W 2013 roku zachodnie media donosiły o bibliotekach płonących w Timbuktu. Nikt nie wiedział, że ponad 300 tysięcy ksiąg zostało cudem uratowanych przed szaleństwem terrorystów przez zwykłych bibliotekarzy. Joshua Hammer zdradza szczegóły tej godnej Indiany Jonesa akcji.


Hardkorowi bibliotekarze z TimbuktuGdy do Timbuktu przyleciał Bono wygłosił parę banałów o muzyce silniejszej niż wojna.
Cztery dni później miasto przejęli dżihadyści. Muzyka, papierosy, piłka nożna zostały zakazane. Obcinanie kończyn, biczowanie, kamieniowanie stały się normą.

Abdel Kadera Haidar poświęcił życie by zgromadzić w Timbuktu skarb najjaśniejszej epoki tolerancyjnego Islamu: setki tysięcy bezcennych manuskryptów.
Gdy rozpoczęła się wojna z religijnymi ekstremistami wiedział, że są one skazane na stos. Postanowił działać.

Skarb Timbuktu to 377 tysięcy bezcennych manuskryptów, które powstały w maleńkim miasteczku na krańcach Sahary, dorobek cywilizacji, która była otwarta i tolerancyjna, gdy w świecie Zachodu wolnomyśliciele wciąż trafiali na stosy.

„Hardkorowi bibliotekarze z Timbuktu” to prawdziwa historia ludzi, którzy przechytrzyli terrorystów z Al-Kaidy i uratowali ten skarb rozumu przed fanatykami. W 2012 roku grupa bibliotekarzy przeprowadziła karkołomną akcję w stylu Indiany Jonesa: wykradli i wywieźli setki tysięcy ksiąg z miasta opanowanego przez islamistów. Nawet oni sami nie wierzyli, że im się uda…

***

To znakomite skrzyżowanie reportażu, thrillera politycznego i pasjonującej książki historycznej: opowieść o Timbuktu, niezwykłym afrykańskim mieście z gliny i piasku, usadowionym na skraju Sahary i doliny rzeki Niger, dziś prowincjonalnym, lecz przed wiekami potężniejszym i bardziej ludnym niż Londyn. Tamto wspaniałe Timbuktu rozkochane było w nauce, poezji i kaligrafii. Prawdy wiary, miłosne strofy i obserwacje świata, od wyglądu saharyjskiego nieba po porady na szczęśliwsze pożycie małżeńskie, Timbuktu notowało na setkach tysięcy rękopisów. Nic dziwnego, że księgi oraz biblioteki były i są największym skarbem miasta.
Jeśli czegoś brakowało Timbuktu, to zwyczajnego szczęścia. Leżące na skrzyżowaniu kultur, języków i ludzkich ras tolerancyjne i wyrozumiałe miasto wabiło bandziorów i religijnych radykałów. Jedni i drudzy – nieważne czy w odległym średniowieczu, czy w pierwszej dekadzie XXI wieku – uważali, że księgi i zapisana w nich wolna myśl są największym wrogiem despotycznej władzy.
Ale też w Timbuktu zawsze znajdowali się ludzie – niech będą wśród nich zwykli bibliotekarze – którzy uznawali, że muszą ocalić wolne słowo przed barbarzyńcami. Joshua Hammer, amerykański dziennikarz, pisarz, znawca islamu i Afryki, opowiada pustynną historię starcia cywilizacji z barbarią. Czyni to w stylu, z którego zadowolony byłby Ryszard Kapuściński i Frederick Forsyth. Wspaniała lektura.
Paweł Smoleński

Opowieść o zwykłych ludziach, którzy przechytrzyli Al-Kaidę.

Joshua Hammer
Hardkorowi bibliotekarze z Timbuktu
i ich walka o ocalenie najcenniejszych rękopisów świata
Przekład: Dariusz Żukowski
Wydawnictwo Agora
Premiera: 15 lutego 2017

Hardkorowi bibliotekarze z Timbuktu

Prolog

Poruszył się nerwowo na przednim fotelu pasażera w samochodzie terenowym, który zbliżał się do miasta od południa. W oddali na asfaltowej szosie w różowym świetle pustynnego poranka dwaj uzbrojeni mężczyźni stali przy punkcie kontrolnym skleconym z liny rozciągniętej między dwiema beczkami po paliwie. Byli szczupli i brodaci, na głowach mieli turbany, a na ramionach – kałasznikowy. Głęboki oddech, powiedział sobie. Uśmiech. Szacunek. Policja Islamska już raz go aresztowała, zaciągnęła przed naprędce zorganizowany sąd, przesłuchiwała i groziła karą przewidzianą przez szariat. Ledwie się z tego wymigał. Nie liczył, że uda mu się ponownie.
Rzucił okiem na przedział bagażowy. Pod stertą koców leżało tam pięć metalowych, zamkniętych na kłódkę skrzyń wypełnionych skarbami – zawierały setki ilustrowanych rękopisów, z których część pochodziła z XV i XVI stulecia, Złotego Wieku Timbuktu. Były to wspaniałe dzieła spisane przez najlepszych skrybów owej epoki, oprawione w koźlą skórę i inkrustowane drogimi kamieniami. Ich delikatne stronice pokrywał gąszcz kaligrafowanych znaków i skomplikowanych geometrycznych wzorów w najróżniejszych kolorach. Al-Kaida Islamskiego Maghrebu, ugrupowanie terrorystyczne, które cztery miesiące wcześniej opanowało północną część kraju, kilkakrotnie zapewniała w radiu i telewizji, że będzie szanować takie zabytki, ale prawie żaden mieszkaniec miasta nie wierzył w te deklaracje. Ekstremiści wypowiedzieli wojnę wszystkim i wszystkiemu, co podważało ich wizję czysto islamskiego społeczeństwa, a te antyki – traktaty o logice, astrologii i medycynie, dzieła wychwalające muzykę, wiersze o wyidealizowanej romantycznej miłości – stanowiły owoc pięciu wieków wypełnionego radością życia. Podkreślały wagę zmysłowych doznań i świeckiej wiedzy, niosąc jednoznaczny przekaz, że nie tylko Bóg, ale i ludzkość potrafi tworzyć rzeczy piękne. Były to niezwykle wywrotowe treści. Tysiące podobnych rękopisów spoczywały w bezpiecznych kryjówkach w Timbuktu. A teraz on i mała grupka innych ochotników postanowili je ocalić.
Kierowca zatrzymał się przy blokadzie. Dwaj bojownicy Al-Kaidy popatrzyli do wnętrza samochodu.
– Salam alejkum – odezwał się tak spokojnie, jak tylko potrafił.
Niech pokój będzie z wami. To byli młodzi mężczyźni, jeszcze niedawno nastolatkowie, ale mieli martwe, zatwardziałe spojrzenie fanatyków.
– Dokąd jedziesz?
– Do Bamako – powiedział. Bamako, stolica kraju, leżało na południu.
Żołnierze okrążyli samochód i zajrzeli do tylnej części.
Machnięciem ręki pozwolili mu jechać.
Odetchnął. Miał jednak przed sobą jeszcze tysiąc kilometrów.

1

Abdel Kader Haidara był jeszcze dzieckiem, gdy dowiedział się o ukrytych skarbach Timbuktu. W wielkim domu jego rodziny w Sankore, najstarszej dzielnicy miasta, często słyszał, jak ojciec mówi o nich ściszonym głosem, jakby chodziło o jakąś rodzinną tajemnicę. Dziesiątki młodych studentów z całego afrykańskiego Sahelu, rozległego, suchego pasa ziemi rozciągającego się od Atlantyku po Morze Czerwone, przyjeżdżały, aby uczyć się matematyki, nauk ścisłych, astrologii, prawa, języka arabskiego oraz Koranu w tradycyjnej szkole, którą prowadził w westybulu ich domu. Szkoła Haidary, w której zajęcia odbywały się od świtu po późne popołudnie w trzech trzygodzinnych segmentach, nawiązywała do tradycji półoficjalnych uczelni rozkwitających w Timbuktu w XVI wieku, gdy miasto było szanowanym ośrodkiem edukacji.
W domu ukryto tysiące rękopisów – spoczywały w cynowych skrzyniach w składziku za ciężkimi dębowymi drzwiami. Abdel rozumiał, że są ważne, choć prawie nic o nich nie wiedział. Czasem jego ojciec przetrząsał składzik i wyjmował jeden z tomów należących do rodzinnych zbiorów – traktat na temat prawa islamskiego z początku XII wieku, XII-wieczny Koran spisany na welinie ze skóry antylopy czy liczącą osiemset lat świętą książeczkę wielkości dłoni zapisaną na rybiej skórze i zdobioną złotymi listkami. Jednym z najbardziej cenionych przez ojca dzieł był dziennik majora Alexandra Gordona Lainga, szkockiego podróżnika, który jako pierwszy Europejczyk dotarł do Timbuktu przez Trypolis i Saharę, a następnie został zdradzony, obrabowany i zamordowany przez swoich przewodników, arabskich nomadów, wkrótce po opuszczeniu miasta w 1826 roku. Kilka lat po śmierci Lainga jakiś skryba na odwrocie kart dziennika zapisał skrót zasad gramatycznych języka arabskiego – przykład recyklingu sprzed wieków.
Haidara spoglądał ojcu przez ramię, gdy ten pokazywał delikatne dzieła zebranym w kręgu, zaciekawionym studentom. Z biegiem czasu poznał historię rękopisów i nauczył się z nimi obchodzić. Mówił w songhaj, języku malijskiego plemienia Sorhaj, które stanowiło największą grupę etniczną zamieszkującą północne brzegi zakola Nigru, natomiast w szkole poznał francuski, język dawnych kolonialnych władców Mali. Jako dziecko nauczył się także biegle czytać teksty arabskie i jego zainteresowanie rękopisami stopniowo rosło.
W tamtych czasach – pod koniec lat sześćdziesiątych i na początku siedemdziesiątych – Timbuktu kontaktowało się z resztą świata tylko za pośrednictwem łodzi, od których roiło się na Nigrze, kiedy poziom wody był dość wysoki, oraz samolotu państwowych linii lotniczych przylatującego raz w tygodniu z malijskiej stolicy Bamako oddalonej o siedemset kilometrów w linii prostej. Haidara, szóste z dwanaściorga dzieci, nie zdawał sobie sprawy, w jak wielkim stopniu jego miasto jest odizolowane od świata. Razem z rodzeństwem i przyjaciółmi pływał w długim na osiem kilometrów kanale, który łączył zachodnie rubieże Timbuktu z Nigrem. Ta trzecia najdłuższa rzeka Afryki ma na mapie kształt bumerangu. Bieg rozpoczyna na wyżynach Gwinei, meandruje dwa tysiące kilometrów przez Mali, tworząc jeziora i obszary zalewowe, następnie skręca na południowy wschód w stronę Timbuktu, płynie przez Niger i Nigerię, po czym wpada do Zatoki Gwinejskiej. Okolice kanału były najbardziej gwarnym miejscem w mieście – zbierały się tam dzieci, handlarki z targu i dostawcy towarów pływający łódkami z wydrążonych pni i czółnami, na których piętrzyły się wysokie pryzmy owoców i warzyw z pobliskich, nawadnianych wodą Nigru gospodarstw.
Miejsce to miało krwawą historię: w Boże Narodzenie 1893 roku tuarescy wojownicy ukryci na porośniętych trzciną brzegach kanału zabili dwóch francuskich oficerów i osiemnastu afrykańskich marynarzy, którzy nadpływali wiosłową łodzią od strony Nigru.
Haidara i jego przyjaciele zapuszczali się w każdy zakątek dzielnicy Sankore – labiryntu piaszczystych uliczek i mauzoleów sufickich świętych – oraz XIV-wiecznego meczetu o tej samej nazwie, który wyglądał jak gliniana piramida naszpikowana belkami z drewna palmowego, tworzącymi umocowane w ścianach rusztowanie. Grali w piłkę na piaszczystym boisku przed meczetem i wspinali się na dorodne drzewka mangowe, które porastały Timbuktu w czasach, zanim wiele z nich zwiędło wskutek posuwających się z północy na południe procesów pustynnienia, a kanał wysechł i wypełnił się piachem. Po ulicach jeździło niewiele samochodów, nie było żadnych turystów ani niepokojących wieści ze świata. Kilka dekad później Haidara wspominał tamte czasy jako okres niemal beztroskiego, spokojnego życia.
Ojciec Abdela Kadera, Mohammed „Mamma” Haidara, był człowiekiem pobożnym, uczonym i z zamiłowaniem do przygód, który odcisnął na synu głębokie piętno. Urodził się pod koniec lat dziewięćdziesiątych XIX wieku w wiosce Bamba położonej na lewym brzegu Nigru, niemal dwieście kilometrów na wschód od Timbuktu, i dorastał w epoce, gdy Mali – wówczas Sudan Francuski – kraj zamieszkany przez najróżniejsze grupy etniczne, których osady rozciągały się od lasów i sawann dalekiego południa przy granicy z Gwineą i Senegalem aż po suche, sięgające Algierii pustkowia dalekiej północy, nie znajdowało się jeszcze pod całkowitym panowaniem Francji. Tuaregowie, koczownicy z Sahary, bronili niepodległości i stawiali zaciekły opór, szarżując na wielbłądach zza wydm na kolonialne wojska uzbrojeni we włócznie i szable.
Zostali ostatecznie pokonani dopiero w 1916 roku. Nauczywszy się czytać i pisać we francuskich szkołach kolonialnych, Mamma Haidara poświęcił się podróżom i studiom. Miał niewiele pieniędzy, ale przyłączał się do karawan przewożących towary na wielbłądach, a po drodze zarabiał, udzielając lekcji Koranu i różnych nauk. Gdy skończył siedemnaście lat, wyruszył do Gao, starodawnej stolicy Imperium Mali położonej czterysta kilometrów z biegiem rzeki na wschód od Timbuktu, oraz do otoczonego murem Araouane, słynącej z uczonych pustynnej oazy, gdzie zatrzymywały się karawany idące przez Saharę pradawnym szlakiem solnym. Pragnąc zyskać jeszcze więcej wiedzy i zrozumieć świat, pojechał do Sokoto, stolicy potężnego islamskiego królestwa, które powstało w XIX wieku na terenach dzisiejszej Nigerii, a potem do Aleksandrii, Kairu i Chartumu – sudańskiej stolicy u zbiegu Białego i Błękitnego Nilu – oraz bliźniaczego, położonego na drugim brzegu rzeki Omdurmanu, gdzie w 1895 roku wojska generała Horatia Herberta Kitchenera pokonały armię Mahdiego, islamskiego przywódcy i przeciwnika kolonizatorów, co oddało Sudan we władanie Brytyjczyków.
Po dziesięciu latach wędrówek Mamma Haidara powrócił do domu jako człowiek wykształcony i uczeni z Bamby nadali mu tytuł kadiego, czyli islamskiego sędziego, który rozstrzygał w sporach o własność, udzielał małżeństw i rozwodów. Z Sudanu, Egiptu, Nigerii i Czadu przywiózł ilustrowane egzemplarze Koranu i inne rękopisy, rozbudowując rodzinną bibliotekę w Bambie, którą jego przodkowie założyli w XVI wieku. Ostatecznie osiadł w Timbuktu, otworzył szkołę, zajął się handlem zbożem i trzodą, kupił trochę ziemi i zaczął pisać własne prace o czytaniu gwiazd i genealogie miejskich rodów. Uczeni z całego regionu często pomieszkiwali wraz z jego rodziną, a miejscowi przychodzili po fatwy – interpretacje takiego czy innego przepisu islamskiego prawa.
W 1964 roku, cztery lata po odzyskaniu przez Mali niepodległości od Francji, w Timbuktu obradowała paryska delegacja ONZ do spraw Oświaty, Nauki i Kultury (UNESCO). Jej historycy przeczytali książki Ibn Battuty, prawdopodobnie największego podróżnika świata średniowiecznego, który przemierzał dzisiejsze Mali w pierwszej połowie XIV wieku, oraz XVI-wiecznego podróżnika Al-Hasana Ibn Muhammada al-Wazzaniego az-Zajjatiego, zamkniętego z nakazu papieża w areszcie domowym w Rzymie i piszącego pod pseudonimem Leo Africanus. Obaj pisarze przedstawiali kwitnącą w Timbuktu kulturę piśmiennictwa i kolekcjonowania książek.
Europejscy historycy i filozofowie uważali czarnoskórych Afrykanów za niepiśmienny lud bez historii, lecz rękopisy z Timbuktu temu przeczyły – gdy większość Europy pogrążona była w wiekach średnich, na południe od Sahary rozwijało się złożone, swobodnie myślące społeczeństwo. Kultura piśmiennictwa została zepchnięta do podziemia wskutek marokańskiego podboju miasta w 1591 roku, następnie ponownie rozkwitła w XVIII wieku, by znów zaniknąć podczas siedemdziesięciu lat francuskiej kolonizacji. Właściciele manuskryptów ukrywali je w podziemnych jamach, sekretnych szafach i niedostępnych pokojach. Specjaliści z UNESCO postanowili stworzyć ośrodek zajmujący się ratowaniem utraconego dziedzictwa regionu, dzięki czemu Timbuktu odzyskałoby część dawnej świetności, a świat dowiedziałby się, że w pewnym okresie Afryka Subsaharyjska była miejscem powstawania genialnych dzieł. Delegaci UNESCO zebrali grupę ważnych osób, które miały skłonić właścicieli rękopisów, by wyjęli swoje skarby z ukrycia.
Dziewięć lat później ponadsiedemdziesięcioletni wówczas Mamma Haidara zaczął pracę w utworzonym przez ONZ Instytucie Wyższych Studiów Islamskich i Badań nad Islamem imienia Ahmeda Baby w Timbuktu, który finansowały królewskie rody z Kuwejtu i Arabii Saudyjskiej. Na pierwszą zorganizowaną przez Instytut wystawę wypożyczył piętnaście tomów, później zaś chodził od drzwi do drzwi i próbował namówić kolekcjonerów książek, by przekazali Instytutowi swoje ukryte rękopisy. Brał udział w wielkiej kampanii edukacyjnej – wspominał Abdel Kader Haidara – do której większość ludzi podeszła podejrzliwie i bez zrozumienia. Praca ojca intrygowała Abdela Kadera, ale nie wyobrażał sobie, by sam miał pójść w jego ślady. Wydawało się, że jest skazana na porażkę.
Mamma Haidara zmarł po długiej chorobie w wieku ponad osiemdziesięciu lat. Abdel Kader był wówczas siedemnastolatkiem. Władze miejskie i urzędnicy od spraw spadkowych zwołali zebranie członków rodziny Haidarów. Abdel Kader, jego matka, część rodzeństwa oraz przedstawiciele tych braci i sióstr, którzy nie mogli przyjść, stłoczyli się w westybulu domu w dzielnicy Sankore, by wysłuchać testamentu seniora. Stary Haidara zostawił ziemię w Bambie, sporo trzody, znaczną fortunę, której dorobił się na handlu zbożem, a także wielki zbiór rękopisów – pięć tysięcy tomów w Timbuktu i około ośmiu razy więcej w starym domu rodzinnym w Bambie. Wykonawca testamentu rozdzielił przedsiębiorstwa, zwierzęta, nieruchomości i pieniądze patriarchy między rodzeństwo. Następnie, zgodnie z prastarym zwyczajem plemienia Sorhaj, oznajmił, że Mamma Haidara wyznaczył jednego ze swych spadkobierców na opiekuna rodzinnej biblioteki.
Rozejrzał się po pomieszczeniu. Bracia i siostry nachylili się ku niemu.
– Abdelu Kaderze – ogłosił urzędnik – ojciec wybrał ciebie.

 
Wesprzyj nas