„Wilk zwany Romeo” to przejmująca reporterska opowieść o przyjaźni dzikiego zwierzęcia z mieszkańcami miasta Juneau na Alasce, wykraczająca daleko poza ramy prostej historii o przyrodniczych ewenementach.


Wilk zwany Romeo | fot. Mateusz Zwoliński
Towarzyski wilk zainteresowany zabawą z psami, nawiązujący z nimi społeczne więzi, niestroniący od ludzi, a wręcz poszukujący ich obecności, to coś, co nie należy do powszechnie występujących zjawisk. A jednak zdarzyło się i to nie sto lat temu w jakiejś zapomnianej przez Boga i ludzi mieścinie, a w stolicy stanu Alaska, całkiem dużym i ludnym mieście.

Począwszy od grudnia 2003 roku aż do jesieni 2009 potężny czarny wilk postanowił zostać sąsiadem mieszkańców Juneau. Z czasem stał się lokalną atrakcją, osobliwością przyciągającą tłumy zaciekawionych gapiów. Nick Jans, autor książki „Wilk zwany Romeo”, zauważył jego milczącą obecność w pobliżu ludzkich siedzib jako jeden z pierwszych. Przyjął też na siebie rolę kronikarza, a wreszcie reportera pragnącego dogłębnie zbadać sprawę, gdy ta zyskała mroczny i przygnębiający finał.

Jans jest zafascynowany dzikim zwierzęciem, co jednak nie odbiera mu umiejętności trzeźwej oceny faktów. Pisząc o wilku przywołuje wypowiedzi zarówno osób przejętych jego obecnością na obrzeżach miasteczka, jak i tych, którzy byli tą niespodziewaną obecnością zachwyceni. Jak zaznacza autor, choć Alaska jest stanem, gdzie żyje największa populacja tych drapieżników na terenie USA, to wielu ludzi przeżywa tam całe życie, nie widząc na własne oczy choćby cienia któregokolwiek z nich. A już na pewno takiego, który nawiązuje więzi z domowymi psami, bawi się z nimi jak szczenię i traktuje je bez żadnej wrogości.

Wilk zwany Romeo | fot. Mateusz Zwoliński

Co spowodowało tę postawę? Dlaczego wilk postanowił opuścić głębokie leśne ostępy i, pomimo podejmowanych prób, nie dawał się przepędzić z powrotem w bardziej właściwe dla niego miejsce? Nick Jans usiłuje dać czytelnikom odpowiedź na te pytania, z dużą dociekliwością rozważa możliwe tropy nie szczędząc fachowych informacji o zwyczajach wilków, naturalnym środowisku ich występowania, jak również utrwalonej przez lata pozycji tych zwierząt w świadomości i kulturze ludzkiej.

Pisząc o kolejach losu przyjaznego wilka mimowolnie odsłania też sporo prawdy o postawach i charakterach mieszkańców Juneau

Pisząc o kolejach losu przyjaznego wilka mimowolnie odsłania też sporo prawdy o postawach i charakterach mieszkańców Juneau, a także o zmianach w społeczności jakie wywołała obecność zwierzęcia. „W czasie, który z nami spędził, zdumiewał tysiące ludzi, wypełniał krajobraz po brzegi, niejednego nauczył patrzeć na świat i wszystkie gatunki świeżym okiem” – pisze autor. Ta historia nie ma jednak szczęśliwego zakończenia – przeciwnie, jest ono tak nieszczęśliwe i przepełnione ludzką bezdusznością i okrucieństwem, że aż trudne do uwierzenia. Sprawia, że opowieść, jaką można by zaliczyć do grona typowych historii o ewenementach przyrodniczych, przeradza się niepostrzeżenie w przejmujący reportaż społeczny dotykający szeregu ważnych kwestii, takich jak na przykład bezkarność butnych przestępców i bezradność społeczności wobec ich działań. Agnieszka Kantaruk

Zdjęcia: Mateusz Zwoliński

Nick Jans, Wilk zwany Romeo, Przekład: Adam Pluszka, Wydawnictwo Marginesy, Premiera: 16 listopada 2016

Wilk zwany Romeo

Nick Jans
Wilk zwany Romeo
Przekład: Adam Pluszka
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 16 listopada 2016

Albowiem człowiek nie powinien oceniać zwierzęcia.
W świecie starszym i bardziej kompletnym niż nasz żyją
gotowe i kompletne, obdarzone doskonalszymi zmysłami,
które my straciliśmy albo których nigdy nie mieliśmy, żyją
wśród głosów, których nigdy nie usłyszymy. Nie są braćmi,
nie są sługami, to inne narody połączone ze sobą sieciami
życia i czasu.
Henry Beston, The Outermost House

Prolog

– Jesteś pewien? – westchnęła Sherrie.
Moja żona spojrzała przez ramię w stronę kojącego blasku bijącego z naszego domu stojącego nad brzegiem jeziora, a potem popatrzyła przed siebie: w zapadającym zmierzchu na lodzie stał czarny wilk. Okutani dla ochrony przed mrozem południowo-wschodniej Alaski, na spacer zabraliśmy ze sobą tylko jednego z naszych trzech psów – żółtą labradorkę Dakotę, która zawsze była doskonale ułożona i reagowała na komendy, gdy stykała się z dzikimi zwierzętami, niezależnie od tego, czy chodziło o niedźwiedzia czy ursony.
Pomimo zrozumiałej tremy Sherrie czuła się tak podekscytowana, że niemal wyskakiwała ze skóry. Po tych wszystkich latach nieudanych prób oto jest: jej pierwszy wilk. Doskonale, pomyślałem, i to łatwiej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Ale kiedy ruszyliśmy dalej po lodzie, sprawy potoczyły się zupełnie inaczej. Wilk, zamiast patrzeć zza linii drzew, co kilka razy robił w mojej obecności, zaczął po łuku truchtać w naszą stronę. Po chwili sadził susy, śnieg bryzgał spod jego łap. Otworzył paszczę. Przyciągnąłem Sherrie do siebie i chwyciłem Dakotę za obrożę. Wyostrzył mi się wzrok, zatrzeszczały synapsy. W ciągu kilkunastu minionych lat widziałem niejednego wilka, niektóre z bardzo bliska, i nie wpadałem w panikę. Ale każdy, kto twierdzi, że na widok szarżującego wilka nie poczuł kopa adrenaliny – nie mając broni, niczego, czym można by obronić bliskich – albo jest durniem, albo kłamie.
W kilka uderzeń serca znalazł się czterdzieści metrów od nas. Stał sztywno, miał podniesiony wysoko ogon i wlepiał w nas nieruchome spojrzenie – postawa dominująca, co wcale nas nie uspokajało. Nagle, wydając krótkie skomlenie, Dakota szarpnęła i oswobodziła się z uchwytu dwóch palców, które zaczepiłem o obrożę, po czym pognała prosto na wilka. W jej głosie zabrzmiała nuta rozpaczy. Sherrie wołała ją raz za razem, ale ona nie reagowała. Zahamowała z poślizgiem i zatrzymała się kilka długości ciała od wilka, wyprężyła się, ogon sterczał jej poziomo. Opadły nam szczęki, bo wilk obniżył ogon na tę samą wysokość. Patrząc na tę dwójkę, po raz pierwszy mogłem dostrzec, jaki ten wilk jest wielki. Dakota, krępa, standardowo umięśniona labradorka, ważyła jakieś dwadzieścia pięć kilogramów. Czarny wilk górował nad nią, musiał ważyć ponad dwa razy więcej. Same jego głowa i szyja miały wielkość jej tułowia. Sześćdziesiąt kilogramów, pomyślałem. Może więcej.
Podszedł do niej na sztywnych łapach, ona też ruszyła. Nawet jeśli słyszała nasze wołania, nie dała tego po sobie poznać. Była skupiona i milcząca – zupełnie inna od tej radosnej labradorki, którą znaliśmy. Wydawała się na wpół zahipnotyzowana. Przyglądali się sobie, jakby każde z nich starało się odgrzebać w pamięci niemal zapomnianą twarz. To była jedna z tych chwil, kiedy czas wstrzymuje oddech.
Podniosłem aparat i zrobiłem zdjęcie.
Cichy trzask migawki, zupełnie jakby ktoś pstryknął palcami, uruchomił świat na nowo. Wilk zmienił pozycję. Postawił uszy i zastrzygł nimi, wykonał krótki skok w przód, skłonił się na przednich łapach, a potem odchylił i podniósł łapę. Dakota, krążąc, przysuwała się bliżej, ogon wciąż sterczał jej poziomo. Wlepiali w siebie wzrok. Kiedy ich nosy dzieliło może trzydzieści centymetrów, znów nacisnąłem spust migawki. Dźwięk ponownie złamał zaklęcie. Dakota w końcu usłyszała głos Sherrie i ruszyła w naszym kierunku, odwracając się tyłem, przynajmniej na razie, do tego zewu wolności, który mogła poczuć. Przez długie minuty staliśmy z nią, cicho popiskującą, u boku, i patrzyliśmy w kierunku przystojnego ciemnego nieznajomego, który wpatrywał się w nas i także cicho skamlał. Ciszę przecinał piskliwy lament.
Zupełnie zbici z tropu szeptaliśmy do siebie, zastanawiając się, co tak właściwie zobaczyliśmy i co to znaczyło. Ale zaczynało się ściemniać – musieliśmy iść. Wilk stał i patrzył, jak odchodzimy. Opuścił ogon, a po chwili uniósł pysk ku niebu i zawył przeciągle, jakby cierpiał. W końcu pobiegł na zachód i zniknął między drzewami. Kiedy szliśmy do domu pośród gęstniejących ciemności zimowego wieczoru, na łuku nieba zamigotały pierwsze gwiazdy. Lodowiec za nami odbijał echem niskie wycie wilka.
Po tym pierwszym bliskim spotkaniu w grudniu 2003 roku ów dziki czarny wilk stał się częścią naszego życia – nie tylko przelotnym kształtem w mroku, ale istotą, którą poznaliśmy na przestrzeni lat równie dobrze jak on nas. Byliśmy sąsiadami, to na pewno. I choć niektórzy mogą z tego drwić, także przyjaciółmi. To historia utkana ze światła i mroku, nadziei i smutku, strachu i miłości, i może z krztyny magii. To opowieść o naszych czasach na tym kurczącym się świecie, ta, którą muszę opowiedzieć – przede wszystkim dla siebie. Późno w nocy wypełnia chwile między uderzeniami serca, budzi mnie. Ubierając ją w słowa, wiem, że ani się od niej nie uwolnię, ani jej nie zrozumiem. Chcę po prostu najlepiej jak umiem zgromadzić wszystkie fakty, rozważania i pytania pozostawione bez odpowiedzi. Po wielu latach będę przynajmniej wiedział, że to nie był sen i że kiedyś istniał wilk, na którego mówiliśmy Romeo. Oto jego historia.

1 Wilk!

grudzień 2003

Wybrałem się na swój zwykły popołudniowy wypad na biegówkach po Jeziorze Mendenhalla. Był początek grudnia, tuż za domem. Na wprost majaczyła błękitna bryła Lodowca Mendenhalla, otoczonego ostrymi, pokrytymi śniegiem szczytami – McGinnisa, Stroller White, Mendenhall Towers, Bullarda i Thunder – lśniącymi na niebiesko w zimowym świetle. Moim najbliższym towarzyszem był oddalony o jakieś dwa kilometry turysta. Koncentrując się na rytmie kroków, niemal przeoczyłem linię śladów przecinających moją trasę. Wystarczył jednak rzut oka – i to on sprawił, że stanąłem jak wryty i zawróciłem, aby spojrzeć na nie jeszcze raz.
To niemożliwe.
A jednak.
Tropy wielkości mojej dłoni, większe i bardziej romboidalne niż psie, odciski przednich i tylnych łap niemal dokładnie do siebie pasujące, wszystkie ułożone w łagodny wzór, który w ciągu minionych dwudziestu lat życia w arktycznej dziczy widywałem wiele razy, tysiące kilometrów na północ. Delikatnie dotknąłem jednego śladu. Płytki, miękki jak piórko – sprzed najwyżej kilku godzin.
Wilk. Właśnie tu, na obrzeżach granicy miasta Juneau, stolicy stanu. Jasne, byliśmy na Alasce. Ale nawet w Wielkim Kraju, jak mówią na nią Aleuci, w jednym ze swoich ostatnich światowych bastionów, Canis lupus, wilk szary, występuje dość rzadko – według szacunków stanu jest od siedmiu tysięcy do dwunastu tysięcy osobników, średnio mniej niż dwie setne wilka na każdy kilometr kwadratowy prawie dwumilionowej powierzchni Alaski. Większości tutejszych, nawet tych mieszkających w najbardziej odległych wsiach, zdarza się przez całe życie nie zobaczyć ani jednego ani nawet nie usłyszeć echa wycia. W Juneau, trzecim co do wielkości mieście stanu, z populacją przekraczającą trzydzieści tysięcy ludzi, biolodzy i mieszkańcy, którzy sporo chodzili po okolicy, wspominali czasem o watasze, która biegła na południe brzegiem Zatoki Berners, przez pole lodowe Mendenhalla, w kierunku doliny Taku, ogromnego obszaru porośniętego lasami deszczowymi, pełnego postrzępionych gór, pól lodu i podziurawionych szczelinami lodowców. Kiedy Sherrie i ja na tarasie naszego nowo zbudowanego domu, postawionego na styku przedmieść i dzikiej przyrody, słyszeliśmy od czasu do czasu ciche wycie, uważaliśmy się za szczęściarzy.
Świeży trop wilka prowadzący do jeziora – najpopularniejszego placu zimowych zabaw całego miasta – był wielkim wydarzeniem.
Kilka minut przyglądałem się odciskom, które wiły się od niedaleko położonego wejścia na szlak West Glacier ku labiryntowi ścieżek, bobrzych tam i krzaczastego lasu, znanych jako jezioro Dredge. Zwierzę mające ogromne łapy (nawet jak na wilcze standardy) bardzo wyraźnie powłóczyło tylną lewą nogą. Powstawała charakterystyczna bruzda. W drodze powrotnej rozglądałem się, jakbym oczekiwał, że odciski łap jednak mi się przywidziały. Ale nie, wciąż tam były. Podążyłem wzdłuż nich do linii drzew i znalazłem miejsce, w którym świeże tropy pokryły się ze starszymi: prowadziły do owalnego zagłębienia, w którym zwierzę leżało. Kręciło się tam co najmniej od kilku dni, od poprzednich opadów śniegu.
Po powrocie do domu podzieliłem się nowinami z Sherrie. Choć przytakiwała, wiedziałem, że nie bardzo mi wierzy. A może to jakiś bezpański pies? Albo kojot, przecież widzieliśmy takiego na jeziorze. Przeniosła się z Florydy na Alaskę piętnaście lat wcześniej niż ja i przemierzyła tysiące kilometrów tego niewyobrażalnie ogromnego stanu, aby zobaczyć wilka, lecz nigdy nie dostrzegła nic więcej niż mignięcie futra. Teraz mieliśmy świeże tropy niecały kilometr od drzwi i dwadzieścia minut samochodem od rezydencji gubernatora. Prawdę mówiąc, sam sobie nie dowierzałem, nawet kiedy wróciłem, żeby popatrzeć jeszcze raz.
Dwa dni później w obłokach pary moczyłem się w wannie z gorącą wodą na naszym tarasie na tyłach domu i starałem się pozbyć bólu w barku, kiedy dostrzegłem na lodzie ciemny kształt. Nawet z daleka nie pomyliłbym kłusującego wilka z żadnym zwierzęciem: biegł z prostym grzbietem, niemal płynął. Wyskoczyłem z wody, byle jak się wytarłem i rzuciłem po sprzęt narciarski. Dziesięć minut później szusowałem wzdłuż zachodniego brzegu jeziora, a nasze trzy psy deptały mi po piętach. Wiedziałem, że psy – stali towarzysze, nasza własna wataha – będą się trzymać blisko, więc ściskałem smycz tylko najmłodszego, tak na wszelki wypadek. Nie łudziłem się, że zobaczę coś więcej niż odległy majak wilka, a i tak musiałbym mieć szczęście.
Tuż za zakrętem, za miejscem, które tutejsi nazywają Big Rock, ponieważ wznosi się tam wysoki na trzy metry granitowy głaz, pozostałość po lodowcu – wystaje z płycizny zatoki na zachodnim brzegu – spotkałem dwie roztrzęsione kobiety z psami. Mówiły, że przez ostatnie osiemset metrów śledził je ogromny czarny wilk. Skupiony i gotowy na wszystko, podszedł niepokojąco blisko – pokazały mi, że to było sześć metrów – a potem, kiedy zamachały rękami i krzyknęły, odszedł.
– Dokąd? – zapytałem.
Wskazały na północ i pobiegły w stronę parkingu, a psy za nimi. Pojechałem na nartach dalej i po jakimś kilometrze na tle drzew dostrzegłem kształt, który musiał być tym samym zwierzęciem: stało tyłem i oglądało się za siebie. Wilk! Poczułem dreszcz w piersi, tak przenikliwy jak wtedy, gdy po raz pierwszy spotkałem to zwierzę ponad dwie dekady wcześniej. Moje dwa labradory i blue heeler doskonale wiedziały, że to nie bezpański husky. Nawet dobrze ułożony Gus, czarny labrador, dawny przewodnik, którego krótko przedtem adoptowaliśmy, zjeżył sierść i zawarczał głucho. Dakota, nasza wspaniała prawie biała suczka, zaskomlała. Chase, roczna sunia blue heelera (psy tej rasy hodowane są do pilnowania stad przed takimi stworzeniami), podniosła przenikliwy alarm, kiedy wilk pobiegł w stronę zarośli.
Choć szanse zmniejszały się z każdą chwilą, pognałem z powrotem do domu. Zabrałem zestaw fotograficzny oraz statyw i zamknąłem psy w domu. Smutno przyklejały nosy do szyby. Dysząc, wróciłem do ujścia potoku, gdzie zniknął wilk. Stał tam, ciemny kształt na tle głębokiego śniegu. Musiał zauważyć, że się zbliżam, ale zamiast uciec – tego się spodziewałem – zwolnił, wciągnął w nozdrza powietrze i zwinął się w kłębek w pobliżu kępy olch, jakby postanowił się zdrzemnąć. Od chwili gdy go zauważyłem podczas kąpieli, wszystko to wydawało się surrealistyczne.
Pomyślałem, że teraz, kiedy mnie widzi, nie mam szans na dobre zdjęcie. Mimo to przykręciłem największy teleobiektyw, odpiąłem narty, zdjąłem z ramienia statyw, rozstawiłem go i zapadłem się w śnieg po kolana, po czym zacząłem majstrować przy sprzęcie, walcząc z pokusą spojrzenia na wilka. Przypomniało mi się, co mi kiedyś powiedział ekolog doktor Tom Smith: że zwierzę, które się wpatruje i zbliża do innego osobnika, może przekazywać w ten sposób trzy wiadomości: chcę cię przegonić, chcę cię zjeść, chcę się z tobą sparować – wszystkie trzy niepokojące. Wiedziałem też, że szerokie, gapiące się oko obiektywu aparatu i podekscytowany fotograf za nim tylko potęgują poczucie zagrożenia.

 
Wesprzyj nas