Książka Ruth Wariner to potężne oskarżenie pod adresem fundamentalizmu religijnego i sposobu, w jaki jego fanatycy manipulują kobietami i dziećmi, krzywdząc całe pokolenia.


Garść żwiruRuth Wariner jest 39 spośród 42 dzieci swojego ojca. Z perspektywy niewinnego i pełnego ufności dziecka przedstawia niezwykle ciekawy obraz życia w kolonii mormońskiej.

Dorastając na farmie w wiejskiej okolicy Meksyku, gdzie władze przymykają oko na praktyki tamtejszej społeczności, mieszka w ruderze bez wygód: nawet bez elektryczności.

W kościele duchowni uczą, że Bóg ukarze niegodziwych, sprowadzając na świat zagładę, i że kobiety zasłużą na niebo tylko kiedy zawrą poligamiczne związki małżeńskie i urodzą jak najwięcej dzieci.

Ojciec Ruth, prorok i założyciel kolonii, ginie z rąk rodzonego brata w walce o przywództwo w kościele. Po jego śmierci matka ponownie wychodzi za mąż, zostając drugą żoną innego spośród wyznawców miejscowego kościoła.

***

Potężne oskarżenie pod adresem fundamentalizmu religijnego i sposobu, w jaki jego fanatycy manipulują kobietami i dziećmi, krzywdząc całe pokolenia. To bardzo ważne świadectwo o ostatecznie pozytywnym wydźwięku.
Julia Scheeres

Ruth Wariner
Garść żwiru
Przekład: Zofia Uhrynowska-Hanasz
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 1 lutego 2017

Garść żwiru


Prolog

W pokoju jest tłoczno, panuje wielkie podniecenie. Wokół mnie uwijają się kobiety w sukienkach koloru czekolady z szarozielonymi akcentami. Zapinają mi pokryte atłasem guziki sukni, poprawiają kremowy kwiat we włosach. Kiedy wreszcie kończą swoje zabiegi, patrzę w lustro i układam welon tak, żeby był na czubku głowy. Przez ramię widzę moje siostry: siedzą na brzegu łóżka za mną.
– Jesteście gotowe? – pytam.
– Gotowe. – Wszystkie trzy patrzą na mnie; wstają i obciągają sukienki, zakrywając kolana.
Może one i są gotowe – myślę – ale wcale nie mam pewności, czy ja jestem gotowa. Przez cały okres dorastania marzyłam o tym dniu. Wyobrażałam sobie przystojnego księcia, który przyjeżdża na białym koniu, zabiera mnie ze sobą i znikamy w promieniach zachodzącego słońca. No i jestem – w koronkowej sukni i pantofelkach koloru kości słoniowej wyglądam naprawdę po królewsku. Przed oknem mojej garderoby, dokładnie tak jak być powinno, rośnie obsypany różowym kwieciem dereń, w którym śpiewają ptaki. Słyszę ten śpiew, kiedy po raz ostatni spoglądam w lustro.
Jest to dzień ślubu, o jakim marzy każda przyszła panna młoda, a przynajmniej jest taki do chwili, kiedy wchodzę po schodkach wiodących do pokoju, gdzie oczekuje mnie niecierpliwie moja duża hałaśliwa rodzina.
Serce wali mi młotem, puls przyspiesza. Krew uderza mi do twarzy; dostaję rumieńców. Tłumaczę sobie, że to nerwy. Wiem jednak, że to coś więcej. Wiem, co zobaczę, kiedy przekręcę gałkę w drzwiach i wejdę do tego pokoju.

Część I
ZIEMIA OBIECANA

I


Jestem czwartym dzieckiem mojej matki i trzydziestym dziewiątym ojca. Wychowałam się w kolonii LeBaron, niewielkim meksykańskim miasteczku leżącym trzysta dwadzieścia kilometrów na południe od El Paso w Teksasie. Kolonia, jak nazywaliśmy naszą osadę, została założona przez ojca mojego ojca, Almę Dyera LeBarona, po tym, jak za sprawą Boga doznał wizji. A w tej wizji mój dziadek szedł przez pustynię, kiedy nagle usłyszał głos. I ten głos mu przepowiedział, że znajdzie takie miejsce, które pewnego dnia zazieleni się od drzew uginających się od owoców, gdzie będą wspaniałe szkoły, piękne kościoły, farmy mlekiem i miodem płynące i szczęśliwi, żarliwie wierzący ludzie. Dziadek dorastał w fundamen-talistycznej mormońskiej rodzinie i głęboko wierzył w nauki Josepha Smitha, zwłaszcza te dotyczące poligamii. Kiedy doznał tej wizji, wiedział, że musi udać się do Meksyku i założyć wspólnotę, która stanie się promykiem nadziei i przykładem dla innych, jak można żyć po bożemu.
Moi dziadkowie LeBaron założyli kolonię w 1944 roku i wkrótce osiedliły się tam inne poligamiczne rodziny. Sucha meksykańska ziemia została oczyszczona z chwastów i obsadzona drzewami pekanowymi; powstały na niej sady i ogrody. Sprowadzono trzodę i miasteczko rosło i rozkwitało. Dziadek śmiało przepowiadał, że nastanie taki dzień, w którym ludzie
z całego świata będą pielgrzymować do jego miasta, i że praca, jaka zostanie w nim wykonana, przyczyni się do zapanowania królestwa bożego na ziemi.
Dziadek umarł przed moim urodzeniem, ale dzieciństwo upływało mi w społeczności, która była jego dziedzictwem. Pierwsze kroki stawiałam na drogach gruntowych, które przecinały teren należący do niewielkiej rolniczej wspólnoty. Ostre kamyki raniły delikatne dziecięce stopy, a między palce właził żwir i brud. Posadzone przez dziadka drzewa chroniły przed ostrym pustynnym słońcem moją delikatną, jasną, piegowatą skórę. Biegałam z rodzeństwem po brzoskwiniowych sadach, piliśmy świeże mleko prosto od krów hodowanych na naszej farmie i jedliśmy warzywa z ogrodów, których wizję zesłał dziadkowi Bóg. Moja rodzina i ja dokładaliśmy wszelkich starań, żeby być takimi właśnie szczęśliwymi, żarliwie wierzącymi ludźmi, którzy według obietnicy Boga mieli zamieszkiwać kolonię.

– Ruthie! – zawołała mama z korytarza – wstawaj szybko. Spóźnimy się do kościoła.
Przetarłam oczy i zwlokłam się z niewielkiego łóżka, które dzieliłam z moją siostrą Audrey. Mimo że była o pięć lat ode mnie starsza, nosiła bawełnianą pieluchę, która często w nocy przeciekała. Wzięłam ręcznik i – cały czas ponaglana przez mamę – powycierałam nogi.
– Mamy za mało czasu, żeby przygotować do kościoła Audrey i twoich braci – krzyczała. – Matt zostanie z dziećmi, a ty pójdziesz ze mną.
Mając pięć lat i czworo rodzeństwa, uważałam posiadanie mamy na wyłączność za nie lada gratkę. Wsunęłam przez głowę różową sukienkę i przeczesałam palcami splątane włosy. Mama wsadziła najmłodszego, Aarona, do kojca i zawołała najstarszego z moich braci, Matta, powierzając mu opiekę nad resztą dzieci. Następnie złapała mnie za rękę i pociągnęła za sobą. Przebierałam nogami najszybciej, jak mogłam, żeby dotrzymać jej tempa. Stawiałam trzy kroki na jej jeden, szczęśliwa, że to mnie wybrała sobie do towarzystwa. Chłodne poranne powietrze pachniało świeżo nawodnionymi polami lucerny, dojnymi krowami pasącymi się za domem i meksykańską bylicą.
Do każdego miejsca w LeBaron można było dojść na piechotę, a wszystkie bezimienne i nieoznaczone drogi gruntowe prowadziły do położonego w centrum kolonii kościoła, skromnego parterowego budynku z cegły suszonej na słońcu. Mijały nas wzbijające tumany kurzu półciężarówki. W miarę zbliżania się do kościoła coraz wyraźniej słyszałyśmy dochodzące zza podwójnych czarnych drewnianych drzwi dźwięki pianina i śpiewy.
– Już jesteśmy spóźnione, Ruthie – powiedziała mama, patrząc na mnie z góry zza okularów w plastikowej oprawce.
Byłam przyzwyczajona do tego, że idąc z nią, muszę się spieszyć: spóźniałyśmy się zawsze i na wszystko.
Przemknęłyśmy obok kilku osiodłanych koni przywiązanych do krzywych drewnianych pali, które podtrzymywały ogrodzenie z drutu kolczastego otaczające cmentarz, a kiedy weszły-śmy do kościoła, śpiew przybrał na sile. Mama zaczęła poszukiwać wzrokiem wolnych miejsc siedzących. Czarne drewniane ławki były zapełnione. Kobiety miały na sobie odświętne suknie, przezroczyste nylony i pantofle na wysokich obcasach; mężczyźni – kowbojskie buty i westernowe koszule wetknięte w obcisłe dżinsy pod rzemienny pasek z dużą srebrną klamrą.
Przepchnęłyśmy się do wolnych miejsc i mama od razu sięgnęła do drewnianej skrytki znajdującej się z tyłu ławki w rzędzie przed nami i wyjęła śpiewnik kościelny. Żeby przez czyjeś ramię zobaczyć, na której stronie ma go otworzyć, musiała mocno wyciągać szyję.
Uwielbiałam stać koło mamy w kościele, oczarowana jej rzęsami maźniętymi z okazji niedzieli brązowym tuszem Maybelline, a także ustami i policzkami podmalowanymi różową perłową szminką.
Po odegraniu trzech pieśni pianista usiadł w ławce, a do pulpitu podszedł mężczyzna, żeby odmówić modlitwę, którą ktoś inny tłumaczył na hiszpański dla meksykańskiej części kongregacji, zebranej po przeciwnej stronie kościoła.
– Uważaj, żeby nie pokazywać majtek, siostro – szepnęła mi do ucha mama, zakrywając mi kolana sukienką.
Tymczasem ktoś ze starszyzny poprosił kogoś z wiernych o wygłoszenie świadectwa.
Podniosła się Lisa, siostra mojego ojczyma, i ruszyła wolno, z podniesioną głową, głośno stukając drewnianymi obcasami sandałków, w stronę nakrytego czerwonym dywanem pulpitu. Stanęła wyprostowana i zaczęła przemawiać z wielką pewnością siebie. Mówiła o tym, jak bardzo jest wdzięczna za wszystkie łaski, jakich doznała od Ojca Niebieskiego. Z dumą wspomniała też o swoim oddaniu sprawie. Powiedziała, że chociaż nie jest jej łatwo dzielić męża z innymi kobietami i że czasem czuje się zazdrosna, to jednak w głębi duszy wie, że żyjąc w wielożeństwie, spełnia wolę Bożą. Podkreśliła, że lubi macierzyństwo i że jest wdzięczna Bogu za to, że może się opiekować tymi pięknymi duszyczkami, którymi Pan ją obdarzył. A na koniec podziękowała Bogu za to, że dał jej prawego mężczyznę na ojca tych dzieci.
– Ostatecznie – zakończyła – lepiej jest mieć dziesięć procent dobrego mężczyzny niż sto byle jakiego. – Kobiety z Le-Baron zawsze to powtarzały, a mama kiwała wtedy głową na znak, że się z nimi zgadza.
Podczas gdy Lisa przemawiała, ja przyglądałam się trzem dużym czarno-białym fotografiom, które wisiały za pulpitem. Środkowe zdjęcie, większe od dwóch pozostałych, przedstawiało mężczyznę o wypukłym błyszczącym czole i kwadratowej szczęce. Ciemne włosy miał zaczesane do tyłu, a przez łysinę pośrodku głowy ciągnęło się parę prostych kosmyków. Był ubrany w sztywną białą koszulę, czarny krawat i czarną marynarkę. Pełne zamknięte usta nie były uśmiechnięte, ale za to oczy, dobre i wesołe, zdradzały pewność siebie i autorytet.
To był właśnie mój ojciec. Prorok naszego kościoła. Zginął, kiedy miałam trzy miesiące, i choćbym nie wiadomo ile razy błagała mamę, żeby mi o nim opowiadała, to i tak czułam, że pozostanie wiele rzeczy, których się nie dowiem. Czy lubił grać w gry planszowe i chodzić na wycieczki na wzgórza meksykańskie tak samo jak ja? Czy wolał lody czekoladowe, czy staromodne waniliowe jak ja? Wszyscy zawsze mówili, że mój tata był najlepszym, najżarliwiej wierzącym i najbardziej bogobojnym człowiekiem, jakiego znali. Żałowałam, że nie mogę pamiętać, jakie było życie za jego czasów.
Po nabożeństwie powoli, bez pośpiechu, wróciłyśmy z mamą na farmę, napawając się ciepłem słonecznym, które czułyśmy na plecach, i od czasu do czasu zatrzymując się po drodze, żeby pozdrowić przyjaciół i sąsiadów. W LeBaron telefony były tylko w niektórych domach, więc niedziela stwarzała szansę nadrobienia zaległości towarzyskich. Mama zatrzymała się, by zamienić kilka słów z Lisą, która nie tylko była siostrą mojego ojczyma, ale także jedną z żon taty. Mimo dużej różnicy wieku kobiety żyły w przyjaźni.
– Bardzo mi się podobało twoje świadectwo na porannym nabożeństwie – pochwaliła Lisę mama. – Było dla mnie naprawdę inspirujące.
– Dziękuję ci, Kathy. A może przyszłabyś z dziećmi w sobotę na obiad? – Lisa uśmiechnęła się i dokoła jej oczu powstały kurze łapki.
– Fantastyczna propozycja – ucieszyła się mama. – Przyniosę deser.
Pożegnały się, mama złapała mnie za rękę i pociągnęła w stronę domu.
– Lepiej wracajmy do Audrey i twoich braci – powiedziała.
Na ulicach panowała cisza, kiedy mijałyśmy murowane domy z cegły z obszernymi podwórkami i ogródkami ogrodzonymi drutem kolczastym.
Im dalej od centrum miasteczka, tym szerzej rozrzucone było nasze osiedle. W końcu minęłyśmy farmę sąsiadów i dotarłyśmy do wysokich wałów ziemnych otaczających zbiornik wodny liczący sto pięćdziesiąt metrów długości i pięćdziesiąt szerokości. Dostarczał on wodę do rowów nawadniających pobliskie farmy, w tym i naszą. Dokoła posadzono młode wierzby, wśród których gnieździły się całe rodziny rechoczących wiecznie żab. Zbiornik został zbudowany z myślą o zaopatrzeniu naszej społeczności w wodę, ale jednocześnie służył jako basen do pływania. Dorośli i dzieci przychodzili tutaj z całej okolicy, żeby pofiglować, skacząc do basenu z gigantycznej rury, która pompowała świeżą wodę z ujęcia głębinowego.
Nasz dom znajdował się po drugiej stronie zbiornika, na końcu długiego wysypanego żwirem podjazdu. Posiadłość mojego ojczyma otaczało wysokie ogrodzenie z drutu kolczastego. W odróżnieniu od domów położonych bliżej centrum miasteczka nasz nie mógł się pochwalić żadnym klombem ani nawet trawnikiem. Mama jakoś nie miała ręki do roślin. Dom stał więc nagi i samotny na tle suchego meksykańskiego krajobrazu, jeśli nie liczyć volkswagena mikrobusa, na ogół popsutego i zaparkowanego w pobliżu drzwi kuchennych.
Przed frontem naszej działki biegł rów irygacyjny z bieżącą wodą. Mój ojczym wykopał go tak, że rów zaczynał się na początku podjazdu i w tym miejscu był na tyle płytki i szeroki, żeby można było przejechać przez niego samochodem, nie zalewając silnika. Ale kiedy nie jechaliśmy samochodem, musieliśmy skakać przez ten rów w jego najwęższym miejscu, żeby się dostać do domu.
Mama cały czas trzymała mnie za rękę, więc przeskoczyłyśmy razem. Kiedy lądowałyśmy na drugim brzegu, grudki rozmokłej ziemi oderwały się pod naszym ciężarem, osuwając się do wody.
W domu mama pospieszyła prosto do Aarona, żeby go nakarmić, a ja wyciągnęłam Disneyowską książeczkę do kolorowania i ogryzki kredek i rozłożyłam się z tym wygodnie na podłodze pokoju dziennego. Matt i Luke poszli bawić się przed domem, a moja starsza siostra Audrey siedziała na kanapie i patrząc tępo przed siebie, skubała nitki swojej bawełnianej koszulki, wydając przy tym głuche gardłowe dźwięki.
– Ciii, siostro. – Mama poklepała ją po ramieniu, przechodząc przez pokój. – Chodź, Ruthie, pomożesz mi przy fasoli.
Zerwałam się z podłogi i pobiegłam za mamą. Wyciągnęła duży jutowy worek fasoli pinto leżący w rogu naszej małej kwadratowej kuchenki.
– Koniecznie musisz się nauczyć gotować. Jak wyjdziesz za mąż i będziesz miała dzieci, musisz wiedzieć, jak się co robi. – Wysypała na stół górę nakrapianej brązowej fasoli. – Kiedy wyszłam za twojego tatę, nie potrafiłam nawet ugotować fasoli, bo moja mama nigdy mnie tego nie nauczyła.
Wdrapałam się na krzesło i zaczęłam naśladować ruchy mamy, ostrożnie nabierając garstkę fasoli i rozkładając ją płasko przed sobą.
– Ile miałaś lat, jak się pobraliście z tatą?
Nie interesowałam się chłopcami, ale wiedziałam, że pewnego dnia wyjdę za mąż. Wszelkiego rodzaju uroczystości stanowiły ważny element życia LeBaron. Były liczne rodea, konne przejażdżki, biwaki, wieczory panieńskie, przyjęcia z okazji narodzin dzieci, przyjęcia urodzinowe i piątkowe wieczorne lekcje tańca w cztery pary w kościele. Ale najważniejsze były śluby.
– Siedemnaście – odparła mama, przyglądając się kupce fasoli przez swoje grube szkła i płosząc muchy, które były plagą naszej kuchni.
Moje rodzeństwo i ja uwielbialiśmy słuchać opowieści o tym, jak to podczas jednej z misji w Utah tata wdrapał się na szczyt góry, gdzie nawiedziło go kilku zmartwychwstałych proroków, łącznie z Jezusem, Mojżeszem i Josephem Smithem. Powiedzieli mojemu ojcu, że został wybrany, by poprowadzić kongregację wiernych i że ich Syjonem ma być kolonia LeBaron. I z tej to właśnie wizji narodził się kościół taty, Kościół Pierworodnego[1].
Mój ojciec wierzył, że poligamia jest jedną z najświętszych i najważniejszych zasad, jakie Bóg kiedykolwiek objawił ludziom. Nauczał, że aby mężczyzna mógł osiągnąć Królestwo Niebieskie – najwyższy poziom świętości – musi mieć co najmniej dwie żony. Jeśli żyje według tych zasad, sam staje się bogiem i dziedziczy na własność ziemię, taką jak nasza. Kobiety, które wychodzą za poligamistów, kochają swoje „współżony”, czy też żony-siostry, rodząc jak najwięcej dzieci, dzięki czemu stają się boginiami, czyli niebiańskimi sługami swoich mężów. Zbawienie można osiągnąć przez uwolnienie siebie i innych od moralnej nikczemności Babilonu. Mój tata miał wizje, w których Bóg przepowiedział zagładę Stanów Zjednoczonych, będących według taty współczesnym Babilonem. Dlatego swoją misyjną działalność skierował przede wszystkim na miasto, które uważał za Babilon nad Babilonami, czyli Las Vegas. To tam właśnie po raz pierwszy zauważył moją mamę.
– Kiedy mieszkaliśmy w Las Vegas, twój tata zapytał dziadka, czy może się o mnie starać.
– Starać się o ciebie? A co to znaczy?
– To znaczy, że chciał poznać mnie lepiej, tak żeby móc się ze mną ożenić. – Mama rozrzuciła na stole więcej ziaren fasoli. Ten dźwięk przypominał mi ruchy figur na szachownicy. – Kiedy pierwszy raz usłyszałam o twoim tacie, miałam czternaście lat. Mieszkaliśmy w Utah i twój tata ze swoim bratem Ervilem przebywali tam na misji. Pewnego dnia wsadzili dziadkowi za wycieraczkę samochodu ulotkę. Dziadek ją wyjął i przyniósł do domu.
Mama przerwała, żeby zaczerpnąć z worka kolejną garść fasoli. Wybrała wszystkie kamyki i źdźbła suchych chwastów, jakie tam znalazła, a resztę wsypała do garnka, który trzymała na kolanach.
– Ta ulotka odmieniła moje życie – ciągnęła. – Wkrótce po jej przeczytaniu dziadek zaczął zadawać w kościele pytania dotyczące oryginalnych nauk Josepha Smitha i interesować się, dlaczego poligamia przestała być jedną z podstawowych zasad życia mormonów. Niedługo potem wykluczono go z Kościoła. I to właśnie wtedy przenieśliśmy się do LeBaron. Kiedy biskup wykluczył twojego dziadka z Kościoła, dziadek uznał, że jest to znak od Boga, że twój tata ma rację i że stary Kościół mormonów[2] się pogubił. Kupił kawałek ziemi w LeBaron i nas tam przeniósł.
– Czy byłaś zadowolona z tej przeprowadzki? – zapytałam, próbując wyobrazić sobie czasy przed zamieszkaniem mamy w kolonii.
– Jeśli mam być szczera, był to dla mnie prawdziwy szok. Ogromnie tęskniłam za moimi przyjaciółmi z Utah. Byłam zawsze bardzo nieśmiała, więc przenosiny w nowe miejsce stanowiły dla mnie wielki problem. – Mama spojrzała na kupkę fasoli z posępnym wyrazem twarzy. – Ale nie zagrzaliśmy tu miejsca. Dziadek nie był w stanie utrzymać rodziny w Meksyku. Dziś też wiele rodzin ma z tym problem. Dlatego dziadkowie postanowili przenieść się do Las Vegas. Wielu zwolenników twojego taty żyło tam i pracowało jako budowlańcy i malarze. Dziadkowie kupili w Las Vegas małą knajpkę, którą nazwali „Supersonic Drive-in”. Pracowałam w niej jako kelnerka na rolkach.
– I to tam właśnie poznałaś tatę?
– Wiele o nim słyszałam, zanim zobaczył mnie w naszej restauracyjce. Wtedy już dziadek należał do jego Kościoła od czterech lat. Śniło mi się, że wyszłam za mąż za twojego tatę, i zwierzyłam się z tego dziadkowi, więc kiedy tata zapytał, czy może się o mnie starać, dziadek odpowiedział, że tak. Kilka miesięcy później odbyło się nasze wesele. Zostałam jego piątą żoną, a skromna ceremonia naszych zaślubin odbyła się tu, w pokoju dziennym w LeBaron.

 
Wesprzyj nas