. Brak rodowodu, a nawet grobu. Tylko jedna fotografia, a na niej twarz nieznanego mu człowieka, mężczyzny w sile wieku, a nawet starszego, z charakterystycznym „proletariackim” uczesaniem z przedziałkiem pośrodku głowy, o „twardej szczęce” i „niedużych wąsach”. Po latach będzie wspominał ogromny, nieustannie zalany słońcem stok wzgórza za Nową Wilejką, a na szczycie niewielki cmentarz, gdzie pochowano jego ojca. Miejsce, gdzie chyba kiedyś go zabrano i kazano się modlić.
Tysiąc razy starał się wyobrazić sobie ojca ojca, swojego dziadka, zrozumieć, dlaczego nie mógł postąpić honorowo i uznać syna. Co „w tym anachronicznym mikroświecie Wileńszczyzny” drugiej połowy dziewiętnastego wieku stało na przeszkodzie, aby tak właśnie było? „Jakie przekleństwo – pytał – zawisło nad nieznaną kobietą i nowo narodzonym dzieckiem? Co kazało wyrzec się tego dziecka na zawsze?”15. „Usłużna” wyobraźnia podsuwała kilka równoległych wariantów dziadka, którym – co niewykluczone – mógł być młody, piękny Żyd z Oszmiany, Mejszagoł lub Święcian. „Młody Żyd, kupiec wędrowny, uczony talmudysta lub poeta piszący nostalgiczne wiersze w strasznym żargonie jidysz”16. I nadal aktualne, pomimo upływu czasu, pytanie: Kim właściwie był ojciec? Może rzemieślnikiem: kowalem czy ślusarzem, a może nauczycielem w szkole rzemieślniczej? Trudno powiedzieć.

 
Wesprzyj nas