Lars Saabye Christensen w powieści „Beatlesi” uchwycił moment, w którym do bezpiecznego kokonu dzieciństwa wkrada się dorosłe życie. To powieść o dorastaniu na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku, mocno osadzona w realiach tych czasów.


BeatlesiKim, Seb, Ola i Gunnar stanowią nierozłączną paczkę przyjaciół. Opowieść o ich życiu rozpoczyna się w chwili, gdy chłopcy, w zabawach przezywający się nawzajem imionami członków grupy The Beatles, przygotowują się do egzaminów kończących szkołę podstawową w Oslo. Przed nimi dalsza nauka: w szkole realnej – odpowiedniku naszego gimnazjum, liceum, a później, ze zmiennym szczęściem – na studiach.

Na początku książki dorosłe życie to dla nich wciąż odległy horyzont, ale już teraz wkrada się ono do bezpiecznego i beztroskiego świata rozbrykanych dzieciaków. Tragiczny w skutkach wypadek z udziałem kolegi z klasy, wycieczka nad morski brzeg zakończona makabrycznym odkryciem, zdarzenie przy wystawie mówiącej o skutkach stosowanego w Wietnamie napalmu wnoszą w ich pogodną egzystencję okruchy zła. Te zaś, z czasem, rozrastają się do rozmiarów, jakie coraz trudniej udźwignąć.

„Beatlesów” skandynawscy krytycy literaccy określali mianem „norweskiej powieści ćwierćwiecza”. Z akcją rozgrywającą się w latach 1965 – 1972 portretuje ona czasy, gdy przez Norwegię przetaczały się echa zachodniej rewolucji kontrkulturowej, powodując istotne społeczne przemiany. Każdy z bohaterów Christensena reaguje na nie inaczej, tak jak pozwalają im na to charaktery. Kim, narrator tej opowieści, choć świadomie wybiera bierną postawę wobec zmian i tak staje się uczestnikiem nowej rzeczywistości w jakiej, dorastając, zanurzyło się jego pokolenie. Gunnar, z wrodzonym poczuciem prawości i wrażliwością na cudzą krzywdę modelowo daje się uwieść wzniosłym i chwytliwym hasłom ideologii socjalistycznej. Losy Seba pokazują jak zdradliwe okazały się swobodne obyczaje hippisów i ich zamiłowanie do różnorodnych używek, a Ola, bez szkody uszczknąwszy odrobinę ze wszelkich atrakcji oferowanych przez otaczającą rzeczywistość, wpada w pułapkę drobnomieszczańskich konwenansów mogących zrujnować życie równie skutecznie jak haszysz z Afganistanu.
Beatlesi
Tym, co Christensenowi udało się w „Beatlesach” szczególnie, to ukazanie, w jaki sposób zarówno najbliższe otoczenie, jak i wydarzenia o zasięgu globalnym, wpływają na kształtowanie się losów jednostki, a sytuacje z pozoru błahe okazują się momentami zwrotnymi w perspektywie życia. Małe zło wyrządzone w prywatnej relacji może dać zadziwiająco obfity plon, zło światowe, zdawałoby się odległe i nierzeczywiste, może odcisnąć ślad na życiu zwykłego dziecka żyjącego w przeciętnej rodzinie gdzieś bardzo daleko od frontu wojny i jej fizycznego okrucieństwa.

Finalnie, jak pokazuje Christensen, wszyscy składamy się z tysięcy drobnych zdarzeń, przeżyć, doświadczeń – i to ich suma definiuje drogę, jaką przyjdzie nam w życiu przemierzyć. Próby samodzielnego kształtowania swego losu spełzają na niczym, tak jak próby założenia zespołu, o czym chłopcy bardzo długo marzą. Pragnienia i wyobrażenia brutalnie zderzają się w „Beatlesach” z rzeczywistością.

Słoneczne dzieciństwo, wypełnione przyjaźnią, zabawą i snuciem optymistycznym planów na przyszłość niepostrzeżenie przemienia się w rzeczywistość wymykającą się chłopcom z rąk

Ulotny proces przemiany beztroskiego dziecka w nastolatka borykającego się z coraz bardziej skomplikowanymi problemami, a wreszcie w człowieka u progu dorosłego, samodzielnego życia stanowi w „Beatlesach” oś narracji, wokół której koncentrują się wszelkie wydarzenia. Słoneczne dzieciństwo, wypełnione przyjaźnią, zabawą i snuciem optymistycznym planów na przyszłość niepostrzeżenie przemienia się w rzeczywistość wymykającą się chłopcom z rąk. Pragnienie dokonania wielkich rzeczy, bycia potrzebnym i ważnym, tak charakterystyczne dla dorastającej młodzieży, bez względu na czasy, nie popycha bohaterów w dobrym kierunku. Więzy przyjaźni, trwające pomimo upływu lat, to jedyny stały element, pośród nieustannych zmian. I, jak pokazuje fabuła stworzona przez norweskiego pisarza, jedyny naprawdę wart zachodu. Agnieszka Kantaruk

Lars Saabye Christensen, Beatlesi, Przekład: Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Literackie, Premiera: 19 maja 2016

Beatlesi

Lars Saabye Christensen
Beatlesi
Przekład: Iwona Zimnicka
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 19 maja 2016

I FEEL FINE

wiosna 1965

Siedzę w letnim domu, jest jesień. Prawa ręka mnie irytuje, te szwy w poprzek i wzdłuż, a zwłaszcza palec wskazujący. Haczykowaty i zakrzywiony jak szpon. Cały czas muszę na niego nie patrzeć. Wczepia się w piszący na czerwono długopis. To wyjątkowo brzydki palec. Szkoda, że nie jestem mańkutem, kiedyś bardzo tego chciałem – być mańkutem i grać na gitarze basowej. Ale potrafię lewą ręką pisać pismem lustrzanym, jak Leonardo da Vinci. Mimo wszystko piszę prawą, ignorując okaleczoną rękę i ten odrażający palec. Pachnie tu jabłkami, silny aromat jabłek bije od starego stołu, przy którym siedzę na środku ciemnego pokoju. To mój pierwszy wieczór tutaj, a okiennice zdjąłem tylko z jednego okna. Na parapecie leży mnóstwo martwych owadów, much, komarów, os, z suchymi cienkimi nóżkami. Zapach owoców rozmiękcza mi głowę, z mojej gładkiej czaszki coś we mnie sączy, cienie tańczą pod ścianami w świetle księżyca, które wpada przez jedyne okno i przemienia pokój w staroświecką dioramę. I tak jak ojciec Oli, golarz z Solli plass, który w każde urodziny źle zakładał film w projektorze, przez co oglądaliśmy trzy filmy z Chaplinem od tyłu, tak teraz ja odwracam się i wyruszam wstecz. Wcale się nad tym nie zastanawiam, szpula za moimi oczami zatrzymuje się nagle na jednym konkretnym obrazie, chwytam go na kilka sekund, zamrażam, a potem wprawiam w ruch, bo jestem wszechmogący. Przydaję mu głosów, dźwięków, zapachów i światła. Wyraźnie słyszę chrzęst żwiru pod butami, kiedy przemykamy się przez Vestkanttorget, lekko kręci mi się w głowie po zaciągnięciu się dymem aż do brzucha i ciągle jeszcze czuję łokieć Ringa, który miękko szturcha mnie w bok; wszyscy czterej zatrzymujemy się w rządku, a John wskazuje na czarnego, wypolerowanego do połysku mercedesa, który stoi zaparkowany przed sklepem zoologicznym Naranja.
To George odezwał się pierwszy:
– On jest twój, Paul!
Wszyscy wiedzieli, że jestem specjalistą od mercedesów. Nie potrzebowałem nawet narzędzi. Wystarczyło obrócić okrągłą nasadkę trzy razy w lewo, gwałtownie puścić i wyciągnąć, bo mocowanie już dawno nie trzymało. Pognaliśmy na górę po schodach, pod swetrem czułem gorące łaskotanie. Oceniliśmy sytuację.
– Za dużo ludzi – szepnął John.
Zgodziliśmy się z nim. Pod jabłoniami na rogu stało dwóch mężczyzn, a tuż obok przez ulicę przechodziła starsza pani.
– Nie ma sensu ry-ry-ryzykować – wymamrotał Ringo.
– Już mamy jednego opla i dwa fordy – przypomniał George.
– Ale to przecież 220 S! – powiedziałem.
– Załatwimy go kiedy indziej – stwierdził John.
Nie było jednak pewności, że mercedes będzie tam stał nazajutrz. Poczułem nagle w sobie to ssanie, ten zasysający wir, który później pojawiał się tak często, i przestałem słuchać chłopaków. Spokojnie przeszedłem na drugą stronę ulicy, sam, nachyliłem się nad maską, serce wciąż biło powolnymi obojętnymi uderzeniami, od strony szkoły Berlego schodziła jakaś para, tamci dwaj faceci pod kwiatami jabłoni zerkali na mnie, papugi na wystawie niemo krzyczały. Trzy razy okręciłem poroże mercedesa, gwałtownie puściłem, pociągnąłem i schowałem pod sweter. John, George i Ringo byli już daleko, mieli odejść naturalnie, ale od tyłu wyglądali jak trzy latarnie z czerwonymi żarówkami. John odwrócił się, zamachał do mnie wściekły, odmachałem mu z uśmiechem, wtedy puścili się biegiem w stronę Uranienborg. Ja wciąż stałem na miejscu zbrodni, rozglądałem się, ale nikt nie zareagował. Ruszyłem za nimi, powoli, jakby po to, żeby wszystko przeciągnąć, żeby naprawdę poczuć, jak to jest, dać właścicielowi auta szansę na złapanie mnie. Cudowne nerwowe ciepło rozlało się po ciele. I nikt za mną nie szedł. Wyciągnąłem łup na wierzch, triumfalnie uniosłem go do góry i pobiegłem za resztą.
Czekali przy Facecie na Schodach, wszyscy trzymali w rękach torebki mrożonego soku.
– Wa-wa-wariat jesteś – stwierdził Ringo.
– Cholera, a jak któregoś dnia nas złapią? – mruknął John.
Spojrzał na mnie bez uśmiechu. Sprawiał wrażenie trochę zdenerwowanego, wręcz nieszczęśliwego, kiedy tak siedział z torebką mrożonego soku, machając papierosem.
Dochodziła dziewiąta. Ściemniło się, a my tego nie zauważyliśmy. Facet na Schodach pogasił światła w swoim sklepiku, powlekliśmy się więc w dół Bondebakken. Oddałem znaczek mercedesa George’owi, to on je przechowywał, zasłonięte tygodnikami w skrzynce pod łóżkiem.
– Teraz mamy już sześć takich – oznajmił.
– Ale żadnego z 220 S!
– Nie widzę żadnej ró-ró-różnicy – stwierdził Ringo.
– Nie ma znaczenia, czy w i d z i s z. Chodzi o to, że w i e s z – powiedziałem.
– A ile mamy fiatów? – spytał John.
– Dziewięć – odparł George. – Dziewięć fiutów.
– Brachol przywiózł pornosa z Kopenhagi – przypomniało się Johnowi.
Stanęliśmy jak wryci.
– Z Danii? – szepnął Ringo, zapominając o jąkaniu.
– Grał mecz w ręczną w Kopenhadze. Cholera.
– No i jaki… Jaki jest…
– Fajny – odparł John. – Muszę lecieć.
– Przynieś jutro – poprosił George.
– Przynieś! – zawołał Ringo, wymachując w powietrzu śrubokrętem. – Przynieś!
Poszedłem z Johnem. Zmierzaliśmy w tę samą stronę, w dół Løvenskioldsgate, George i Ringo posunęli w stronę Solli plass. Nie odzywaliśmy się do siebie. Piach wysypany zimą chrzęścił pod butami, na chodniku leżały w rządku zaschnięte psie gówna. To były pewne oznaki nadchodzącej wiosny, chociaż ciągle jeszcze było dość chłodno i ciemno, zaledwie połowa kwietnia. Spojrzałem na swoje buty i poczułem radość, bo mama obiecała, że w maju dostanę nowe, a te, które miałem teraz, przypominały raczej pionierki i były ciężkie jak ołów. Buty Johna też nie zachwycały, bo on wszystko, w czym chodził, dostawał w spadku po swoim bracie, Stigu, który był dwa lata starszy i miał metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, dlatego buty Johna były zawsze takie wielkie, że musiał najpierw zrobić krok w nich w środku, żeby mógł ruszyć dalej.
– Wydaje mi się, że zaczynamy mieć dosyć tych znaczków – powiedział John, nie patrząc na mnie.
– Może powinniśmy zbierać tylko różne marki – zaproponowałem.
– Mamy już dosyć – powtórzył.
– Możemy sprzedać te, które się powtarzają.
John gwałtownie się zatrzymał i mocno złapał mnie za ramię.
– Zobacz! – krzyknął, wskazując na chodnik.
Zdrętwiałem. Przed nami leżał sznurek. Sznurek. Biały sznurek na ziemi tuż przed nami.
– Granaciarz1 – szepnął John.
Nie odpowiedziałem, tylko dalej się gapiłem.
– Granaciarz – powtórzył John, cofając się o krok.
Stałem o metr, może nawet mniej od sznurka. Jeden koniec znikał w żywopłocie, drugi był przywiązany do kratki ściekowej w rynsztoku.
– Nie ma pewności, że to Granaciarz – powiedziałem cicho.
– Co robimy? – wydusił z siebie John za moimi plecami. – Dzwonimy po gliny?
– To wcale nie musi być Granaciarz, chociaż to rzeczywiście sznurek – ciągnąłem, głównie do siebie.
– Tamci dwaj chłopcy z Grefsen zadzwonili po gliny – syknął John. – Możemy wylecieć w powietrze!
Nagle jakbym zaczął się roztapiać. Roztopiłem się i już mnie nie było. Zrobiłem krok do przodu, nachyliłem się, usłyszałem za plecami wrzask Johna i pociągnąłem z całej siły.
Huknęło jak cholera, ale dlatego, że do drugiego końca sznurka było przymocowanych sześć metalowych puszek. John już dawno był na chodniku po drugiej stronie, okopał się za latarnią. Pokazałem mu łup, wynurzył się z okopu. W tej samej chwili zza żywopłotu buchnął śmiech. John pobielały na twarzy, z zaciśniętymi szczękami, jednym skokiem pokonał żywopłot i wyciągnął na światło dzienne dwóch gnojków. Ustawił ich przy jakimś oplu, przeprowadził rewizję osobistą, a potem wskazując na mnie i na sznurek, powiedział:
– Wiecie, ile lat można dostać za coś takiego?
Szczeniaki pokręciły głowami.
– Pięć! – zawołał John. – Pięć lat! Poślą was do Jæren, pewnie nawet nie wiecie, gdzie to jest, ale to cholernie daleko, a tam każą wam przetaczać głazy! Przez pięć lat. Zrozumiano?
Smarkacze pokręcili głowami.
John związał ich sznurkiem i pognał w dół ulicy. Uciekali jak wariaci, a ludzie podchodzili do okien, myśląc, że to jakieś wesele. Brzęk puszek słyszeliśmy jeszcze z odległości kilku kwartałów.
– Dlaczego oni tego nie zdejmą? – John podrapał się w ucho.
– Pewnie uważają, że tak jest fajnie.
– Pewnie tak.
Powlekliśmy się dalej.
Po jakimś czasie John powiedział:
– Jesteś naprawdę szalony. Mogłeś wylecieć w powietrze!
– Jakie zdjęcia są w tym piśmie, które przywiózł twój brachol?
– Wielkie cipy. Dwa razy większe niż w „Cocktailu” i…
Gwałtownie urwał. Nie miałem siły się dopytywać, więc tylko czekałem, aż John sam dopowie resztę.
– No i nie ma na nich włosów – wyrzucił z siebie.
– Nie ma włosów?
– Nie ma. Zgolone.
– Tak można?
– Na to wychodzi.
– Ojciec Ringa jest golarzem – przypomniałem.
– Wszystko widać – dodał John.
– Wszystko?
– No.
Rozstaliśmy się przy kinie Gimle. John skręcił w stronę Thomas Heftyes gate, ja poszedłem dalej na Skillebekk. Nie mogłem pozbyć się z myśli tych łysych cipek. Usiłowałem je sobie wyobrazić, ale po prostu nie umiałem. Najbliższe temu wydawało mi się zdjęcie nagiej kobiety w encyklopedii, chociaż tamto zdjęcie zostało chyba przerobione, w każdym razie cipka na nim była gładką płaszczyzną bez jednego włoska, no i bez żadnej szpary; pewnie takiej kobiety nie mogli pokazać w encyklopedii.
Kiedy skręciłem w Svoldergate, zaczęło padać, taki ciepły, delikatny deszcz, na którym prawie się nie moknie i którego nie widać. Miałem wrażenie, jakby w twarz uderzało mnie mnóstwo włosków, małych, krótkich ciemnych włosków, a na całej ulicy unosił się dziwny zapach, mniej więcej taki jak w łazience z prysznicami przy sali gimnastycznej, i nigdzie nie było widać żywej duszy. Na ostatnim odcinku puściłem się biegiem, bo już i tak byłem trzy kwadranse spóźniony.
Ale przy skrzynkach na listy gwałtownie zahamowałem. Leżała na nich brązowa koperta. Obok listonosz zostawił kartkę z pytaniem. Na naszej klatce schodowej nie mieszkał nikt, ktoby się nazywał Nordahl Rolfsen. Czy ktoś mógłby mu pomóc? Ja mogłem. List był do mnie. Wsunąłem kopertę pod koszulę, na palcach wszedłem na górę i przekradłem się do swojego pokoju. Tam ostrożnie otworzyłem list, cały czas nadstawiając uszu, czy nikt nie nadciąga. W ogłoszeniu w tygodniku „Nå” napisali prawdę. Staranne dyskretne opakowanie. Tuzin Rubinów extra, różowych. Jedenaście koron. Ale nie musiałem za nie płacić. Nikt nie wiedział, kim jest Nordahl Rolfsen. Sprytnie. Nie miałem odwagi otworzyć gładkiej paczuszki, tylko trzymałem ją w dłoni, słuchając deszczu, który padał za oknem, włosów szeleszczących po szybie. W końcu schowałem wszystko do trzeciej szuflady, pod „Pop Extra”, czasopisma o Beatlesach i książkę z serii Conquest.

Był czwartek, na pewno, bo na następny dzień mieliśmy zadane wypracowanie, ostatnie przed egzaminem, a wypracowania zawsze oddawało się w piątki, żeby nasz wychowawca, Beret, miał jakąś rozrywkę na weekend. Nie napisałem jeszcze ani słowa. Mój wcześniejszy plan bowiem polegał na tym, żeby zacząć kaszleć już dziś wieczorem, przeciągłym, szczekającym, rozpaczliwym kaszlem, który nie pozwoli rodzicom zasnąć jeszcze długo po północy. A następnego dnia rano wystarczy tylko rozgrzać czoło o poduszkę, mama od razu stwierdzi trzydzieści dziewięć i pięć i nie puści mnie do szkoły. Ale nie chciałem być ostatnim, który obejrzy tego pornosa brata Gunnara. Postanowiłem napisać wypracowanie, kiedy rodzice pójdą już spać. Mama stanęła w drzwiach z moją kolacją i szklanką mleka.
– Mógłbyś po powrocie do domu przynajmniej do nas zajrzeć – powiedziała.
Wziąłem od niej talerzyk i szklankę.
– Siedzimy w salonie. To nie tak daleko – dodała.
– Wiem.
– Gdzie byłeś?
– Na szkolnym podwórzu.
– Tak późno?
– Graliśmy w dwa ognie.
Zrobiła krok do przodu i już wiedziałem, że sprawa się przeciągnie. Wiedziałem też dokładnie, co mama powie i jak sam powinienem odpowiadać.
– Naprawdę musisz wieszać na ścianach wszystkie te paskudne zdjęcia?
– Ja uważam, że są ładne.
– Ładne! – Mama prawie krzyknęła, wskazując na zdjęcie tuż pod sufitem.
– To Animalsi – wyjaśniłem.
Znów spojrzała na mnie.
– Musisz się ostrzyc – stwierdziła. – Niedługo włosy zaczną ci spadać na uszy.
Pomyślałem o ojcu, który był prawie łysy, i zaczerwieniłem się, bo przed oczami nagle stanęła mi straszna postać, potworna głowa, jakiś szalony mieszaniec. Mama podeszła bliżej i spytała, co mi jest.
– Co mi jest? – powtórzyłem zachrypniętym głosem.
– Tak. Nagle się zrobiłeś taki dziwny.
Rozmowa przybrała zdecydowanie nieoczekiwany i niebezpieczny kierunek. Zacząłem demonstracyjnie jeść, ale mama dalej stała, oparta o futrynę.
– Spędziłeś dzisiejszy wieczór z jakąś dziewczynką? – spytała.
To pytanie było tak głupie, nie na miejscu, idiotyczne, wyciągnięte z kapelusza, że zamiast ją wyśmiać, rozzłościłem się:
– Byłem z Gunnarem! Z Sebastianem i z Olą!
Pogłaskała mnie po głowie.
– Mimo wszystko uważam, że powinieneś się ostrzyc.
Mimo wszystko? O co jej chodzi? Jaką pułapkę tym razem na mnie zastawiła? Zmobilizowałem resztkę sił i wysunąłem argument, który zawsze do pewnego stopnia działał na mamę, bo chciała kiedyś zostać aktorką.
– Rudolf Nuriejew też ma długie włosy!
Wolno skinęła głową, na twarzy rozlał jej się uśmiech, a potem, o Boże, drugi raz położyła mi rękę na głowie.
– Możesz ją przyprowadzić do domu.
Byłem pewien, że jestem najczerwieńszą bladą twarzą na całym zachodzie, z wyjątkiem Jenseniusa, śpiewaka operowego, który mieszkał piętro wyżej, wypijał dziennie trzydzieści mocnych piw eksportowych i powtarzał, że świat w ruchu utrzymują zastaw za butelki i sztuka.

Ojciec jak zwykle siedział w fotelu przy półce z książkami nad tygodnikiem „Nå” ze zdjęciem piosenkarki Wenche Myhre na okładce. Intensywnie pracował nad krzyżówką. Podniósł wąską bladą twarz i spojrzał na mnie.
– Odrobiłeś lekcje?
– Tak.
– Jak jesteś przygotowany do egzaminu?
– Dobrze. Tak mi się wydaje.
– Tobie się nic nie może wydawać. Musisz wiedzieć.
– Jestem dobrze przygotowany.
– Cieszysz się, że idziesz do szkoły realnej2?
Kiwnąłem głową.
Ojciec uśmiechnął się przelotnie i znów zatonął w krzyżówce. Powiedziałem „dobranoc”, ale kiedy się odwróciłem, znów usłyszałem jego głos:
– Jak się nazywa perkusista z The Beatles?
Wyglądał bardzo dziwnie, kiedy pytał, i mam wrażenie, że nawet trochę się zarumienił. Dla usprawiedliwienia od razu wskazał na tygodnik.
– Ola – zacząłem, ale ugryzłem się w język. – Ringo. Ringo Starr. Ale jego prawdziwe nazwisko to Richard Starkey – błysnąłem.
Ojciec z zapałem wpisał litery w kratki, pokiwał głową i powiedział:
– Świetnie. Pasuje.

Leżałem i czekałem, aż się położą. Gdybym teraz zapalił światło, przyszliby zapytać, co się stało, bo przez szparę widać było, czy u mnie się świeci. Słyszałem deszcz padający na zewnątrz, słyszałem pociągi, które z głośnym sapaniem przejeżdżały w odległości zaledwie stu metrów ode mnie, między moim pokojem a zatoką Frognerkilen. Wiedziałem dokładnie, dokąd jadą, ale też i nie było zbyt wielu linii do wyboru. I chociaż te pociągi wcale nie jechały daleko i nie przekraczały granic Norwegii, to jednak zawsze przywodziły mi na myśl dalekie kraje, te zrolowane na drążkach zawieszonych za katedrą. Słysząc pociągi, myślałem również o gwiazdach, o kosmosie, wszystko wtedy oddalało się od moich oczu, zaczynałem opadać do tyłu, jakby w głąb siebie, a jeśli wtedy krzyczałem, przybiegali rodzice, pojawiali się w postaci maleńkich kropek daleko, bardzo daleko, i powoli wyciągali mnie z powrotem na powierzchnię. Ale tym razem nie krzyczałem. Słyszałem pociągi i tramwaj nazywany Złotą Rybką, z jazgotem przejeżdżający przez Olaf Bulls plass. A wśród tego wszystkiego były jeszcze ściszone głosy rodziców i radio, zawsze włączone, a w radiu zawsze opera, brzmiąca tak samotnie, smutniej niż wszystko, co znałem, śpiew z innego świata, szarego, pogrążonego w bezruchu, taki zimny i martwy. Na ścianach wokół mnie wisiały zdjęcia twarzy, które również śpiewały, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk, gitary i bębny milczały. Rolling Stonesi, Animalsi, Dave Clark Five, Hollies, Beatlesi. Beatlesi. Zdjęcia Beatlesów. Śnili mi się Ringo, John, George i Paul. Śniło mi się, że jestem jednym z nich, że jestem Paulem McCartneyem, mam jego okrągłe smutne oczy, do których wszystkie dziewczyny piszczą do nieprzytomności, śniło mi się, że jestem leworęczny i że gram na gitarze basowej. Nagle poderwałem się z łóżka, całkowicie przytomny. Przecież jestem jednym z nich, pomyślałem i głośno się roześmiałem. Jestem jednym z The Beatles.
Było wpół do dwunastej, rodzice poszli już spać. Wziąłem się do dzieła. Miałem trzy tematy do wyboru. Pierwszy był wykluczony. „Moja rodzina”. Ojciec jest bankowcem i rozwiązuje krzyżówki. Mama w młodości chciała zostać aktorką. Mam na imię Kim. To się po prostu nie dało. Kolejny temat brzmiał: „Jeden dzień w szkole”. Również wykluczony. Nawet kłamstwo ma swoje granice, ma je nawet dla mnie. Można łgać do pewnego punktu, w dodatku całkiem nieźle, ale później po prostu wszystko staje się idiotyczne. Pozostał mi ostatni temat: „Twoje plany po skończeniu szkoły podstawowej”. Zeszyt do wypracowań znalazłem w stosie paczek ze starymi drugimi śniadaniami. Z poprzedniego wypracowania dostałem tróję. Ale to ojciec je napisał. „Moje hobby”. Uznał, że oczywiście muszę pisać o znaczkach pocztowych, chociaż miałem jedynie dwa trójkątne z Wybrzeża Kości Słoniowej. Ojciec dostał tróję. Postanowiłem więc zaryzykować. Włożyłem świeży nabój do pióra wiecznego i zacząłem pisać od razu atramentem. Nie było drogi odwrotu. Czułem łaskotanie w krzyżu, napięcie czyniło ze mnie niemal geniusza. Najpierw zamierzałem skończyć szkołę realną i liceum. Później planowałem studiować medycynę i zostać lekarzem w jakimś ubogim kraju, gdzie miałem żyć i umrzeć dla chorych Murzynów. Wydusiłem z siebie trzy i pół strony i zakończyłem jakąś uwagą o Nansenie, ale Biegun Północy nie bardzo mi się zgodził z Murzynami, i dopiero wtedy sobie przypomniałem, że należało napisać o Albercie Schweitzerze, ale było już za późno. Zamknąłem zeszyt bez przeczytania tego, co napisałem, a czas musiał płynąć niesamowicie szybko, bo z hukiem przejechał ostatni pociąg do Drammen i cały świat ucichł. Deszcz przestał padać. Tramwaje przestały jeździć. Rodzice spali. I sam też już zasypiałem, gdy nagle pokój wypełnił czysty falset, płynął z góry, ale to nie był Bóg, tylko Jensenius, który rozpoczął swoją nocną wędrówkę, oszalały nocny słowik chodził tam i z powrotem, śpiewając stare pieśni z czasów swojej wielkiej światowej sławy.
Z Jenseniusem koncertującym nad głową zaśnięcie było niemożliwe, chociaż jego śpiew nie był wcale aż tak smutny jak tamte głosy w radiu. Słuchanie Jenseniusa raczej trochę przerażało, a gdy dodatkowo widziało się śpiewaka, stawało się niemal wyłącznie komiczne. Jensenius miał kolosalne rozmiary i był bardzo podobny do tego faceta ze zdjęcia na opakowaniu IFA, słonych pastylek na gardło, zresztą również śpiewaka operowego. Nagle coś mi się przypomniało. W piątej klasie wyciąłem podpis tego faceta z pudełka pastylek, Ivara Frithjofa Andresena, i wmówiłem Gunnarowi, że to cenny autograf światowej sławy śpiewaka. Gunnar odkupił go ode mnie za dwie korony, bo zbierał autografy, wszystkie, od rajdowca Arnego Ingiera po towarzysza Lin Piao. Zastanawiał się tylko, dlaczego ten autograf jest na takim grubym papierze. To nie papier, powiedziałem, to k a r t o n. Najlepszy jaki może być. A dlaczego taki cholernie mały? Bo wycięty z sekretnego listu. Trzy dni później Gunnar przyszedł do mnie, spytał, czy mam ochotę na słone pastylki, wyjął pudełko IFA i wcisnął mi je w gębę. Nie był nawet wściekły. Po prostu zaskoczony. Oddałem mu pieniądze i od tej pory nie robiliśmy już między sobą żadnych interesów.
No więc Jensenius, śpiewak operowy z naszej klatki schodowej, przypominał zeppelina, a z tego kolosalnego pojazdu wydobywał się głos tak wysoki i cienki, jakby w środku siedziała mała dziewczynka i właśnie ona śpiewała. Kiedyś miał, zdaje się, baryton. O Jenseniusie krąży wiele historii, nie bardzo wiem, w które mam wierzyć, ale podobno dawał cukierki małym dziewczynkom, chłopcom też, i lubił ich przytulać. Kiedyś był barytonem, lecz pomajstrowali mu przy podwoziu i teraz jest sopranem. Chla jak niedźwiedź i śpiewa jak anioł. Mam ochotę nazywać go Wielorybem, bo wieloryby również śpiewają, a śpiewają, ponieważ są samotne i morze jest dla nich za wielkie.
Zasypiam, pierwszego dnia.

 
Wesprzyj nas