“Całkiem obcy człowiek” to niezwykła książka o miłości i przyjaźni, zaufaniu i zdradzie, chłopakach i dziewczynach… O nastolatkach, z których każdy usiłuje znaleźć własny sposób, by przetrwać w wariackim świecie, nie łamiąc sobie serca, i nie zwariować.


Całkiem obcy człowiek„Która to prawdziwa ty? Ta, która zrobiła coś okropnego, czy ta, która się przeraziła tym, co zrobiła? I czy jedna może przebaczyć drugiej?”

Bridge, Tabitha i Emily znają się od zawsze, ale ten rok testuje ich przyjaźń.

Em ma chłopaka (tak jakby), który prosi ją o szczególnego rodzaju zdjęcia. Tab jest młodą feministką i potrafi przejrzeć każdego na wylot, a Bridge z jakiegoś powodu zaczęła nosić kocie uszy i wciąż stara się zrozumieć, dlaczego przeżyła wypadek, którego nie powinna przeżyć. Są najlepszymi przyjaciółkami i kierują się jedną zasadą: nigdy nie kłócić się ze sobą. Czy to pomoże im przetrwać?

Sherm usiłuje zrozumieć, dlaczego ludzie rozstają się po wielu latach małżeństwa i jak to jest przyjaźnić się z dziewczyną, a dla pewniej licealistki Walentynki okażą się najtrudniejszym dniem w życiu.

A, i jeszcze Jamie, poważny starszy brat, którego głupi zakład z kumplem kończy się… no, prawie katastrofą.

Rebecca Stead
Całkiem obcy człowiek
Przekład: Krystyna Kornas
Wydawnictwo IUVI
Premiera: 15 lutego 2017

Magazyn Dobre Książki objął publikację patronatem medialnym

Całkiem obcy człowiek


PROLOG

Gdy miała osiem lat, Bridget Barsamian obudziła się w szpitalu, a lekarz powiedział jej, że powinna nie żyć. Możliwe, że wyrażał uznanie dla determinacji jej serca, by dalej pompować krew, chociaż połowa jej objętości została na 114 ulicy. Choć raczej rugał ją za to, że w taki sposób wyjechała na rolkach na sam środek ruchliwej jezdni.
Mimo że na to nie wyglądało, uważała, jak jedzie – widziała czerwone światło przed sobą i samochody. Nie zdołała jedynie prawidłowo ocenić, jak szybko się do nich zbliża. Na rolkach czuła się swobodnie i pewnie i nietrudno jej było stracić poczucie prędkości.
Gdy miała osiem lat, Bridget kochała dwie rzeczy: Charliego Chaplina i volkswageny garbusy. Krok Chaplina ćwiczyła, kiedy tylko mogła – ten jego śmieszny kaczy chód i swobodny, niezgrabny styl, w jakim śmigał dokoła na łyżwach, z ramionami wzdłuż boków, na rozhuśtanych nogach.
Jej zainteresowanie garbusami było już niezupełnie natury estetycznej. Gdy tylko jakiegoś zobaczyła, wołała:
„Gar-gar-garbus!”, co ją upoważniało, by grzmotnąć dwa razy w ramię osobę, z którą akurat była.
Tego popołudnia widziała czerwone światło i samochody, ale też wypatrzyła żółtego garbusa zaparkowanego przy hydrancie „na drugiego”. Tak więc pędząc w kierunku Broadwayu, odwróciła głowę, żeby krzyknąć: „Gar-gar-garbus!” do swojej przyjaciółki Tabithy, która jechała tuż za nią na hulajnodze. Chciała mieć pewność, że Tabitha usłyszy ją głośno i wyraźnie, bo miała zamiar walnąć ją dwa razy w ramię, kiedy się zatrzymają na rogu, i nie chciała się o to kłócić.
– Gar-gar-garbus! – wrzasnęła.
Ale Tabitha została z tyłu.
– CO?! – odkrzyknęła.
Więc Bridget zaczęła znowu.
– GAR…!
I wystrzeliła na rogu wprost na ulicę, w stylu – jeśli tak można powiedzieć – Chaplina: przy akompaniamencie przenikliwej muzyki: dwóch matek – jej własnej i mamy Tabithy – krzyczących na cały głos gdzieś za nią, daleko z tyłu.

* * *

Opuściła trzecią klasę, ale jej ciało się naprawiło. Po czterech operacjach i roku rehabilitacji nie było śladu obrażeń. Ale Bridget już była inna. Zamierała czasem, gdy miała przejść przez ulicę – nogi nieruchomiały wbrew jej woli. We śnie powracał koszmar, że jest jak mumia, zabandażowana od stóp do głów. Budziła się z niego, ciężko łapiąc oddech i rozkopując kołdrę.
Koszmary zaczęły się jeszcze w szpitalu. W te dni, które przeciągały się w tygodnie, mama przynosiła nieraz wiolonczelę i cicho grała w nogach jej łóżka. Czasem muzyka mamy malowała wzory pod zamkniętymi powiekami Bridget. Czasem ją usypiała. Któregoś popołudnia Bridget obudziła się przy dźwiękach wiolonczeli i powiedziała wyraźnie: „Chcę się teraz nazywać Bridge. Nie jestem już Bridget”. Nie przerywając gry, mama skinęła głową i Bridge znów zasnęła.
I jeszcze jedno. Tego dnia, w którym wypisano ją ze szpitala, jedna z pielęgniarek powiedziała coś, co sprawiło, że Bridge zmieniła sposób myślenia o sobie. Kobieta stwierdziła: „Trzynaście złamań i przebite płuco. Skoro przeżyłaś, dziecko, jesteś na tym świecie z jakiegoś powodu”.
Był to ciekawszy i milszy sposób, żeby wyrazić to, co powiedział jej lekarz, kiedy po wypadku pierwszy raz odzyskała przytomność.
Bridge nie mogła pielęgniarce nic odpowiedzieć, bo szczękę miała szczelnie zadrutowaną. W przeciwnym razie mogłaby spytać: „Z jakiego powodu?”. Zamiast tego pytanie zostało jej w głowie i tam się już kołatało.

JEDEN

KOCIE USZY

Bridge zaczęła nosić kocie uszy we wrześniu, w trzeci poniedziałek siódmej klasy. Uszy były czarne, na czarnej opasce. Niezupełnie w kolorze jej włosów, ale w podobnym. Przeglądając się w wybrzuszeniu łyżki, którą jadła musli, pomyślała, że wyglądają zaskakująco naturalnie.
Przed nią na stole leżała pognieciona kartka z zadaniem domowym. W zasadzie to jeszcze nie było zadanie. Oprócz jej imienia na kartce nie było nic. Kusiło ją, żeby w lewym górnym rogu narysować małego, okrągłego Marsjanina. Ale zamiast tego odłożyła łyżkę, wzięła długopis i napisała:
Czym jest miłość?
Takie było zadanie – odpowiedzieć na pytanie: „Czym jest miłość?”. Pełnymi zdaniami.
Patrzyła na puste niebieskie linijki i próbowała sobie wyobrazić, że są zapisane.
Miłość to ………………..
Mama jej kiedyś powiedziała, że miłość jest jak muzyka. Pewnego dnia można ją po prostu… usłyszeć.
– Tak było, kiedy poznałaś tatę? – spytała Bridge. – Jakbyś po raz pierwszy usłyszała muzykę?
– Słyszałam muzykę już wcześniej – odpowiedziała mama. – I tańczyłam z kilkoma partnerami, zanim poznałam tatusia. Ale kiedy jego znalazłam, wiedziałem, że to partner na całe życie.
Ale tego Bridge nie mogła napisać. A mama była wiolonczelistką. I wszystko kojarzyło się jej z muzyką.
Mocno zacisnęła powieki, aż w ciemności zobaczyła migotliwe wężyki. Zaczęła pisać, szybko.
Miłość to kiedy lubisz kogoś tak bardzo, że już nie możesz tego nazywać „lubieniem”, więc musisz to nazwać „miłością”.
Było to tylko jedno zdanie, ale nie miała więcej czasu.

* * *

Kocie uszy zauważyła wcześniej tego ranka na półce nad biurkiem, gdzie leżały od zeszłego Halloween. Z początku czuła się w nich dziwnie, lekko pulsowało jej w skroniach, gdy przeżuwała musli, ale już w drodze do szkoły uszy działały na nią kojąco. Gdy była mała, tata czasami kładł rękę na jej głowie, kiedy szli ulicą. Było to podobne uczucie.
Bridge zatrzymała się tuż przed wejściem do szkoły, wyjęła z kieszeni telefon i napisała do mamy:
W szkole.
XOXO – odpisała mama.
Mama wracała pociągiem z Bostonu, gdzie występowała ze swoim kwartetem. Tata, który miał kawiarnię o kilka przecznic od domu, musiał być w pracy przed siódmą. A jej brat
Jamie wychodził do szkoły jeszcze wcześniej. Jazda metrem do liceum zajmowała mu prawie godzinę.
Więc tego ranka nie było w domu nikogo, kto kazałby jej kwestię kocich uszu przemyśleć. No i raczej nikt z jej rodziny nie próbowałby zabronić jej ich noszenia – to nie było w ich stylu. Tak jak w jej stylu nie było pozwolić sobie czegoś zabronić.

* * *

Tabitha czekała przy szafce Bridge.
– Pośpiesz się, zaraz dzwonek.
– Okej. – Bridge stanęła przed szafką i złożyła usta w dziubek. – Raz, dwa… – Pochyliła się i pocałowała wąskie metalowe drzwiczki.
– Świetnie. Nie musisz tego robić za każdym razem.
Bridge przekręciła zamek i szarpnięciem otworzyła szafkę.
– Muszę do końca miesiąca.
W siódmej klasie nareszcie mieli szafki i przysięgła sobie, że swoją będzie całować codziennie do końca września.
– Masz uszy – zauważyła Tab. – Ekstra.
– Taak. – Bridge podniosła obie ręce i dotknęła zaokrąglonych koniuszków kocich uszu. – Mięciutkie.
– Słodkie. Chcesz je nosić cały dzień?
– Chyba. – Wiedziała, że madame Lawrence mogłaby jej kazać je zdjąć. Ale w poniedziałki Bridge nie miała francuskiego.
Gdyby miała, życie naprawdę byłoby niesprawiedliwe.
Następnego dnia znów włożyła uszy.
– Un chat! – powiedziała madame Lawrence, wskazując na Bridge, gdy ta siadała na samym końcu klasy. I głowa Bridge drgnęła, tak jak się to zdarza, gdy ktoś na ciebie wskazuje. Ale to było wszystko.
Już w środę uszy wydawały się naturalną częścią jej samej.

WALENTYNKI

Malujesz paznokcie u nóg. Ale nie kradniesz lakieru.
Vinny mówi, że jesteś cykor. Wszystkie jej lakiery pochodzą z tego salonu, w którym można zrobić manikiur za sześć dolców. Co miesiąc pakuje sobie jeden do kieszeni, gdy manikiurzystka idzie po ciepły ręcznik. Powiedziałaś jej, że chcesz zostać prawnikiem i nie możesz kraść. Vinny przewróciła oczami. A potem Zoe. Vinny przewraca oczami idealnie, ale Zoe za bardzo się stara. Powieki jej drżą, a gałki oczne sprawiają wrażenie, jakby miały zniknąć w głowie.
Mama woła, że trzeba wychodzić do szkoły. Bierzesz wdech i odkrzykujesz: „Zaraz!”. Nie idziesz do szkoły. Ale ona, oczywiście, o tym nie wie.
Okazuje się, że w liceum mieć niepomalowane paznokcie u nóg to obrzydliwość. Dmuchasz – puff, puff – na mokry lakier na palcach.
– To tyle, jeśli chodzi o wzorową frekwencję na lekcjach w pierwszym roku nauki – mówisz do siebie.
– Co? – Mama staje w drzwiach i wygląda na zniecierpliwioną.
– Nic.
Zrzędzi, że idziesz w japonkach, a przecież jest luty, ale ją uspokajasz, że nie jest tak zimno, nie masz dzisiaj WF-u i co to kogo obchodzi. Prawda jest taka, że chcesz tylko przeczekać w parku, aż pójdzie do pracy. Potem wrócisz do domu.

* * *

Stopy ci zamarzają. Japonki to był głupi pomysł – coś ty sobie myślała? Huśtawki na placu zabaw są lodowate, aż ręce bolą, ale nie puszczasz, cofasz się o parę kroków i lecisz w powietrzu.
Cudowne uczucie.
Na placu zabaw nie ma nikogo. Za wcześnie dla małych dzieci, zwłaszcza w lutym, a cała reszta jest tam, gdzie i ty powinnaś być: w szkole.
W drodze do parku trzeba było dyskretnie wyminąć Bridge Barsamian taszczącą wielkie tekturowe pudło, znad którego wystawały te jej tandetne kocie uszy, które nosi od września. Wskoczyłaś do spożywczego dosłownie w ostatniej chwili.
Pochylasz się do przodu i fruniesz w tył, odchylasz się do tyłu i fruniesz do przodu.
Przed sobą masz wielki kamień, na którym bawiłaś się, kiedy byłaś mała. Jest w nim jama, krater, do którego wszyscy wrzucali żołędzie, liście, trawę i te czerwone trujące jagody, gdy tylko można było je znaleźć. Przynosiło się to w podwiniętej koszuli, wrzucało do środka i upychało patykiem.
„Obiad!”. Siadaliście dookoła, a Vinny podpuszczała was, żebyście lizali poplamione jagodami palce. Zawsze wszystkimi dyrygowała – nawet zanim zdaliście sobie z tego sprawę, jej uroda przykuwała wzrok: błyszczące czarne włosy i pełne czerwone usta. Dumna, opalona Śnieżka.

* * *

Na małej platformie na szczycie drewnianej wieży do wspinania wieje. Niskie ściany są zabazgrane grubym pisakiem, wszędzie krzywe serca i wulgarne napisy. Kiedy byłaś mała, robiłaś zamach i wsuwałaś się tu nogami do przodu; teraz najpierw wtykasz głowę w otwór w podłodze, a potem podciągasz się na rękach. Urosłam, myślisz sobie.
Siedzisz na chropowatych drewnianych deskach, wciskasz plecy w najbliższy kąt, ten, który zawsze był twój. Niemal widzisz je na miejscach: po lewej Vinny, po prawej Zoe. Już się nie przyjaźnicie. Obie są teraz kimś innym. Dziewczyn, które patrzyły wtedy na ciebie, już nie ma. Nikt nie mówi o tych zniknięciach. Wszyscy udają, że jest okej.
Pamiętasz, kiedy znalazłyście tutaj butelkę po piwie? Pustą, ale brałyście ją po kolei do ręki i zataczając się, udawałyście, że z niej pijecie – nie przytykałyście jej do ust, to byłoby obrzydliwe. Czułyście się naprawdę prawie pijane.
Tego popołudnia ojciec Vinny tu był, widział was i kazał wam zejść. Jedną ręką wziął butelkę, drugą chwycił Vinny mocno za ramię i pociągnął w kierunku śmietnika.
Próbowała udawać, że idzie obok niego jak gdyby nigdy nic, stawiając szybkie, drobne kroki.

* * *

Zerkasz na telefon. Gdy wychodziłaś z domu, mama właśnie miała brać prysznic. Ciekawe, czy już poszła do pracy.
Widzisz, jak słońce dotyka szczytów domów po drugiej stronie ulicy, idzie przez dzielnicę jak ktoś, czyjej uwagi nie chcesz przyciągać. Plac zabaw wciąż jest zacieniony. Pomijając samotność i zimno, wszystko jest tu tak, jak było. Kiedy nie patrzysz na swoje ciało, znów możesz mieć dziewięć lat.

 
Wesprzyj nas