Mało kto wie, że pierwszym domem Ani Shirley było stare pudełko po kapeluszu. Nie wiemy dzisiaj nic niestety o kolorze tego pudełka, ale nie możemy wykluczyć, że było tak samo zielone jak słynne wzgórze na Wyspie Księcia Edwarda.


Anne of Green Gables - serial telewizji kanadyjskiej CBCChociaż młoda, kanadyjska nauczycielka, a później także korektorka i redaktor wydawanego w Halifaxie dziennika „Daily Echo”, Lucy Maud Montgomery, nie wierzyła w swój pisarski talent, to i tak postanowiła próbować szczęścia w literackiej branży. Publikowała w prasie artykuły, wiersze i opowiadania i czasami otrzymywała nawet za nie nagrody. Od wiosny 1904 roku do jesieni 1905 trzydziestoletnia Montgomery pracowała nad książką, której fabułę tak charakteryzowała w swoim pamiętniku: „Dwoje starzejących się ludzi zgłasza się do sierocińca, by adoptować chłopca. Przez pomyłkę przysyłają im dziewczynkę.” Maud, bo tego imienia tylko używała, do napisania powiastki zainspirowała nie tylko przypadkowo usłyszana rozmowa o identycznej pomyłce któregoś z kanadyjskich sierocińców, ale także jej własne dzieciństwo.

W 1876 roku niespełna dwuletnią przyszłą pisarkę osierociła pokonana przez gruźlicę matka, a owdowiały ojciec oddał córeczkę na wychowanie surowym teściom, sam przenosząc się na zachód Kanady i zakładając tam nową rodzinę. Powieściowa sierotka nosi imiona Anna Shirley, ma 11 lat, rude włosy i nie zamykającą się buzię. Akcja powieści rozgrywa się na Wyspie Księcia Edwarda, w wiejskiej scenerii dzieciństwa samej autorki. Gotową książkę Montgomery przedstawia w 1905 roku pięciu kanadyjskim wydawcom, z których czterech krótko informuje pisarkę, że nie są jej dziełem zainteresowani, a piąty stwierdza, że choć dostrzegł w jej pracy kilka błyskotliwych wątków, nie wróży sukcesu całości. Zawiedziona Maud otwiera szafę, wyciąga stare pudełko po kapeluszu i wrzuca do niego rękopis. Jakiś czas później postanawia, że skróci trochę opowieść, co nieco w niej poprawi i wydrukuje w odcinkach w jakimś czasopiśmie. Ale potem na długie miesiące zapomina o gadatliwej sierotce z Zielonego Wzgórza.

Proszę nie myśleć,
że powstała wielka powieść literatury kanadyjskiej

Jest rok 1906. Montgomery szukając czegoś w szafie zagląda do wspominanego pudełka po kapeluszu i przypomina sobie o spoczywającym w nim rękopisie. Świeżym okiem przegląda kilka kartek i stwierdza, że powieść wcale nie jest taka zła i że trzeba ją nieco dopracować. W czerwcu tego samego roku kupuje nową maszynę do pisania i przeznacza 3 godziny dziennie na korygowanie oraz przepisywanie rękopisu. Praca nad Anią zabiera jej całą jesień i zimę, bo Maud musi na nowo opanować maszynę, która ma inny układ czcionek, niż ten do którego przez lata przywykła. „Gdy wszystko było gotowe, posłałam egzemplarz do bostońskiego wydawnictwa, którego właścicielami są bracia L.C. Page. (…) Przyjęli książkę i oferują mi 10% zysków ze sprzedaży!” – zapisała w pamiętniku w kwietniu 1907 roku. Nie dodała, że bostońscy wydawcy zainteresowali się od razu ewentualną kontynuacją przygód Ani Shirley.

Okładka pierwszego wydania Ani z Zielonego Wzgórza„Z przyjemnością donosimy, iż nasi czytelnicy wypowiedzieli się pozytywnie o Pani powieści dla dziewcząt pod tytułem Ania z Zielonego Wzgórza – pisali bracia Page. – Jeśli ustalone zostaną warunki satysfakcjonujące obie strony, z przyjemnością umieścimy Pani książkę w przyszłorocznym planie wydawniczym. (…) Bylibyśmy wdzięczni, gdyby napisała nam Pani o swych dalszych planach. Jeśli dysponuje Pani wolnym czasem, zachęcamy do kontynuowania podjętej pracy i napisania kolejnej powieści utrzymanej w podobnym klimacie.” Choć Montgomery ucieszyła wieść o przyjęciu Ani do publikacji, o samej treści książki wypowiadała się powściągliwie. „Proszę nie myśleć, że powstała wielka powieść literatury kanadyjskiej – pisała w liście do przyjaciela Webera. – To jedynie książeczka dla młodzieży, a właściwie dla dziewcząt (…). Nie przypuszczam by odniosła wielki sukces i nawet nie marzę o innej grupie czytelników.”

Zeszyt z przepisami

„Ania z Zielonego Wzgórza” pojawiła się w księgarniach w czerwcu 1908. W końcu listopada tego samego roku, w Ameryce, wznowiono ją po raz szósty, zaś w maju 1909 roku, w Anglii ukazało się jej piąte wydanie. Kanadyjskie gazety w większości odnosiły się do Ani bardzo nieprzychylnie. „Times” określił książkę jako „nudną”, a tytułową bohaterkę jako „egzaltowaną, męczącą i śmieszną”. Dziennik „Free Press” z Milwaukee pisał, że Ania Shirley „pełna jest nieuchwytnego, oryginalnego uroku”, a „Chronicle” z Pittsburga, iż „jest to jedna z najzręczniej skonstruowanych postaci we współczesnej literaturze.”

Maud ogromnie zaskoczył list jaki przysłał jej sam Mark Twain. „Napisał, że moja Ania jest najwspanialszą i najbardziej czarującą bohaterką książek dziecięcych od czasów pamiętnej Alicji – pisała w kolejnym z listów. Nawiasem mówiąc, listów pisała tysiące. Wydawnictwo braci Page w 1914 roku wznowiło „Anię” po raz trzydziesty ósmy w nakładzie 150 tysięcy egzemplarzy. Spod pióra Maud wyszło 8 tomów powieści o Ani, a także 2 części opowiadań z Avonlea. Pierwszą część serii przetłumaczono na 15 języków, w tym na język Braille’a. Ogromną popularnością seria powieści o Ani cieszy od dawna w Japonii, gdzie od 1954 do 2009 roku sprzedano ponad 6 milionów jej egzemplarzy.

Ania z Zielonego Wzgórza - polskie wydanie z 2011 roku (WL)W rankingu 100 najlepszych książek BBC z 2012 „Ania z Zielonego Wzgórza”, która uplasowała się na 46 miejscu, pokonała m.in. „Nowy wspaniały świat” Huxleya, „Miłość w czasach zarazy” Marqueza, „Życie Pi” Martella, „Cień wiatru” Zafona, „Lolitę” Nobokova, „Szklany klosz” Plath, „Nędzników” Hugo, a nawet „Małego Księcia” i „Hamleta”. Z okazji stulecia premiery „Ani z Zielonego Wzgórza”, czyli w roku 2008, na rynku ukazały się dwie smakowite publikacje związane z Anią Shirley. Po pierwsze tzw. prequel, a konkretnie powieść pióra Budge Wilson opowiadająca o losach słynnej bohaterki od dnia jej narodzin aż do chwili w której trafiła do domu rodzeństwa Cuthbertów. Po drugie osobliwa książka kucharska pt. „Kuchnia z Zielonego Wzgórza” inspirowana zachowanym przez potomków Lucy Maud Montgomery, jej zeszytem z przepisami kulinarnymi przywodzącymi na myśl sceny kuchenne i herbatki z ploteczkami z Avonlea. Bo podkreślić należy, że Lucy Maud była nie tylko utalentowaną pisarką, ale i świetną kucharką.

Wciąż nowe ekranizacje

Anne of Green Gables - ekranizacja z 1934 roku - plakatPierwsza ekranizacja „Ani z Zielonego Wzgórza” miała miejsce jeszcze w epoce kina niemego w roku 1919, następna w 1934, a wkrótce po niej powieść przeniesiono również na deski teatru. W roku 1965 powstał na jej kanwie bardzo popularny musical wystawiany w różnych państwach. W 1972 roku pierwszy program BBC wyemitował serial „Ania z Zielonego Wzgórza” w reżyserii Julii Jones, a odcinki oparte na „Ani z Avonlea” i „Ani ze Złotego Brzegu” powstały w 1975 roku. Od 1985 do 2008 roku powstało 5 kolejnych ekranizacji powieści i 2 następne seriale telewizyjne. W lutym 2016 roku odbyła się światowa premiera najnowszej adaptacji filmowej o Ani Shirley w reżyserii Kanadyjczyka Johna Kenta Harrisona, natomiast 12 maja bieżącego roku emisję najnowszego serialu o Ani z Zielonego Wzgórza rozpocznie serwis Netflix.

Cóż można powiedzieć na koniec? Studziewięcioletnia Ania Shirley z Avonlea ma się wyśmienicie. I nic nie wskazuje na to, by coś w tej kwestii miało się przez kolejne 109 lat zmienić. Aleksandra Polewska

Lucy Maud Montgomery, Ania z Zielonego Wzgórza, Przekład: Agnieszka Kuc, Wydawnictwo Literackie, Premiera w tej edycji: 2011
 

Lucy Maud Montgomery
Ania z Zielonego Wzgórza
Przekład: Agnieszka Kuc
Wydawnictwo Literackie
Premiera w tej edycji: 2011
 

Co zadziwiło panią Małgorzatę

Pani Małgorzata Linde mieszkała tuż przy głównym trakcie wiodącym przez Avonlea, tam gdzie łagodnie opadał on w dół, ku małej kotlinie. Droga biegła wśród olszynowych zarośli i polnych dzwonków. Przecinał ją strumyk, którego źródło biło gdzieś daleko w lasach otaczających stare domostwo Cuthbertów. Przez leśne ostępy strumień płynął zakolami, niezwykle wartko, po drodze rozlewał się, tworząc mroczne stawy i malownicze kaskady, z chwilą jednak gdy dopływał do kotliny, w której mieszkała pani Linde, zmieniał się w cichy i spokojny potoczek, płynący układnie w kierunku jej domu. Nic w tym zresztą nie było dziwnego, wobec pani Małgorzaty bowiem nawet strumień musiał zachowywać się należycie i zgodnie z zasadami. Widocznie doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że pani Małgorzata bacznie wszystko obserwuje z wysokości swojego okna, nie wyłączając strumyka i biegających nieopodal dzieci, i jeśli tylko zauważy coś dziwnego lub niestosownego, nie spocznie, dopóki nie dowie się, co za tym stoi.
W Avonlea i okolicy mieszkała spora grupa ludzi, którzy tak bardzo przyglądali się temu, co robią sąsiedzi, że zaniedbywali przez to własne obowiązki; pani Małgorzata Linde należała jednak do chlubnych wyjątków – nie dosyć, że potrafiła doskonale ze wszystkim się uporać, to jeszcze znajdowała czas, aby mieć wgląd w sprawy innych. Była znakomitą gospodynią, zawsze wszystko było u niej zrobione jak należy i na czas. Mało tego, „zawiadywała” także kółkiem krawieckim, pomagała w prowadzeniu szkółki niedzielnej, kierowała parafialnym oddziałem Koła Pomocy, a także wiodła prym w Stowarzyszeniu Misyjnym. Pomimo swych rozlicznych zajęć, pani Małgorzata znajdowała aż nadto wiele czasu, by przesiadywać całymi godzinami w kuchennym oknie i dziergać z bawełnianych resztek narzuty na tapczan. Zrobiła ich już szesnaście, co z niekłamanym podziwem powtarzały sobie z ust do ust gospodynie w Avonlea. Robienie na drutach nie przeszkadzało jej uważnie śledzić wszystkiego, co działo się na drodze, która przecinała kotlinę i pięła się dalej po stromym zboczu wzgórza rudawoczerwonej barwy. Ponieważ Avonlea leżało na małym trójkątnym półwyspie wrzynającym się w Zatokę św. Wawrzyńca i z obu stron otaczała je woda, każdy, kto chciał tu dotrzeć lub stąd wyjechać, musiał podążać drogą prowadzącą na wzgórze, a tym samym dostawał się pod czujne oko pani Małgorzaty.
Któregoś popołudnia na początku czerwca pani Małgorzata wyglądała właśnie przez okno. Ciepłe, jasne promienie słońca wpadały do wnętrza kuchni; sad położony na zboczu wzgórza poniżej domu wyglądał niczym zarumieniona panna młoda, cały w bladoróżowym kwieciu, huczący od pszczół. Tomasz Linde, niepozorny, cichy mężczyzna, którego mieszkańcy Avonlea określali zawsze mianem „męża pani Małgorzaty”, zajęty był akurat pracą w polu – siał późną odmianę rzepy na górce za stodołą. Także Mateusz Cuthbert powinien był właśnie obsiewać rzepą swoje rozległe, rdzaworude pole, które leżało niedaleko, nad strumieniem, nieopodal domu o nazwie Zielone Wzgórze. Pani Małgorzata była o wszystkim dobrze poinformowana, słyszała bowiem, jak poprzedniego wieczoru rozmawiał o tym z Piotrem Morrisonem w sklepie Wilhelma Blaira, w Carmody. Mówił, że zamierza przystąpić do siewu właśnie nazajutrz. Piotr oczywiście musiał wyciągnąć z niego tę informację, gdyż Mateusz Cuthbert słynął z tego, że nie był skory do wynurzeń.
Aż tu proszę, Mateusz Cuthbert we własnej osobie, o wpół do czwartej po południu, gdy wszyscy pochłonięci byli pracą, jechał z wolna drogą wiodącą przez kotlinę i dalej ku wzniesieniu. Jakby tego było mało, założył białą koszulę i swoje najlepsze ubranie. Niewątpliwie wyjeżdżał właśnie z Avonlea. W dodatku do powozu zaprzągł kasztankę, co oznaczało, że udawał się w daleką drogę. Gdzież, na Boga, mógł się wybierać, no i po co?
Gdyby chodziło o jakiegokolwiek innego mieszkańca Avonlea, pani Małgorzata na pewno nie miałaby kłopotu ze znalezieniem odpowiedzi na oba nurtujące ją pytania. Mateusz jednak tak rzadko wyjeżdżał z domu, że musiał to być jakiś naglący i całkiem niezwykły wypadek. Był to przecież najbardziej nieśmiały mężczyzna pod słońcem, w dodatku nie cierpiał przebywać w towarzystwie obcych ludzi, a już szczególnie nie znosił miejsc, gdzie należało zabierać głos. Mateusz w białym kołnierzyku, jadący powozem, stanowił widok zaiste niespotykany. Pani Małgorzata, mimo usilnych starań, nic nie mogła z tego pojąć i ten fakt zupełnie popsuł jej humor.
– Po podwieczorku zajdę na chwilę do domu Cuthbertów i dowiem się od Maryli, dokąd się udał i po co – zdecydowała wreszcie ta wielce szacowna osoba. – Zazwyczaj nie jeździ o tej porze roku do miasta, a już na pewno n i e  z  w i z y t ą. Gdyby zabrakło mu nasion do obsiania pola, nie wystroiłby się tak, no i nie zaprzągłby kasztanki do powozu; nie udawał się też po doktora, jechał bowiem zbyt wolno. Od ubiegłej nocy musiało jednak wydarzyć się coś, co skłoniło go do wyjazdu. Jestem zdziwiona, ot co, i nie zaznam spokoju, dopóki się nie dowiem, dlaczego Mateusz Cuthbert wybrał się w drogę.
Jak pomyślała, tak zrobiła. Nie miała zresztą daleko, jako że obszerny, pełen zakamarków dom Cuthbertów, otulony rozległym sadem, znajdował się zaledwie o ćwierć mili od posesji pani Małgorzaty. Gwoli ścisłości należałoby dodać, że wąska dróżka, która łączyła obie posiadłości, niepomiernie tę odległość zwiększała. Ojciec Cuthbertów, tak samo cichy i nieśmiały jak Mateusz, wzniósł swoje domostwo na tyle daleko od sąsiadów, na ile się dało, bez zaszywania się w leśne ustronia. Dom Cuthbertów został zbudowany w najodleglejszym zakątku posiadłości, dlatego zawsze był ledwie widoczny od strony głównej drogi, przy której tak zgodnie i przyjaźnie sąsiadowały ze sobą pozostałe zabudowania Avonlea. Dla pani Małgorzaty Linde życie na takim odludziu było nie do pomyślenia.
– To nie życie, tylko zwykłe t r w a n i e, ot co – powiedziała, gdy weszła na zrytą koleinami trawiastą ścieżkę, przy której rosły krzewy dzikiej róży. – Nic dziwnego, że Mateusz i Maryla są nieco zdziwaczali, żyją w końcu na zupełnym pustkowiu, całkiem sami. Przecież drzewa nie mogą zastąpić człowiekowi towarzystwa, chociaż gdyby mogły, to uzbierałaby się wcale liczna kompania. Ja tam wolę przyglądać się ludziom, ale trzeba przyznać, że Mateusz i Maryla czują się tutaj dobrze. Ostatecznie, jak to zgrabnie ujął pewien Irlandczyk, można się przyzwyczaić do wszystkiego, nawet do wiszenia na szubienicy.
Z takimi myślami pani Małgorzata wkroczyła na podwórze domu Cuthbertów. Tonęło w zieleni, a przy tym wszędzie panował idealny ład i porządek. Z jednej strony rosły dostojnie wyglądające rozłożyste wierzby, a z drugiej strzeliste topole. Najmniejsza słomka ani kamień nie psuły doskonałej harmonii; gdyby było inaczej, pani Małgorzata natychmiast by to zauważyła. Skrycie żywiła przeświadczenie, że Maryla Cuthbert zamiata swoje podwórze równie często, jak sprząta dom. Z ziemi można by jeść bez obawy, że zgarnie się choćby odrobinkę brudu.
Pani Małgorzata zapukała delikatnie do kuchennych drzwi i weszła do środka dopiero, gdy usłyszała zaproszenie. Kuchnia była bardzo jasna i przytulna, a właściwie mogłaby za taką uchodzić, gdyby nie owa przesadna czystość, która nadawała jej wygląd nieuczęszczanego salonu. Okna kuchni wychodziły na wschód i na zachód; przez zachodnie, które łapało delikatne czerwcowe promienie, widać było podwórze. Ze wschodniego roztaczał się przede wszystkim widok na obsypane białym kwieciem czereśnie rosnące w sadzie oraz na szpaler wysmukłych brzóz, pochylających się nad strumieniem przecinającym kotlinę. Dopiero po chwili dostrzec można było gąszcz winorośli oplatających okno. To tutaj siadywała Maryla Cuthbert, jeżeli już zdecydowała się przysiąść na chwilę. Zawsze nieufnie traktowała światło słoneczne, którego nieodpowiedzialne pląsy i igraszki zupełnie nie licowały z powagą i surowością świata. To tutaj zastała ją teraz pani Małgorzata. Maryla robiła coś na drutach, a za jej plecami widać było stół nakryty do kolacji.
Pani Małgorzata, zanim zamknęła drzwi, uważnie przyjrzała się wszystkiemu, co stało na stole. Spostrzegła trzy nakrycia i od razu domyśliła się, że Maryla spodziewa się kogoś. Naczynia jednak były codziennego użytku, a obok nich stał tylko zwyczajny mus jabłkowy i jeden rodzaj ciasta, tak że od razu było widać, iż oczekiwany gość nie jest tak znowu niezwykły. No tak, ale czemu Mateusz przywdział biały kołnierzyk, a w zaprzęgu szła kasztanka? Pani Małgorzata była naprawdę podekscytowana całą tą sprawą, która ze spokojnego, zupełnie zwyczajnego domu Cuthbertów uczyniła miejsce nad wyraz tajemnicze.
– Dobry wieczór, Małgorzato – powiedziała żywo Maryla. – Jest naprawdę pięknie. Może zechcesz usiąść? Co u was słychać?
Pomiędzy Marylą Cuthbert i panią Małgorzatą zawsze istniało coś w rodzaju przyjaźni, na przekór – a może właśnie dzięki – wszystkim dzielącym je różnicom.
Maryla była wysoką, szczupłą kobietą, dosyć kościstą i mało kształtną. Jej ciemne włosy poprzetykane były srebrnymi nitkami i jak zawsze upięte wysoko w mały, ciasny kok, z którego sterczały groźnie dwie metalowe szpilki. Maryla wyglądała na kobietę o niewielkim doświadczeniu i nieugiętych zasadach. Taka też i była. Tylko w kącikach jej ust kryło się coś, co zwiastowało poczucie humoru, któremu nigdy jednak nie pozwoliła w pełni rozbłysnąć.
– U nas wszystko dobrze – odparła Małgorzata. – Niepokoiłam się jednak o was, gdy zobaczyłam, że Mateusz dokądś się dzisiaj wybrał. Myślałam, że pojechał po doktora.
Maryla poruszyła ustami ze zrozumieniem. Spodziewała się wizyty Małgorzaty. Wiedziała, że na widok jej brata wyruszającego w drogę pani Linde nie będzie mogła powściągnąć swej ciekawości.
– Ach, nie, czuję się całkiem dobrze, tyle że wczoraj bolała mnie głowa – powiedziała. – Mateusz pojechał do Bright River. Zdecydowaliśmy się wziąć na wychowanie małego chłopca z sierocińca w Nowej Szkocji. Przyjedzie wieczornym pociągiem.
Gdyby Maryla powiedziała, że Mateusz pojechał do Bright River, żeby odebrać ze stacji australijskiego kangura, konsternacja pani Małgorzaty byłaby zapewne mniejsza. Po prostu oniemiała na pięć sekund. Niemożliwe, żeby Maryla chciała z niej sobie zadrwić, ale w tej chwili pani Małgorzata była skłonna w to uwierzyć.
– Mówisz poważnie, Marylo? – zapytała, gdy już w pełni odzyskała głos.
– Naturalnie, że tak – odpowiedziała spokojnie Maryla, jak gdyby przygarnianie chłopców z sierocińca w Nowej Szkocji nie było żadną niesłychaną fanaberią, lecz zwykłą, rutynową czynnością, taką jak wiosenne prace polowe na farmach w Avonlea.
Pani Małgorzata poczuła, że przeżywa szok. W głowie huczało jej od wykrzykników. Chłopak! Maryla i Mateusz Cuthbert, akurat oni, adoptują chłopca! Z sierocińca! Świat chyba stanął na głowie! Teraz nic nie jest w stanie jej zaskoczyć! Absolutnie nic!
– Skąd taka myśl przyszła wam do głowy? – zapytała z przyganą w głosie.
W końcu nie poprosili jej nawet o radę, siłą rzeczy należało więc wyrazić swoje niezadowolenie.
– No cóż, zastanawialiśmy się nad tym już od dłuższego czasu, właściwie przez całą zimę – odpowiedziała Maryla. – Aleksandra Spencer odwiedziła nas któregoś dnia przed Bożym Narodzeniem i oświadczyła, że na wiosnę planuje sprowadzić z sierocińca w Hopetown pewną małą dziewczynkę. Powzięła ten zamiar w trakcie wizyty u kuzynki, która mieszka w Hopetown. Tak więc Mateusz i ja niejednokrotnie o całej sprawie rozmawialiśmy. Umyśliliśmy sobie wziąć chłopca. Mateusz coraz bardziej posuwa się w latach, wiesz, ma już sześćdziesiątkę – i nie jest tak żwawy jak dawniej. Serce odmawia mu posłuszeństwa. A sama wiesz, jak trudno jest znaleźć dobrych pomocników. Do wzięcia są tylko te głupie francuskie chłopaki, zupełne niedorostki jeszcze. Ledwo zdążysz takiego przyuczyć do tego czy tamtego, a już ci czmychnie pracować w fabryce konserw albo ucieknie do Ameryki. Z początku Mateusz proponował, żeby wziąć jakiegoś chłopca z przytułku dla angielskich sierot. Ja jednak byłam zdecydowanie przeciwna. Może oni są i w porządku, nie mówię, że nie, ale nie potrzeba mi tutaj żadnych londyńskich uliczników. Jeżeli mam kogoś przygarnąć, to niech to będzie jakiś chłopiec stąd. Ryzyka i tak nie da się wykluczyć. Na pewno będę się czuła bezpieczniej i lepiej będę w nocy spać, gdy dostaniemy Kanadyjczyka. Tak więc koniec końców zdecydowaliśmy się poprosić panią Spencer, ażeby wybrała dla nas jakiegoś, gdy pojedzie po swoją dziewczynkę. W ubiegłym tygodniu dowiedzieliśmy się, że właśnie wybiera się w drogę, i poprzez krewnych Ryszarda Spencera mieszkających w Carmody poprosiliśmy, aby przywiozła nam jakiegoś bystrego, odpowiedniego dla nas chłopca w wieku dziesięciu lub jedenastu lat. Uznaliśmy, że to najlepszy wiek – dziecko jest już na tyle duże, że może nam trochę pomóc w domowych zajęciach, a jednocześnie na tyle jeszcze małe, że można je będzie odpowiednio wychować. Planujemy stworzyć dla niego dom i zadbać o stosowne wykształcenie. Listonosz przywiózł dziś ze stacji telegram od pani Spencer, z którego wynikało, że przyjadą wieczornym pociągiem o wpół do szóstej. Dlatego Mateusz udał się do Bright River, aby odebrać chłopca. Pani Spencer wysadzi go na stacji. Sama pojedzie oczywiście dalej, do Białych Piasków.
Pani Małgorzata szczyciła się tym, że zawsze mówiła to, co myśli. Także i tym razem zdecydowała się wyrazić swoje zdanie, gdy tylko zdążyła oswoić się nieco z niezwykłą nowiną.
– No cóż, Marylo, muszę ci szczerze wyznać, że popełniasz straszne głupstwo – wiele ryzykujesz, ot co. Nie wiesz, co sobie ściągasz na głowę. Wpuszczasz obce dziecko do własnego domu, a nic o nim nie wiesz, nie znasz jego charakteru, nie wiesz, kim byli jego rodzice, nie możesz też przewidzieć, co z niego wyrośnie. Dopiero co czytałam w gazecie, bodajże w ubiegłym tygodniu, jak pewien mężczyzna i jego żona, mieszkający na północny zachód od Wyspy, przygarnęli chłopca z sierocińca, a ten podłożył nocą ogień pod ich dom. Zrobił to s p e c j a l n i e, Marylo, mało brakowało, a upiekliby się we własnych łóżkach. Słyszałam też o innym chłopcu, także wziętym z sierocińca, który ciągle podkradał i wypijał jajka, w żaden sposób nie można go było tego oduczyć. Jeżeli chcesz znać moje zdanie, to szkoda, żeś się wcześniej nie spytała, na pewno bym ci wybiła ten szaleńczy pomysł z głowy, ot co.
Wszystkie te uwagi nie zrobiły większego wrażenia na Maryli, nie poczuła się też nimi dotknięta. Dalej spokojnie robiła na drutach.
– Nie przeczę, Małgorzato, że w tym, co mówisz, tkwi sporo racji. Sama też miałam wiele wątpliwości. Mateusz bardzo jednak nalegał. Nietrudno mi było zauważyć, jak strasznie mu zależy, toteż w końcu ustąpiłam. Mateusz tak rzadko się przy czymś upiera, że gdy już coś postanowi, czuję się w obowiązku mu ulec. Jeżeli chodzi o ryzyko, to nieodłącznie towarzyszy nam ono w każdej chwili życia. Ci, którzy decydują się na dzieci, także ponoszą ryzyko – w końcu nie wszystkim udaje się wychować własne potomstwo tak, jak by chcieli. A poza tym Nowa Szkocja leży bardzo blisko Wyspy. Co innego, gdyby chłopiec pochodził z Anglii lub ze Stanów – ale skoro jest stąd, nie powinien specjalnie różnić się od nas.
– No cóż, miejmy nadzieję, że martwię się na wyrost – odrzekła pani Małgorzata tonem pełnym wątpliwości. – Tylko żebyś potem nie miała żalu, że cię nie ostrzega łam, gdy on podpali wasz dom lub wrzuci strychninę do studni. Słyszałam o takim przypadku, który zdarzył się w Nowym Brunszwiku; dziecko z sierocińca zatruło studnię i cała rodzina skończyła życie w strasznych męczarniach. Tyle że wówczas chodziło o dziewczynkę.
– Ale my nie staramy się o dziewczynkę – odpowiedziała Maryla, jakby zatruwanie studni było wyłącznie damską specjalnością i nie dotyczyło małych chłopców. – Nigdy nie odważyłabym się wziąć dziewczynki na wychowanie. Podziwiam panią Spencer, że zechciała się podjąć takiego zadania. No, ale pani Spencer, gdyby tylko mogła, zaadoptowałaby cały sierociniec.
Pani Małgorzata najchętniej zaczekałaby, aż Mateusz wróci ze stacji razem z małym podopiecznym. Ponieważ jednak musiałaby czekać jeszcze dobre dwie godziny, postanowiła wstąpić do domu Roberta Bella i czym prędzej podzielić się nowiną. Niewątpliwie zanosiło się na sensację, jakiej dotąd w Avonlea jeszcze nie było, a pani Małgorzata wprost uwielbiała rozgłaszać takie historie. Toteż szybko podniosła się i wyszła, co sprawiło Maryli ulgę, jako że pod wpływem uwag Małgorzaty jej spokój zaczął ustępować miejsca dawnym wątpliwościom i obawom.
– Mój Boże, tego jeszcze u nas nie było! – wykrzyknęła pani Małgorzata, gdy szła już polną drogą. – Ja chyba śnię. Ten biedny mały nie będzie miał łatwego życia, oj nie. Mateusz i Maryla nie mają pojęcia o wychowywaniu dzieci, więc pewnie będą oczekiwać, że ten chłopiec okaże się mądrzejszy i bardziej poważny od własnego dziadka, którego zresztą pewnie wcale nie znał. Jakoś trudno się przyzwyczaić do myśli, że w domu rodzeństwa Cuthbertów pojawi się dziecko. Nigdy wcześniej nie było tam dzieci, bo Mateusz i Maryla byli już dorośli, gdy wprowadzili się do nowego domu. Patrząc na nich, można wątpić, czy w ogóle kiedykolwiek byli dziećmi. Za nic nie chciałabym się znaleźć na miejscu tego chłopca. Szkoda go, bez dwóch zdań, ot co.
Tak z głębi swego serca przemawiała pani Małgorzata do krzaków dzikiej róży. Gdyby jednak wiedziała, jakie dziecko czeka cierpliwie na stacji w Bright River, jej smutek byłby jeszcze większy i bardziej dojmujący.

 
Wesprzyj nas