“Elantris”, debiutancka książka Brandona Sandersona, to opowieść o upadłym królestwie, politycznych intrygach i demagogach sprawujących władzę nad tłumem.


ElantrisWielkie królestwa, posiadające niezmierzone bogactwa, silne armie i zdyscyplinowanych poddanych mają to do siebie, że z jakiegoś powodu i tak prędzej czy później upadną, pozostawiając ruiny, stare księgi pełne tajemnej wiedzy, legendy i niezwykłe artefakty, pożądane przez późniejszych poszukiwaczy skarbów.

Brandon Sanderson w swojej debiutanckiej powieści sięgnął po wątki dość mocno wyesploatowane w literaturze fantasy, nadał im jednak znaczący rys indywidualny, który w następnych książkach stanie się jego znakiem rozpoznawczym, a dzięki któremu szablonowe historie nabrały cech świeżości.

Tytułowe Elantris, miasto niegdyś piękne i zamieszałe przez lud posiadający magiczne moce bliskie bogom, z dnia na dzień stało się schronieniem dla wyrzutków. Gdy zniknęła pradawna magia, mieszkańcy Elantris niczym zombie, martwi za życia, znaleźli się w więzieniu, bez prawa do opuszczenia zakazanego miejsca. Upadek metropolii zdestabilizował układ polityczny i społeczny na kontynencie, dając impuls do spisków, intryg i walki o władzę. Do głosu doszli znawcy inżynierii społecznej i wszelkiej maści demagodzy, zarówno świeccy jak i religijni.

W takim oto otoczeniu Sanderson umieścił fabułę – wciągającą, zgrabną, zmierzającą do wyjaśnienia zagadki upadku Elantris oraz zestaw bohaterów – raczej tradycyjnych: w głównych rolach występują bowiem książę, księżniczka i kapłan populistycznej religii.

Raoden, książę Arelonu, dotknięty chorobą wykluczającą go z grona normalnych obywateli, stara się uchronić przed szaleństwem i odkryć sekrety upadku przeklętego miasta.
Księżniczka Sarene musi poradzić sobie z niekomfortową sytuacją bycia wdową, a także powstrzymać knowania fjordeńskiego kapłana.
Hrathen, kapłan boga Jaddetha, przyżywający kryzys wiary, otrzymuje zadanie nawrócenia mieszkańców Arelonu i zdobycia nowych wyznawców, by jego pan i władca mógł podporządkować sobie nowe terytoria.
Ta trójka będzie musiała wykazać się sporym zaangażowaniem, poświęceniem i wyrachowaniem, by osiągnąć zamierzone cele.

Sanderson skupił się na problemie manipulowania społeczeństwem za pomocą religii i socjotechniki

W książce mało jest bitew i widowiskowej magii, autor skupił się na problemie manipulowania społeczeństwem za pomocą religii i socjotechniki, pokazał, jak destrukcyjną moc może mieć charyzmatyczny demagog i że granica między wiarą i fanatyzmem bywa cienka, a rozdział religii i polityki jest prawie niemożliwy. Brandon Sanderson precyzyjnie i logicznie kreuje kilka wątków powieści, by ostatecznie zazębić je w widowiskowym finale.

W “Elantris” można już dostrzec fascynacje Sandersona związkami polityki, religii i magii, które później rozwinie w monumentalnych powieściach w cyklach “Archiwum Burzowego Światła” i “Z mgły zrodzony”. Póki co, jego debiutancka książka jest stosunkowo kameralną historią skupioną wokół mężczyzny pragnącego odbudować dawną społeczność, kobiety walczącej ze społecznymi schematami i kapłana postawionego wobec dylematów lojalności względem współwyznawców. Czy bohaterowie poradzą sobie z postawionymi przed nimi wyzwaniami? Sprawdźcie sami. Tomasz Wojciechowski

Brandon Sanderson, Elantris, Przekład: Anna Studniarek, Wydawnictwo MAG, Premiera w tej edycji: 14 września 2016
 

Elantris

Brandon Sanderson
Elantris
Przekład: Anna Studniarek
Wydawnictwo MAG
Premiera w tej edycji: 14 września 2016

Rozdział 1

Książę Raoden z Arelonu obudził się tego ranka wcześnie, zupełnie nieświadomy tego, że został potępiony na wieczność. Wciąż rozespany usiadł na łóżku i zamrugał w słabym blasku poranka. Przez okna balkonowe widział wznoszące się w pewnej odległości ogromne miasto Elantris, jego potężne mury dominowały nad mniejszym Kae, w którym mieszkał Raoden. Mury Elantris były niewiarygodnie wysokie, ale książę widział wznoszące się za nimi szczyty czarnych wież. Ich połamane iglice sugerowały ukrytą za nimi upadłą wielkość.
Porzucone miasto wydawało się ciemniejsze niż zwykle. Raoden wpatrywał się w nie przez chwilę, po czym odwrócił wzrok. Potężne mury Elantris trudno było zignorować, ale mieszkańcy Kae bardzo się starali. Zbyt bolesne były wspomnienia urody miasta i rozważania, dlaczego przed dziesięciu laty błogosławieństwo Shaodu stało się przekleństwem.
Raoden pokręcił głową i wstał z łóżka. Jak na tak wczesną godzinę było zadziwiająco ciepło. Nie czuł nawet odrobiny chłodu, kiedy zarzucił szlafrok i pociągnął za sznur obok łóżka, informując służbę, że czeka na śniadanie.
Kolejna dziwna rzecz. Był głodny – bardzo głodny. Niemal umierał z głodu. Nigdy nie jadł dużo na śniadanie, ale tego ranka odkrył, że niecierpliwie czeka na przybycie posiłku. W końcu postanowił wysłać kogoś, by sprawdził, czemu to trwa tak długo.
– Ien? – zawołał w ciemnej komnacie.
Żadnej odpowiedzi. Nieobecność seona sprawiła, że Raoden zmarszczył czoło. Gdzie się podział Ien?
Raoden wstał i jego wzrok znów padł na Elantris. Spoczywające w cieniu wielkiego miasta Kae wydawało się w porównaniu z nim mało ważną wioską. Elantris było ogromnym czarnym blokiem – właściwie nie miastem, a jego trupem. Książę zadrżał.
Ktoś zapukał do drzwi.
– W końcu – powiedział Raoden i podszedł, by je otworzyć.
Za nimi stała stara Elao z tacą pełną owoców i ciepłego chleba.
Taca wyślizgnęła się z dłoni osłupiałej służącej i upadła z trzaskiem na ziemię w chwili, gdy Raoden wyciągnął ręce, by ją przyjąć. Książę znieruchomiał, a metaliczny brzęk odbił się echem w cichym korytarzu.
– Miłosierny Domi! – szepnęła Elao. Spojrzenie miała przerażone, a jej dłoń drżała, gdy zacisnęła ją na korathyjskim wisiorku.
Raoden wyciągnął do niej rękę, ale służąca cofnęła się niepewnie i potknęła o niedużego melona.
– O co chodzi? – spytał Raoden.
Wtedy zobaczył swoją rękę. Migoczący blask lampy w korytarzu oświetlał to, co ukrywały cienie ciemnej komnaty.
Raoden odwrócił się i odrzucając na bok sprzęty, przebił się do wysokiego lustra z boku komnaty. Blask świtu stał się na tyle silny, by mógł zobaczyć odbicie w zwierciadle. Odbicie nieznajomego.
Jego niebieskie oczy się nie zmieniły, choć były szeroko otwarte i przerażone. Jednakże włosy, niegdyś piaskowe, stały się siwe i słabe. Najgorsza była jednak skóra. Twarz w lustrze pokrywały chorobliwe czarne plamy, niczym ciemne sińce. Mogły oznaczać tylko jedno.
Spadł na niego Shaod.

***

Bramy miasta Elantris zatrzasnęły się za nim z głośnym hukiem, wstrząsającym w swojej nieodwracalności. Raoden oparł się o nie, a wydarzenia tego dnia sprawiły, że był zupełnie otępiały.
Miał wrażenie, że jego wspomnienia należą do kogoś innego. Jego ojciec, król Iadon, nie patrzył mu w oczy, gdy rozkazywał kapłanom przygotować syna i wtrącić do Elantris. Trzeba to było zrobić szybko i po cichu, Iadon nie mógł sobie pozwolić, by ktokolwiek się dowiedział, że następca tronu został Elantryjczykiem. Przed dziesięciu laty Shaod uczyniłby Raodena bogiem. Teraz, zamiast zmieniać ludzi w bóstwa o srebrzystej skórze, przeobrażał ich w ohydne potwory.
Raoden potrząsnął z niedowierzaniem głową. Shaod był czymś, co zdarzało się innym ludziom – odległym. Ludziom, którzy zasługiwali, by zostać przeklętymi. Nie następcy tronu Arelonu. Nie Raodenowi.
Przed nim rozciągało się miasto Elantris. Na wysokich murach wznosiły się strażnice i stali żołnierze – ludzie, których zadaniem nie było powstrzymywanie wrogów przed dostaniem się do miasta, lecz jego mieszkańców przed ucieczką. Od Reodu, kiedy Elantris upadło, każdego zabranego przez Shaod wrzucano do środka przez bramy, by zgnił. Miasto stało się rozległym grobowcem dla tych, których ciała zapomniały, jak to jest umrzeć.
Raoden pamiętał, jak kiedyś stał na tych murach i spoglądał w dół na straszliwych mieszkańców Elantris, podobnie jak teraz strażnicy patrzyli na niego. Wówczas miasto wydawało się odległe, choć przecież stał na samym jego skraju. Zastanawiał się wtedy, filozoficznie, jak to by było chodzić tymi poczerniałymi ulicami.
Teraz miał się dowiedzieć.
Przez chwilę naciskał na bramę, jakby chciał przecisnąć swoje ciało na drugą stronę, oczyścić je ze skazy. Opuścił głowę i jęknął cicho. Miał ochotę zwinąć się w kłębek na brudnych kamieniach i zaczekać, aż obudzi się z tego snu. Wiedział jednak, że nigdy się nie obudzi. Kapłani powiedzieli, że ten koszmar nigdy się nie skończy.
Ale coś popychało go naprzód. Wiedział, że musi się ruszyć – bo bał się, że gdyby się zatrzymał, po prostu by się poddał. Shaod zabrał jego ciało. Nie mógł pozwolić, by odebrał mu też umysł.
Dlatego też, używając dumy jako tarczy chroniącej przed rozpaczą, zniechęceniem i – co najważniejsze – użalaniem się nad sobą, Raoden podniósł głowę, by spojrzeć w oczy potępieniu.

***

Wcześniej, kiedy stał na murach Elantris, by patrzeć z góry – dosłownie i w przenośni – na jego mieszkańców, widział brud pokrywający miasto. Teraz w nim stał.
Każdą powierzchnię – od ścian budynków aż po liczne pęknięcia w bruku – pokrywała warstwa mazi. Śliska, lepka substancja ujednolicała wszystkie barwy Elantris, nadając im jeden przygnębiający odcień – kolor, który łączył pesymizm czerni z zanieczyszczonymi zieleniami i brązami ścieków.
Wcześniej Raoden mógł zobaczyć kilku mieszkańców miasta. Teraz również ich słyszał. Około tuzina Elantryjczyków leżało na cuchnących kamieniach placu. Wielu siedziało obojętnie – lub nieświadomie – w kałużach ciemnej wody, które pozostały po nocnej ulewie. I jęczeli. Większość robiła to cicho, mamrotała do siebie albo skomlała z bólu. Jednak kobieta na drugim końcu dziedzińca wrzeszczała z czystej udręki. Po chwili ucichła, jakby zabrakło jej tchu albo siły.
Większość z nich miała na sobie coś, co wyglądało jak szmaty – ciemne, luźne stroje, równie brudne, jak ulice. Kiedy Raoden przyjrzał im się uważnie, rozpoznał ubiór. Spojrzał z góry na swój własny biały strój pogrzebowy. Był długi i powłóczysty, jak wstęgi zszyte razem, by stworzyć luźną szatę. Na białym lnie już pojawiły się plamy brudu po tym, jak otarł się o bramę i kamienne kolumny. Raoden podejrzewał, że wkrótce jego ubiór upodobni się do łachmanów reszty Elantryjczyków.
Tym właśnie się stanę, pomyślał Raoden. Już się zaczęło. Za kilka tygodni będę jedynie odrzuconym ciałem, trupem jęczącym w kącie.
Niewielkie poruszenie po drugiej stronie dziedzińca wyrwało Raodena z użalania się nad sobą. Kilku Elantryjczyków kuliło się w ciemnym wejściu naprzeciw niego. Niezbyt dobrze widział ich sylwetki, ale wydawało się, że na coś czekają. Czuł na sobie ich spojrzenie.
Raoden uniósł rękę, by osłonić oczy, i dopiero wtedy przypomniał sobie niewielki wiklinowy koszyk, który trzymał w dłoniach. Znajdowała się w nim rytualna ofiara, którą korathowie dawali zmarłym, by towarzyszyła im w drodze do nowego życia – a w tym przypadku do Elantris. Koszyk zawierał bochenek chleba, kilka mizernych warzyw, garść ziaren i buteleczkę wina. Zwykle ofiary dla zmarłych były o wiele większe, ale nawet ofiara Shaodu na coś zasługiwała.
Raoden znów popatrzył na postacie w wejściu, przypominając sobie pogłoski, które słyszał na zewnątrz – opowieści o elantryjskiej brutalności. Ukryte w cieniu sylwetki jeszcze się nie poruszyły, ale ta obserwacja była niepokojąca.
Odetchnąwszy głęboko, Raoden ruszył wzdłuż muru miasta w stronę wschodniego krańca placu. Postacie wciąż go obserwowały, ale nie ruszyły za nim. Po chwili już nie widział wejścia, a po kolejnej znalazł się bezpiecznie na jednej z ulic.
Odetchnął. Czuł, że udało mu się przed czymś uciec, ale nie miał pojęcia przed czym. Po kilku chwilach był pewien, że nikt za nim nie idzie, i zaczął czuć się głupio. Jak na razie nie zobaczył jeszcze niczego, co potwierdzałoby pogłoski o Elantris. Pokręcił głową i ruszył dalej.
Smród był niemal obezwładniający. Wszechobecny szlam pachniał stęchlizną i zgnilizną, jak rozkładające się grzyby. Odór tak rozproszył Raodena, że niemal nadepnął na powykręcanego starca kulącego się pod murem budynku. Mężczyzna jęknął żałośnie i wyciągnął chudą rękę. Raoden spojrzał w dół i poczuł nagły chłód. „Starzec” mógł mieć najwyżej szesnaście lat. Jego pokryta warstwą brudu skóra była ciemna i poplamiona, ale twarz należała do dziecka, nie mężczyzny. Raoden wbrew własnej woli zrobił krok do tyłu.
Chłopiec, jakby zorientował się, że zaraz straci okazję, wyciągnął rękę do przodu z nagłą siłą zrodzoną z desperacji.
– Jedzenie? – wymamrotał, ukazując resztki zębów. – Proszę?
Po chwili opuścił rękę i osunął się na zimną kamienną ścianę. Wzrokiem jednak wciąż śledził Raodena. Smutne, pełne bólu oczy. Raoden widywał żebraków w uboższych dzielnicach miasta i pewnie wiele razy został oszukany. Ten chłopiec jednak nie udawał.
Raoden wyciągnął bochenek chleba z koszyka z ofiarą i podał go chłopcu. Niedowierzanie malujące się na jego twarzy było w jakiś sposób bardziej niepokojące niż rozpacz, którą zastąpiło. Ten stwór już dawno porzucił nadzieję, pewnie żebrał raczej z przyzwyczajenia niż dlatego, że na coś liczył.
Raoden odwrócił się plecami do chłopca i ruszył dalej wąską uliczką. Miał nadzieję, że miasto stanie się mniej koszmarne, gdy opuści główny plac – sądził, że być może warstwa brudu wynikała ze stosunkowo częstego użytkowania tych okolic. Mylił się – uliczkę pokrywała równie gruba warstwa szlamu, a może nawet grubsza.
Z tyłu dobiegł go stłumiony łoskot. Odwrócił się zaskoczony. W wejściu do bocznej uliczki stała grupka ciemnych postaci, otaczająca jakiś przedmiot na ziemi. Żebraka. Raoden przyglądał się z drżeniem, jak pięciu mężczyzn pożera bochenek chleba, ignorując żałosne krzyki okradzionego. W końcu jeden z nich – najwyraźniej zirytowany – opuścił prowizoryczną pałkę na kark chłopca. Trzask odbił się echem w wąskiej uliczce.
Mężczyźni zjedli chleb i odwrócili się, by spojrzeć na Raodena, który zrobił niepewny krok do tyłu. Najwyraźniej zbyt szybko założył, że nikt go nie śledzi. Pięciu mężczyzn powoli ruszyło do przodu, a Raoden zerwał się do biegu.
Zza jego pleców dochodziły odgłosy pościgu. Raoden uciekał w przerażeniu – jako książę nigdy wcześniej nie był do tego zmuszony. Biegł jak oszalały, spodziewając się, że wkrótce zabraknie mu tchu i poczuje kłucie w boku, jak to się zwykle działo, gdy zbytnio się wysilił. Nic takiego się nie stało. Po prostu zaczął się czuć potwornie zmęczony, tak słaby, że wiedział, iż wkrótce padnie na ziemię. Uczucie było straszne, jakby powoli opuszczało go życie.
Raoden w desperacji rzucił za siebie koszyk. Niezręczny ruch wytrącił go z równowagi, a niezauważone wcześniej pęknięcie chodnika sprawiło, że zatoczył się do przodu i uderzył w masę butwiejącego drewna. Drewno – które niegdyś mogło być stertą skrzyń – załamało się, łagodząc jego upadek.
Usiadł szybko, rozrzucając dookoła kawałki pulpy. Napastnicy jednak przestali zwracać na niego uwagę. Pięciu mężczyzn kucało w szlamie, zbierając rozrzucone warzywa i ziarno z kamienia i ciemnych kałuż. Raoden poczuł mdłości, kiedy jeden z mężczyzn wsunął palec w pęknięcie, wyciągnął garść czegoś, co było w większości mułem, a nie ziarnem, i wepchnął całość do ust. Po jego brodzie spływała brązowawa ślina, wylewająca się z ust, które przypominały wypełniony błotem kociołek gotujący się na ogniu.
Jeden z mężczyzn zerknął na Raodena. Stwór zawarczał i sięgnął po niemal zapomnianą pałkę. Raoden rozejrzał się gorączkowo w poszukiwaniu broni i znalazł kawałek drewna, który był nieco mniej zbutwiały od reszty. Niepewnie chwycił broń, próbując robić wrażenie groźnego.
Zbir się zawahał. Chwilę później jego uwagę przyciągnął dobiegający z tyłu okrzyk radości – jeden z pozostałych znalazł buteleczkę wina. Późniejsza szarpanina najwyraźniej sprawiła, że mężczyźni zupełnie zapomnieli o Raodenie i cała piątka wkrótce zniknęła – czterech goniło tego, który miał na tyle szczęścia lub był na tyle głupi, że uciekł z cennym trunkiem.
Raoden siedział w resztkach drewna i czuł się zupełnie przytłoczony. Tym się właśnie stałeś…
– Wygląda na to, że o tobie zapomnieli, sule – zauważył ktoś.
Raoden podskoczył i spojrzał w stronę, z której dobiegał głos. Na oddalonych o kilka kroków schodach spoczywał mężczyzna, jego łysa głowa odbijała blask porannego słońca. Bez wątpienia był Elantryjczykiem, ale przed przemianą musiał należeć do innej rasy – nie pochodził z Arelonu, jak sam Raoden. Skórę mężczyzny znaczyły charakterystyczne czarne plamy Shaodu, ale pozostałe fragmenty nie były blade, tylko ciemnobrązowe.
Raoden napiął się, przygotowując się na niebezpieczeństwo, ale w tym mężczyźnie nie było ani pierwotnej dzikości, ani niedołężnej słabości, którą Raoden widział w pozostałych. Wysoki i mocnej budowy miał duże dłonie i bystre spojrzenie. Patrzył na Raodena z namysłem.
Raoden odetchnął z ulgą.
– Kimkolwiek jesteś, cieszę się, że cię widzę. Zaczynałem już sądzić, że wszyscy tutaj są albo umierający, albo szaleni.
– Nie możemy być umierający – prychnął mężczyzna. – Już jesteśmy martwi. Kolo?
– Kolo. – Obce słowo brzmiało nieco znajomo, podobnie jak silny akcent mężczyzny. – Nie pochodzisz z Arelonu?
Mężczyzna pokręcił głową.
– Jestem Galladon, pochodzę z suwerennej krainy Duladel, a ostatnio mieszkam w Elantris, kraju szlamu, szaleństwa i wiecznego potępienia. Miło mi cię poznać.
– Duladel? Ale Shaod wpływa jedynie na mieszkańców Arelonu.
Podniósł się i otrzepał z kawałków drewna w różnym stopniu rozkładu, krzywiąc się z bólu stłuczonego palca. Pokrywał go szlam, a smród Elantris unosił się teraz również z niego.
– Mieszkańcy Duladelu są mieszańcami. Tych z Arelonu, Fjordenu, Teodu… znajdziesz tam wszystkich. Ja…
Raoden zaklął cicho, przerywając mu.
Galladon uniósł brew.
– Co się stało, sule? Drzazga w niewłaściwym miejscu? Przypuszczam, że żadne miejsce nie jest właściwe.
– Chodzi o mój palec u nogi! – Raoden ruszył niepewnym krokiem po kamieniach. – Coś z nim nie tak. Stłukłem go, kiedy upadłem, ale ból nie znika.
Galladon pokręcił głową z ponurą miną.
– Witaj w Elantris, sule. Jesteś martwy, więc twoje ciało nie naprawia się tak, jak powinno.
– Co takiego? – Raoden opadł na ziemię obok schodów Galladona.
Palec bolał wciąż tak samo mocno jak w chwili, kiedy go stłukł.
– Każdy ból, sule – szepnął Galladon. – Każde rozcięcie, każde zadrapanie, każdy siniec, każdy ból… pozostaną z tobą do chwili, gdy oszalejesz z udręki. Jak już mówiłem, witaj w Elantris.
– Jak wy to znosicie? – spytał Raoden, masując palec, co wcale nie pomagało. Takie głupie, nieważne stłuczenie, ale czuł, że z trudem powstrzymuje łzy.
– Nie znosimy. Albo jesteśmy bardzo ostrożni, albo kończymy tak, jak ci rulo na placu.
– Na placu… Idos Domi!
Raoden podniósł się i pokuśtykał w stronę placu. Znalazł żebrzącego chłopca w tym samym miejscu, w pobliżu wylotu alejki. Nadal żył… w pewnym sensie.
Oczy chłopca patrzyły tępo w przestrzeń, a źrenice drżały. Jego wargi poruszały się bezgłośnie, lecz nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Kark chłopca został zmiażdżony, a wielka rana z boku szyi ukazywała kręgi i tchawicę. Chłopiec próbował bezskutecznie oddychać przez tę masę.
Nagle Raoden stwierdził, że palec wcale go tak strasznie nie boli.
– Idos Domi… – szepnął i odwrócił głowę, czując mdłości.
Wyciągnął rękę i chwycił się ściany domu, by zachować równowagę. Opuścił głowę, próbując nie zwiększyć ilości szlamu na ziemi.
– Niewiele już mu pozostało – powiedział Galladon rzeczowo, kucając obok żebraka.
– Jak… – zaczął mówić Raoden, lecz przerwał, by powstrzymać kolejny atak nudności. Usiadł w błocku i po kilku oddechach dokończył: – Jak długo on będzie tak żył?
– Nadal nie rozumiesz, sule. – W głosie Galladona brzmiał smutek. – On nie jest żywy… nikt z nas nie jest. Dlatego tu jesteśmy. Kolo? Ten chłopiec na zawsze pozostanie w takim stanie. W końcu taka jest typowa długość wiecznego potępienia.
– Nic nie możemy zrobić?
Galladon wzruszył ramionami.
– Moglibyśmy spróbować go spalić, zakładając, że uda nam się rozpalić ogień. Ciała Elantryjczyków płoną łatwiej niż zwykłych ludzi, a niektórzy sądzą, że to stosowna śmierć dla takich jak my.
– A… – Raoden wciąż nie mógł spojrzeć na chłopca. – A jeśli to zrobimy, co się stanie z nim… z jego duszą?
– On nie ma duszy – stwierdził Galladon. – A w każdym razie tak twierdzą kapłani. Korathyjscy, derethyjscy, jeskerscy, wszyscy mówią to samo. Jesteśmy potępieni.
– To nie jest odpowiedź na moje pytanie. Czy jeśli zostanie spalony, przestanie czuć ból?
Galladon spojrzał z góry na chłopca. W końcu wzruszył ramionami.
– Niektórzy twierdzą, że jeśli jednego z nas spalić, obciąć mu głowę albo zrobić coś innego, co całkowicie niszczy ciało, po prostu przestajemy istnieć. Inni mówią, że ból trwa… że stajemy się bólem. Sądzą, że unosimy się bezmyślnie, niezdolni czuć nic poza udręką. Nie podoba mi się żadna z tych możliwości, więc próbuję utrzymać się w jednym kawałku. Kolo?
– Tak – szepnął Raoden. – Kolo.
Odwrócił się, zbierając w końcu odwagę, by popatrzeć na rannego chłopca. Ujrzał przed sobą ogromną ranę. Krew sączyła się z niej bardzo wolno – jakby płyn stał w żyłach niczym woda w kałuży.
Raodenowi zrobiło się zimno. Uniósł rękę i dotknął piersi.
– Moje serce nie bije – uświadomił sobie po raz pierwszy.
Galladon popatrzył na niego takim wzrokiem, jakby powiedział coś niezmiernie głupiego.
– Sule, jesteś martwy. Kolo?

 
Wesprzyj nas