Życie towarzyskie wyższych sfer w XIX wieku było jak bajkowy teatr. Był to teatr osobliwy – oglądany z daleka robił imponujące wrażenie, tracił jednak przy bliższym poznaniu. Niby tak dużo już wiemy o życiu towarzyskim w XIX wieku, ale Agnieszka Lisak znów udowadnia, że pozory mylą.


Pokazy iluzjonistów, osiągnięcia XIX-wiecznej magii, seanse spirytystyczne, relacje damsko-męskie, rola kobiety, moda, bale i kulinaria – najwspanialsza podróż w czasie. Fascynująca Belle époque.

Życie towarzyskie wyższych sfer w XIX wieku było jak bajkowy teatr. Był to teatr osobliwy – oglądany z daleka robił imponujące wrażenie, tracił jednak przy bliższym poznaniu.

Kodeksy savoir vivre’u zawierały dziesiątki przepisów, regulujących najdrobniejsze sfery życia – sposób kłaniania się, mówienia, chodzenia, robienia zakupów, patrzenia, odkładania cylindra…

A były i takie poradniki, które szły jeszcze dalej i prezentowały gotowe dialogi – podpowiadały, o czym rozmawiać ze sobą podczas tańca, spaceru, spotkania w salonie.

W co i gdzie się bawiono, z kim wolno było się zadawać, a kogo trzeba było omijać szerokim łukiem. Jak przebiegały zajęcia na świeżym powietrzu, a jak wyglądały nocne rozrywki dla dorosłych?

Niby tak dużo już wiemy o życiu towarzyskim w XIX wieku, ale Agnieszka Lisak znów udowadnia, że pozory mylą. Zdziera puder z pięknych twarzyczek i zagląda pod spódnicę. Dokładnie tak, ale przy okazji zabiera czytelnika na pokazy iluzjonistów, by obejrzeli najnowsze osiągnięcia dziewiętnastowiecznej magii, na seanse spirytystyczne, na pokaz cudu natury w postaci braci syjamskich i baby z wąsami. Jest i strasznie, i śmiesznie.

Bo taka już autorki natura, że lubi pośmiać się z przodków, a nieobecni jak zawsze nie mają racji. Jeszcze lepiej jednak, gdy można pośmiać się z nich razem z czytelnikiem.

***

Agnieszka Lisak zabiera nas w podróż trochę do świata pani Dulskiej, trochę do salonów opisywanych przez Prusa. Zagląda za kulisy życia, uchyla drzwi sali balowej, wyjeżdża do wód z prababkami, idzie do cyrku lub na proszoną herbatkę. Wszędzie obowiązywały surowe zasady. Czy zawsze przestrzegane? Niekoniecznie.
Maria Kolesiewicz „Dziennik wschodni”

Wielką zaletą Agnieszki Lisak jest skrupulatność. Autorka we wszystkich swoich pracach dała się poznać czytelnikom jako osoba cierpliwie gromadząca wielkie ilości danych: buszuje po bibliotekach, przegląda stare dokumenty, listy. Nie umykają jej też dane zawarte w bardziej ulotnych formach drukowanych takich jak afisze czy ogłoszenia.
Agnieszka Kantaruk, “Magazyn Dobre Książki”

Agnieszka Lisak
Życie towarzyskie w XIX wieku. Wspaniałe czasy Belle époque
Wydawnictwo Bellona
Premiera w tej edycji: 1 marca 2017

Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym

Życie towarzyskie w XIX wieku. Wspaniałe czasy Belle époque


Wstęp

Nieraz podczas pisania książki zastanawiałam się, co takiego zaszło, że zanikły dawne formy spędzania wolnego czasu: kuligi, bale na kilkaset osób, cotygodniowe jour fi xe’y… Nie bez znaczenia były wydarzenia pierwszej oraz drugiej wojny światowej i system, jaki powstał w naszym kraju po zakończeniu tej ostatniej. Trudne czasy wymagały tego, by żyć dorzeczniej, skromniej, a i władza ludowa pilnowała, by nikt nie gorszył otoczenia wystawnością i wielkopańskimi rozrywkami.
Kiedyś tym, co sprzyjało wyszukanej zabawie, była zdecydowanie mniejsza ilość rozrywek o charakterze indywidualnym. Dziś zajmuje nam czas radio, telewizja, internet, sporty, hobby, podróże… Dzięki rozwojowi techniki i ilości dóbr ułatwiających życie, samodzielnie podejmujemy się wychowania dzieci, co także zajmuje czas (kiedyś było inaczej). Przy tak szerokim wyborze często nawet nie mamy ochoty na udział w hucznych rautach, cenimy sobie spotkania w kameralnym i dobrze dobranym gronie. Media codziennie zasypują nas setkami informacji ze świata, co dostarcza nowych tematów do dyskusji. Nie musimy już spotykać się w salonie z wieloma osobami w nadziei, że może dzięki temu nie zabraknie tematów do rozmów. Nie musimy kupować książek z anegdotkami i żartami, by wyuczywszy się ich na pamięć, zabawiać towarzystwo rozmową.
Tymczasem tym, co najbardziej doskwierało społeczeństwu w dawnych wiekach, była wszechobecna nuda. Czas nieustannie stał w miejscu, godziny ciągnęły się nie do zniesienia, życie było wiecznym czekaniem. Zdarzało się, że w okresie roztopów, gdy drogi robiły się nieprzejezdne w dworze przez kilka tygodni nie widywano nikogo poza domownikami. Rodzina zamknięta w czterech ścianach własnego domu, odgrodzona od świata i jakichkolwiek informacji, skazana była na swoją obecność. Bez gazet i nowych wiadomości zaczynało brakować tematów do rozmów. W takich realiach człowiek zaczynał tęsknić za drugim człowiekiem. Z radością witał nawet obcego, który mógłby zająć czas dyskusją. Bo przybysz przywoził ze sobą ciekawe nowiny, ploteczki, stawał się gazetą, kroniką towarzyską, a nawet żurnalem mody. Henryk Stecki wspomina swojego dziadka, który co rano zasiadał na ganku i przez specjalnie przygotowaną lunetę wypatrywał, kto jedzie przez miasteczko. Gdy zauważył znajomy ekwipaż, wysyłał służących, by dogonili przejezdnych i koniecznie zaprosili ich na obiad, nie zważając na ewentualne protesty.
Towarzyskie spotkania i to w jak najszerszym gronie wydawały się najlepszym sposobem na przerwanie chandry, poczucia stojącego w miejscu czasu. W konsekwencji człowiek wręcz obsesyjnie lgnął do drugiego człowieka, i to zresztą nie tylko w majątkach ziemskich.
Po drugie, należy pamiętać o tym, że wyszukana rozrywka była przywilejem warstw wysokich, które jako silne ekonomicznie dziś pozostają najlepiej widoczne z perspektywy stuleci. Liczebność tej grupy społecznej wcale nie była tak duża, jak to dzisiaj mogłoby się wydawać. Zdecydowanie większa część społeczeństwa skazana była na pracę zawodową. Adwokaci, lekarze, urzędnicy, profesorowie, bankierzy, właściciele, sklepów, fabryk… hołdowali zasadzie „rozrywka tak, ale jednak po pracy i z umiarem”. Nie mówiąc już o warstwach niskich, w których od rana do nocy oddawano się fizycznej pracy, nie mając czasu ani pieniędzy na przyjemności. Tak więc byłoby sporym przekłamaniem wyrabianie sobie opinii na temat życia towarzyskiego w XIX wieku, biorąc za punkt odniesienia jedynie życie warstw najwyższych i przyjmowanie, że cała reszta społeczeństwa oddawała się typowym dla nich, wyszukanym zabawom. Przy pisaniu książki starałam się nie popełnić tego błędu, co nie zmienia faktu, że najwięcej miejsca poświęciłam ludziom zamożnym. No cóż, bogaci zawsze mają lepiej, nawet w książkach.

Co ludzie powiedzą

Życie towarzyskie wyższych sfer w XIX wieku było jak bajkowy teatr. Był to teatr osobliwy – oglądany z daleka robił imponujące wrażenie, tracił jednak przy bliższym poznaniu. Patrząc na niego z perspektywy stuleci, łatwo ulec złudzeniom, stracić z pola widzenia szczegóły, które spotkania czyniły często trudnymi do zniesienia. Jednym z takich „szczegółów” były konwenanse. Rozrywkę cechował ogromny formalizm. Kodeksy savoir vivre’u zawierały dziesiątki przepisów, regulujących najdrobniejsze sfery życia – sposób kłaniania się, mówienia, chodzenia, robienia zakupów, patrzenia, odkładania cylindra… A były i takie poradniki, które szły jeszcze dalej i prezentowały gotowe dialogi – podpowiadały, o czym rozmawiać ze sobą podczas tańca, spaceru, spotkania w salonie. „Biada temu, kto stu paragrafów salonowych na pamięć nie umie”, pisał Józef Bogucki. Niejednokrotnie, wchodząc do towarzystwa, trzeba było bardziej troszczyć się o to, by dobrze wypaść, niż by dobrze się bawić. W dodatku istniało wiele wzorców zachowań, niekiedy ocierających się o teatralność, które człowiek światowy powinien był powielać. Od prawdziwej damy wymagano takich cech jak: wrażliwość, delikatność, w modzie była także ckliwość, melancholia. Kobiety na zawołanie wpadały więc w przerażenie, mdlały, zalewały się łzami, dostawały migren, ataków duszności. Delikatność połączona z wrażliwością miała jednak charakter raczej towarzyskosalonowy.
Jak zauważał Teodor Tripplin, nie ma nic bardziej nieznośnego, jak „rzewność w salonie, tkliwość w kościele, melancholija w teatrze”, gdy są połączone z najzupełniejszym brakiem miłosierdzia na widok ludzkiego cierpienia i niedoli. W szczególności, gdy te same istoty, nieczułe na nędzę bliźniego, „będą mdlały na widok pijawki, którą się przystawia dziecku, i spazmów dostaną, gdy się ukaże jaki pogrzeb na ulicy”1.
Kto nie miał wypracowanych przez siebie wzorów zachowań, nadających się do salonów, uprawiał naśladownictwo, o czym wspomina Klementyna Hoffmanowa:

Jakoż w rzeczy samej trudno znaleźć zupełnie naturalną kobietę. (…) Jedna odkryła, że jej pięknie z podniesionemi w górę oczyma; druga, że uśmiech jest jej do twarzy; trzecia, że chód niepewny i chwiejący się interesującej jej użycza postaci itp.; czy więc potrzeba, czy nie, pierwsza wzywa bez ustanku pomocy Nieba, druga śmieje się, choć nie ma z czego, a trzecia, pełna siły i zdrowia, zawsze słabowitą udaje. Nie skończyłabym nigdy, gdybym ci chciała wymienić, Amelio, wszystkie rodzaje przesady; do tego ona dochodzi stopnia, że kobiety często nawet wady i kalectwa udają (…). Zmrużanie oczów, używanie szkła, niepoznawanie ludzi, wszystko to na krótki wzrok składają, lubo (tj. chociaż) najczęściej wyśmienicie widzą; chociaż zdrowe, zawsze słabość udają: najmniejsze przelęknienie, rozczulenie sprowadza spazmy (…). Niektóre damy, zamiast chlubić się z odwagi, boją się wszystkiego: koni, kota, myszy, ognia, grzmotów, wiatru, ledwie że nie strachów, a wszystko to, żeby interesującą nadać sobie postać i wzbudzić litość2.

Opanowanie tysiąca reguł i przestrzeganie ich z żołnierską dyscypliną nazywało się światowością. Na straży konwenansów stała plotka. Jej emisariuszkami były starsze panie, posypane naftaliną, śledzące niedociągnięcia w etykiecie z detektywistyczną wręcz skrupulatnością. Nietrudno więc dziwić się, że wielu, wchodząc do towarzystwa, czuło się niczym na sądzie ostatecznym. By sobie wyobrazić, co przeżywał niejeden uczestnik zbiorowych spotkań, który jeszcze nie nabrał światowych manier, wystarczy zajrzeć do książki Spirydiona. Wielu przejmował strach, a do tego „jakaś dziwna nieśmiałość paraliżująca, i to wzruszenie tak silne, że głos zatrzymuje się w gardle”, a palce – gdy się siada do fortepianu – „sztywnieją, nie pozwalając grać”3. W dodatku „nieraz ludzie bardzo zdecydowani ze strachem wchodzili do salonu”. Czasami słuszny był ten strach, gdy chodzi o salony, „w których szyderstwo i potwarz główną grają rolę…”4.

Fragment z poradnika:
Prawidła przystoyności i obyczayności dla młodzieży szkolnej…
Oczyma nie strzelaj po stronach: nie spoglądaj na nikogo ukosem, ani okiem pogardzającym i pysznym, a gdy z kim mówisz; nie wpatruj mu się w twarz, lecz niżej ku ziemi, zwłaszcza kiedy z takimi rozmawiasz, którymś respekt powinien (oddawać), albo z osobami innej płci5.

Kolejnym czynnikiem, który wpływał na kształt życia towarzyskiego, były surowe normy obyczajowe w zakresie relacji damsko-męskich. W dobrym towarzystwie kontakty kobiet z mężczyznami odbywały się pod ścisłym nadzorem opinii publicznej. Jakakolwiek poufałość była niedopuszczalna i groziła zszarganiem reputacji (przede wszystkim kobiety, mężczyzn surowe normy dotyczyły w zdecydowanie węższym zakresie).
Kobiety z dobrych domów nie prowadziły własnego życia towarzyskiego, nie mogły same chodzić do kawiarni, teatru, czy na bale. Ba, nie wolno im było nawet samotnie spacerować po ulicach. Jeden z poradników savoir vivre’u pouczał, że „córki domów dystyngowanych nigdy same nie wychodzą na ulicę”6. Pokazanie się w parku czy innym publicznym miejscu wymagało asysty męża, kogoś z krewnych, przyjaciółki, ewentualnie służącej. Maria Estreicherówna wspomina, jak jej ojciec ubolewał, że panna Stefcia Sawiczewska naraża się lekkomyślnie na obmowę, chodząc sama co rano do kościoła Mariackiego (pomimo to, że mieszkała obok niego)7. A były i takie miejsca, gdzie nawet obecność służącej w roli ciotki przyzwoitki nie chroniła przed podejrzeniami. Według wskazówek Spirydiona, młoda panna nie powinna nigdy paradować w miejscu tłumnie zapełnionym lub ożywionym muzyką wojskową ze swą służącą ani też z guwernantką. Mogła tu jednak przebywać w towarzystwie swoich rodziców lub znajomej sobie rodziny. Ze służącą lub guwernantką chodzić można było tylko za sprawunkami lub interesami, lub w takie miejsca, gdzie nie bywało wiele osób8.
Wychodzono z założenia, że kobieta jest zbyt lekkomyślna, by mogła samodzielnie dbać o swoją reputację. Do tego była potrzebna pomoc odpowiedzialnej osoby, to jest męża, ewentualnie innego dojrzałego członka rodziny. Z tego też powodu panny uczestniczyły w życiu towarzyskim pod czujnym okiem rodziców, mężatki pod nadzorem mężów. Spirydion zauważał, że mąż powinien zawsze czuwać nad znajomościami swej żony, dlatego dobrze jest, gdy jej wszędzie towarzyszy i gdy z nią jak najdłużej przebywa. „Przede wszystkiem jednak niech się wystrzega dla żony towarzystwa tych kobiet, które pozostawione samym sobie zbytkami tylko i rozrywkami zajęte są”9. Gdy stary i schorowany małżonek stronił od towarzyskiego życia, małżonka skazana była na samotność. I co najwyżej dorosła córka mogła ją uwolnić od tego stanu. Ponieważ matka w jej asyście mogła pokazywać się w świecie (oczywiście pod warunkiem, że mąż na to pozwolił).
Zachowanie przedstawicielek płci pięknej podczas spotkań było ukierunkowane na ciągłe dawanie dowodów swej przyzwoitości i unikanie plotek, które jeszcze nie padły, aczkolwiek mogły się narodzić. Należało być czujnym, tym bardziej że opinia publiczna była surowa i niestety rzadko sprawiedliwa. Zszarganie dobrej sławy groziło mężatce tym, że mąż nie mógł pokazywać się z nią w towarzystwie (skazana była na samotność), natomiast w przypadku panien nieraz stawało się powodem staropanieństwa.
Kobieta mogła być leniwa, głupia, próżna, rozrzutna, ale uchodziła za porządną, jeżeli tylko pozostawała wierna swemu mężowi i nieustannie dawała dowody przyzwoitości. Jednocześnie wymagano od niej, by pozostawała ślepa na zdrady partnera (popełniane najczęściej ze służbą domową, boną do dziecka czy też prostytutką). Zarzucenie mężowi niewierności było jednym z najcięższych grzechów, jakich dopuścić mogła się kobieta, choćby zarzut był prawdziwy. Zainteresowanych problematyką relacji damsko-męskich w XIX wieku odsyłam do mojej drugiej książki pod tytułem “Miłość kobieta i małżeństwo w XIX wieku”.

Jak wiadomo tydzień bez skandalu był tygodniem straconym, więc zawzięcie polowano na obyczajowe sensacje. Często zupełnie niewinne zdarzenie stawało się powodem komentarzy. Bo czy, aby na pewno dama, która przewróciła się na balu, nie zrobiła tego specjalnie, tak by upaść w objęcia stojącego obok mężczyzny? Plotkarstwo, biorące się z nadmiaru wolnego czasu (co dotyczyło przede wszystkim kobiet), było jednym z największych utrapień ówczesnego życia towarzyskiego. „A kto nie zna tych podstępnych, zyzem patrzących plotkarzy, którzy wszędzie wietrzą karmę dla swych plugawych i złośliwych języków, na zmartwieniu nawet ludzkiem budując swój dowcip!”10 – wykrzykiwał Spirydion. I jak zauważał w innym miejscu swej książki, wystarczy takiemu wyżłowi powiedzieć, że widziano pana A. tu i tu, a panią B. rozmawiającą z panem C. Zaraz pobiegnie taki, „nie jedząc, nie pijąc i nie śpiąc, do pana A., pani B. i pana C. i powtórzy im te niewinne słowa z właściwym sobie naciskiem i akcentem, czyli wytworzy w lot potwarczą plotkę, z której powstają zawikłania i wzajemne gniewy”11.
Plotka czyniła cuda, potrafiła uśmiercać żywych i do życia przywracać umarłych. Helena Modrzejewska wspomina, że w okresie gdy była chora, gazety informowały o śmierci jakiejś Modrzejewskiej, której pierwsza litera imienia brzmiała zupełnie inaczej. Nie miało to jednak większego znaczenia, po mieście już rozeszła się wieść, że wielka aktorka nie żyje. Sprawa stała się nader kłopotliwa, mąż zaczął przyjmować kondolencje, do domu przychodzili grabarze, pragnący wziąć miarę na trumnę, i fryzjerzy, oferujący kupno włosów na perukę12.
Niewyczerpanym źródłem informacji na temat każdego domu były służące. Dzięki nim nowinki na temat życia prywatnego chlebodawców nieustannie krążyły po mieście i z ulic docierały na salony. Panny z wiklinowym koszem w ręku spotykały się na targu lub przed wejściem do kamienicy i mełły językami, sprzedając najświeższe ploteczki na temat swych chlebodawców. W konsekwencji żadna rodzinna tajemnica nie była w stanie utrzymać się w domowym zaciszu. W mieście każdy wiedział o każdym wszystko lub prawie wszystko. Z tego też powodu poradniki dobrego tonu zwracały uwagę, że jest dużym nietaktem przyjmowanie do pracy służącej, która została zwolniona z domu dobrych znajomych. Oznaczało to bowiem wejście w posiadanie wszystkich ich rodzinnych tajemnic.

Przypisy:

1 T. Tripplin, Hygiena polska czyli sztuka zachowania zdrowia, przedłużenia życia i uchronienia się od chorób, Warszawa 1857, t. II, str. 42.
2 K. Hoffmanowa, Pamiątka po dobrej matce, Kraków 1898, str. 141.
3 Spirydion (Lubowski E.), Kodeks światowy, czyli znajomość życia we wszelkich stosunkach z ludźmi, Warszawa 1898, str. 101.
4 Ibidem, str. 37.
5 O. Kopczyński, Prawidła przystoyności i obyczayności dla młodzieży szkolney oraz prawa uczniów, bnw, 1819, str. 4, zgodnie ze współczesnymi zasadami pisowni.
6 M. Rościszewski, Pani domu, Warszawa 1904, str. 252.
7 M. Estreicherówna, Życie towarzyskie i obyczajowe w Krakowie w latach 1848-863, Kraków 1968, str. 36.
8 Spirydion, Kodeks światowy…, str. 205, 206.
9 Ibidem, str. 112.
10 Spirydion, Kodeks światowy…, str. 128.
11 Ibidem, str. 193.
12 H. Modrzejewska, Wspomnienia i wrażenia, Kraków 1957, str. 235.

 
Wesprzyj nas