“Upały, mango i ropa naftowa” to wszechstronna opowieść o Wenezueli. Wojciech Ganczarek podejmuje się ambitnego zadania, by w jednym tekście zmieścić gospodarkę i gastronomię, zmieszać muzykę z pejzażami, a historię ozdobić anegdotami z barwnej codzienności.


Upały, mango i ropa naftowaJak głosi Przedmowa: w książce socjologiczne teorie przeplata wilgoć deszczu i smak kakao.

Mnogość różnorodnych informacji naturalnie wkomponowuje się w relację z wielomiesięcznej podróży rowerowej autora po Wenezueli w dobie ostrego kryzysu.

W sklepach brakuje podstawowych produktów żywnościowych, papier toaletowy jest na wagę złota, a przestępczość bije światowe rekordy. W kryzysowej rzeczywistości piętrzą się paradoksy, a w nich jak w lustrze – jasno i wyraźnie – odbijają się fundamentalne cechy kraju i jego mieszkańców.

Dodatkowy wgląd w historię pozwala na dogłębne studium duszy wenezuelskiej i – ogólniej – latynoamerykańskiej.

Ta książka zdecydowanie zadowoli tych, którzy pragną nie tylko poznać, ale i zrozumieć.

Wojciech Ganczarek, urodzony w 1988 roku, absolwent fizyki teoretycznej i matematyki stosowanej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Autor artykułów naukowych z mechaniki kwantowej i modelowania epidemii. Na gruncie euroazjatyckim – amator Iranu, Białorusi i dawnej Galicji. Podczas kilkuletniej podróży rowerowej po Ameryce Łacińskiej spędził przeszło rok w Wenezueli. W drodze realizuje trasę koncertową muzyki wschodnioeuropejskiej. Publikuje na autorskiej stronie internetowej fizyk-w-podrozy.blogspot.com

Wojciech Ganczarek
Upały, mango i ropa naftowa
Wydawnictwo Bezdroża
Premiera: 18 stycznia 2017

Upały, mango i ropa naftowa


Część I
Rewolucja

Plamka ropy

Kolumbijskie Centrum Pomocy Migrantom i Uchodźcom zajmuje pokaźny, dwupoziomowy budynek na jednej z ulic odchodzących od głównej trasy prowadzącej do granicy z Wenezuelą w Paraguachón. Zacienione przez mangowce patio okala trzymetrowy mur z żelazną bramą dla samochodów i żelazną bramką dla niezmotoryzowanych. Juana, na oko trzydziestoletnia gospodyni domu, siedzi przed wejściem na plastikowym taborecie. Zawsze z kimś rozmawia albo przytula któregoś z dzieciaków. Maluchów jest pełno, bo w budynku organizuje się lekcje muzyki i angielskiego. I ostatecznie dzieje się tu więcej niż w domu, więc dlaczego by nie wpaść choćby na chwilę.
Szefowa pozwala mi wejść i rozwiesić hamak pod daszkiem na podwórku. Pokoje są zajęte. W pierwszym mieszka Yenifer z dwójką dzieci: najpierw musiała uciekać ze swojej wioski w skonfliktowanym departamencie Chocó na drugim końcu kraju, a niedawno grupy paramilitarne zajęły farmę, na której znalazła sobie nowe miejsce do życia.
Alfredo z żoną i córeczką zajmują drugie pomieszczenie. Właśnie wyrzucili ich z Wenezueli. „To było normalne niedzielne popołudnie, centrum miasta, wyszliśmy na lody, pospacerować, a oni mnie o dokumenty. W Caracas mam całe życie, dom, samochód, i teraz nie mam pojęcia, co robić”. Przyjechali dwa dni temu, więc według regulaminu ośrodka jutro muszą się wymeldować.
Alfredo ma trzydzieści kilka lat. Jest mechanikiem samochodowym z Cali na zachodzie Kolumbii. Zapytał, czy mi nie będą robić problemów na granicy. Mówię, że chyba nie, że pokażę paszport, dadzą pieczątkę i gotowe. Na dźwięk słowa paszport otworzył lekko usta i przekrzywił głowę. Zapytał, skąd się taki paszport bierze. Żył za granicą cztery lata i ani razu nie przyszło mu do głowy, że dokumenty, że podanie o rezydencję, że pozwolenie na pracę. I nie jest wyjątkiem: oficjalnie w Wenezueli przebywa około miliona zarejestrowanych Kolumbijczyków, ale niezarejestrowanych według niektórych szacunków może być nawet czterokrotnie więcej. Alfredo spędził dwa dni w Maicao na szukaniu pracy, ale chociaż przygraniczne miasteczko to jeden wielki warsztat samochodowy (skrzyżowany ze sklepem monopolowym), nie udało mu się nic znaleźć. „Tanie, dobre, bezpieczne życie jest tam, po drugiej stronie, bracie!” – westchnął i kiwnął głową w stronę granicy.
Bo jeśli nawet by tę pracę znalazł, to zarobiłby tyle, co nic. Jedzenie drogie, edukacja kiepska albo płatna, opieka lekarska poza zasięgiem. „A w Wenezueli dadzą ci mieszkanie, praca na każdym rogu, do lekarza za darmo, do szkoły za darmo, no i przede wszystkim bezpieczeństwo”. Słuchałem go długo, jak wymieniał, co to jeszcze jest za darmo, i zastanawiałem się, co skłania mieszkańca jednego z najniebezpieczniejszych krajów świata (Kolumbia, dwunaste miejsce na liście państw z największą liczbą zabójstw per capita) do wyjazdu do sąsiada-­niemal-­rekordzisty (Wenezuela zajmuje elitarną drugą lokatę w tym samym rankingu, zaraz za Hondurasem: ta dwójka liderów w sprinterskiej ucieczce zostawia peleton daleko z tyłu(1).

(1) Według danych Biura Narodów Zjednoczonych ds. Narkotyków i Przestępczości (UNODC) za rok 2012 w Hondurasie doliczono się 90,4 zabójstw na 100 tysięcy mieszkańców rocznie, podczas gdy w Wenezueli „jedynie” 53,7. Dla porównania: analogiczna liczba dla Kolumbii wynosi 30,8, a dla Polski 1,2 (dane z roku 2011). Niezależny raport organizacji Observatorio Venezolano de Violencia (OVV) z roku 2015 ogłasza wzrost wskaźnika zabójstw w Wenezueli do 90 na 100 tysięcy mieszkańców. OVV wylicza przy okazji, że aż 19% zabójstw popełnionych w całej Ameryce Łacińskiej i na Karaibach przypada na stosunkowo mało zaludnioną Wenezuelę (nieco ponad 30 milionów mieszkańców przy dwustumilionowej Brazylii).

Spytałem Alfredo o walutę. Wyciągnął z kieszeni plik boliwarów złożonych wpół i spiętych gumką. Zdjął ją i przeciągnął palcem po zszarzałych różowych banknotach. Zanie­mówiłem, bo miał tego dużo: może z dwieście sztuk. To były wenezuelskie dwudziestki: wyższe nominały mają tylko pięćdziesiątka i setka. A ja jeszcze nie wiedziałem, że to jedynie papier, że to nic nie jest warte, że za tę imponującą ilość pieniędzy z trudem kupi się parę tanich butów. Złożył z powrotem banknoty, ścisnął je gumką i wsunął do kieszeni. Powiedział, że mogę je kupić na placu w centrum albo na granicy. Poszedłem na plac.
Główną ulicę Maicao, jak wszystkie ważne arterie kolumbijskich miasteczek, opanowały niepodzielnie motory. Za przejazd drogami publicznymi płaci się na bramkach rozstawionych co jakieś pięćdziesiąt kilometrów, i to płaci się całkiem solidnie. Dwukołowcom myto odpuszczono, więc człowiek zastanowi się dwa razy zanim kupi samochód osobowy. Zastanawiając się tym drugim razem, najpewniej zdecyduje się na motocykl. Po zakupie od razu odkręci mu tłumik, by warczącym silnikiem podkreślać swą męskość. Potem siądzie pod monopolowym wsłuchany w vallenato, kolumbijski gatunek muzyczny, którego głównym motywem tematycznym jest los mężczyzny pokrzywdzonego przez kobietę . Zostawiła go, podłe stworzenie. Płaczliwy głos wokalisty, na stole piwo, rum i domino, a nad nim pochyleni prawdziwi faceci. Taki krajobraz to wysokogatunkowy towar eksportowy: w Wenezueli przyjął się doskonale.
Czyli na głównej ulicy jest huk motorów i piwiarnie. I ten nadgraniczny bajzel, rozgardiasz, ta atmosfera tymczasowości i nerwowego oczekiwania. Bo każdego dnia cena dolara może skoczyć, a boliwara – sięgnąć dna. Może się zdarzyć, że zamkną granicę: mundurowi zdolni są wymyślić jakąś jednodniową medialną akcję kontroli przemytu benzyny, by nagłówki gazet upewniły wenezuelskiego czytelnika, że rząd dba o interesy suwerena. Wtedy kierowcy zablokują przejście i biznes na chwilę stanie w miejscu. Dlatego trzeba korzystać z dzisiaj, bo jutro nigdy nie jest pewne. Chociaż lepsze raczej nie będzie. Z tysięcy syryjskich i libańskich handlarzy, którzy przyjechali tu dziesiątki lat temu, została garstka. I wielki meczet, podobno trzeci co do wielkości w całej Ameryce Łacińskiej. Ci, którzy nie wyjechali, siedzą w głębi swoich sklepów AGD, wciśnięci między rzędy pralek. Maszyny stoją tu pewnie od czasów, gdy to z Wenezueli jeździło się do Kolumbii na tanie zakupy. Teraz kurs waluty się odwrócił i klienci nie przyjeżdżają: na wylotówce z Maicao stoją całe opustoszałe centra handlowe. Niektórzy z dawnych bliskowschodnich imigrantów sprzedają teraz szałarmy w klimatyzowanych restauracjach. Tam też nie ma tłumów, ale ja się skusiłem: wreszcie jakaś odmiana od ryżu, fasoli i smażonego kurczaka.
Parque central, czyli rynek, stał się sceną dla czegoś w rodzaju happeningu: jego uczestnicy zabierają z domu stare drewniane biurka i krzesła, ustawiają na brukowanym placu, siadają po dwóch, po trzech i czekają . Jedni rozmawiają, inni patrzą w dal w milczeniu. Nie pokrzykują jak sprzedawcy hot dogów czy ubrań . Między meblami powoli toczą się wózki handlarzy lodów i soku z pomarańczy, a nad całym zgromadzeniem rozpościerają się obszerne korony drzew. To tutaj wymienia się walutę: banki mają zakaz obrotu dolarami ze względu na bliskość granicy, boliwarem handluje się po cenie nieoficjalnej, więc plac to jedyne miejsce na tego typu transakcje. Kupuję jedno i drugie: dolary i boliwary, ale większość moich kolumbijskich pesos zamieniam na amerykańską walutę: cena wenezuelskiej spada każdego dnia, więc z większymi zakupami warto poczekać. Wracam do centrum dla migrantów, pakuję się i jadę na granicę.
Na widok daty wjazdowej przy stemplu w paszporcie młody urzędnik kolumbijski w białej koszuli i granatowym uniformie zmarszczył brwi. Wziął do ręki biurkowy kalendarz i teraz przesuwa palcem po datach. „Osiemdziesiąt dziewięć, liczył pan?” Czoło mu się wygładziło, a na twarzy zabłysnął uśmiech, z tych ozdobionych śnieżnobiałym uzębieniem. Jasne, że liczyłem: przyjechałem na granicę dzień przed ostatecznym terminem, tak na wszelki wypadek.
Teraz kolej na biuro migracyjne po drugiej stronie szlabanu. Przekraczanie granic w Ameryce Południowej zawsze jest dla mnie źródłem adrenaliny: nigdy nie wiesz, kiedy wymyślą jakąś nową opłatę wjazdową, jakieś regulacje dotyczące obowiązku posiadania biletu wyjazdowego, określonej ilości pieniędzy, karty takiej czy innej. Albo po prostu spróbują cię naciągnąć na dobrowolną donację. Na przejściu w Paraguachón – o dziwo – nie spotyka mnie nic z tych rzeczy. Panuje za to pewien chaos, który śmiało można nazwać burdelem. Pracownicy w czerwonych dresach szwendają się z rozkojarzonymi minami po obiekcie, drzwi zamykają się i otwierają, ale jakoś nikt nie wpada na pomysł, żeby obsłużyć petentów. I tak ta sama liczba ludzi, która przez kolumbijskie biuro przechodzi płynnie, po drugiej stronie granicy formuje kilkunastometrowy sznureczek.
Koniec końców dostałem pieczątkę, żołnierz na wyjeździe zmierzył mnie wzrokiem i znalazłem się w Boliwariańskiej Republice Wenezueli. I bardzo szybko poczułem, że chcę z niej uciekać. Zatrzymywałem się co kilka kilometrów, przysiadałem w skrawku cienia i zastanawiałem się: „A gdybym tak wrócił do Kolumbii?”. Wąską drogę z granicy do Maracaibo opanowały absolutnie i niepodzielnie złomy fordów i chevroletów z lat siedemdziesiątych. Zajmują całą trasę, tak na długość, jak i na szerokość: pedałowanie w takich warunkach staje się stresującą męką, a nie przyjemnością. Na bezwietrznej równinie osłoniętej drzewami od morza powietrze stoi, szarzeje od spalin i dosłownie gryzie w gardło. Pordzewiałe sześcio-­ i ośmiocylindrowe maszyny o przepastnych bakach dzień i noc wożą na granicę benzynę. Zysk jest właściwie stuprocentowy: w Wenezueli cena paliwa – w połowie października 2014 – to niecałe 0,1 Bs.F(2) za litr, czyli 10 Bs.F za stulitrowy zbiornik. Przy czarnorynkowej cenie dolara z tamtych dni, wynoszącej jakieś 100 Bs.F za 1 $, mówimy o trzydziestu kilku groszach za bak. Zresztą nawet gdyby liczyć po cenie oficjalnej, 6,30 Bs.F za dolara, koszt inwestycji byłby znikomy. Natomiast za granicą, w Kolumbii, ceny benzyny nie różnią się wiele od europejskich.

(2) Bs.F to bolívar fuerte, „silny boliwar”; w 2007 roku zastąpił „zwykłego” boliwara (Bs.) w stosunku 1 Bs.F = 1000 Bs.

Na wenezuelskich stacjach brakuje więc paliwa: kolejki blokują ulice wyjazdowe miast, porządkiem kieruje gwardia narodowa (a dokładniej: Boliwariańska Gwardia Narodowa). Na poboczu, w cieniu drewnianych straganów kryją się handlarze detaliczni z benzyną w plastikowych butelkach po wodzie mineralnej: 130 Bs.F za pięciolitrowy baniaczek. Drogo? No to proszę bardzo, alternatywą jest spędzenie połowy dnia na stacji benzynowej. Niby wprowadza się jakieś regulacje, naklejki z kodem magnetycznym na szybach samochodów, zakaz sprzedaży benzyny do zbiorników innych niż baki pojazdów i tak dalej, ale to w niczym nie pomaga. Z perspektywy kierowcy-­przemytnika to tylko jedna więcej łapówka do zapłacenia. Krążą opowieści, że przez przejście w Paraguachón przeprowadzono nawet szlauch roponośny albo że wojskowi wysyłają za granicę całe cysterny paliwa. Każdy coś słyszał, widział albo sam przewoził.
Wzdłuż ponadstukilometrowej drogi oglądam dziesiątki murowanych domów. Rozrzucono je luźno: co dwieście, co pięćset metrów. Czasem ta odległość maleje i wtedy mamy do czynienia z wioską czy miasteczkiem, ale nie ma tak, by pozostawiono jakąś większą przestrzeń niezamieszkałą . Nad szkołami górują zadaszone boiska z niezmiennie zerwanym dachem. Czyli właściwie są to niezadaszone boiska ozdobione zrolowaną przez wiatr blachodachówką. Całość krajobrazu – razem ze szkołami, ze mną, z domami i samochodami – tonie w śmieciach w sposób absolutny. Kończy się asfalt, dalej jest z pół metra piaszczystego pobocza i zejście z drogowego wału, a poza nim już tylko morze syfu z rozrzuconymi chaotycznie wyspami domów jednorodzinnych. Mieszkają w nich Wayuu, rdzenny naród z pustynnego półwyspu Guajira, podzielonego między Kolumbię i Wenezuelę . Niezwykle sympatyczni, pokojowo nastawieni ludzie. Częstują tym, co mają, zazwyczaj smażonymi rybami, i zadają dużo pytań. Jedynym problemem – ale najwidoczniej tylko dla mnie – są śmieci. Im to nie przeszkadza: te sadzawki wypełnione odpadkami, w których komary przeżywają ucieleśnienie mitu o ziemi obiecanej, najwyraźniej nie zakłócają spokojnego życia nadgranicznej prowincji. Wayuu po prostu zawsze wyrzucali śmieci przed dom, tylko że kiedyś to były rybie wnętrzności, skórki z bananów czy kości baranów i kóz, a teraz: plastikowe butelki, stare opony i torebki po czipsach. Nikt im nie powiedział, że można inaczej: sprowadzili ich z pustyni, dali domy z betonu, czasem jakąś pracę. I żyją, jak potrafią.
Pierwszą noc spędziłem właśnie u jednej z rodzin Wayuu. Miałem spać w hamaku, ale komary nie dawały zmrużyć oka, więc rozłożyłem namiot przy domu. Rano wytargałem rower na drogę, przejechałem kilka kilometrów i znowu siadłem pod jakimś opuszczonym straganem, w skrawku cienia niebieskiej ceraty zatrudnionej w charakterze dachu. „Jeśli taka będzie cała Wenezuela, to ja się stąd ewakuuję” – pomyślałem. Przecież chyba nie po całym kraju jeżdżą te chevrolety z benzyną na granicę.
Co do śmieci, to nawet w czystej Kolumbii Wayuu zrobili z Guajiry śmietnik. To taki kontrast zresztą: wioski narodów tubylczych w dalekich, egzotycznych krajach – z europejskiego punktu widzenia, powiedzmy – kojarzone są z życiem zgodnym z naturą, z równowagą, ekologią i innymi ideami obrońców środowiska. Rzeczywistość jest natomiast taka, że te osady to zazwyczaj największe śmietniki w okolicy. Butelki, plastikowe torby, kawałki telewizorów tworzą wodospady spływające po nabrzeżach rzek: prosto z domów do wody; formują kożuchy oblegające karaibskie wyspy i kopce w lasach i dżunglach, zmieniają kaktusy w choinki. Nie mówię, że to jest czyjaś wina, tylko że tak się czasami zdarza, tak się zdarza zazwyczaj.
Dalej, za Maracaibo, miało być lepiej, ale jeszcze o tym nie wiedziałem. Nie wytrzymałem naporu samochodów, śmieci i smrodu: skręciłem w pierwszy zjazd w lewo i zgodnie z oczekiwaniami znalazłem się na plaży. Trafiłem na szeregi zielonych i niebieskich domków otoczonych kamiennym murem. Obszerny basen pośrodku wyłożono niebieskimi kafelkami. Drzwi i bramy dały drogę wiatrom, a te usypały w opuszczonym ośrodku wczasów pracowniczych podłużne wydmy. Omija je starszy mężczyzna przeszukujący kolejne pomieszczenia. Nic już tam nie ma: okna najwyraźniej dawno wyrwano, po instalacjach elektrycznych zostały podłużne plamy na ścianach, po toaletach – dziury w ziemi, po porządku – posterunek policji przy wjeździe i ostatni policjant bujający się w sparciałym hamaku. Chodzi po cywilnemu i wita się ze mną uprzejmie. Pewnie tylko dzięki jego obecności nie zdarto jeszcze ładnych czerwonych dachówek przykrywających wszystkie chatki. Starszy mężczyzna, który wymijał wydmy, szukał listewki odpowiedniej do naprawy szafy. Opowiedział mi o Polaku, który pracował kiedyś tutaj, to znaczy w Caimare Chico. Podobno umarł dwadzieścia lat temu. Nie miał rodziny.
Na horyzoncie po lewej wyrasta rząd elektrowni wiatrowych. Żadna z nich nie pracuje. Sterczą jak kije wsadzone w piasek, jak przerośnięte trzciny na brzegu przerośniętego jeziora. Przy drodze wielkie tablice radośnie informują o czystej energii zgodnej z ideą ekosocjalizmu (jedyne billboardy rządowe w kolorze zielonym, a nie rewolucyjnoczerwonym). Jak celnie zauważa Emiliano Terán Mantovani, autor krytycznej, ale jednak prorządowej rozprawy El fantasma de la Gran Venezuela, mówienie o ekopolityce w Wenezueli jest absurdem. Chodzi przecież o państwo, gdzie trzon programu ekonomicznego (zarówno według miłościwie panującego reżimu, jak i opozycji) to plan zwiększenia wydobycia ropy naftowej z pól na północ od Orinoko i – co za tym idzie – wypełnienia atmosfery Ziemi, Matki naszej, jeszcze większą ilością spalin. To prawda, że ponad 60% energii elektrycznej Wenezueli pochodzi z elektrowni wodnych, ale najważniejsze inwestycje tego typu realizowano w latach sześćdziesiątych. Zużycie jednak szybko rośnie: tylko w ostatnich trzydziestu latach populacja Wenezueli niemal podwoiła się i obecnie wynosi ponad trzydzieści milionów mieszkańców, tymczasem nikt nie pomyślał o kolejnych projektach równie spektakularnych co elektrownia Guri(3), z trzecim co do wielkości zbiornikiem retencyjnym na świecie. Dziury w systemie łata się doraźnymi konstrukcjami elektrowni cieplnych na ropę i gaz, tymi rzędami pieców zamkniętych w białych klatkach ustawionych na wylotówkach z miast i wiosek. Czasem chodzi o większe obiekty zaopatrujące fabryki przemysłu ciężkiego. I czasem zupełnie nic z tego nie wychodzi, bo rząd zamówił używane elementy elektrowni z zagranicy po okazyjnej cenie, ale nikt nie wpadł na to, żeby zadbać o stałe dostawy paliw, albo w ogóle o nich zapomniano i leżą gdzieś w porcie, pomalowane co prawda na rewolucyjny czerwony, ale bezużyteczne. Kilkugodzinne cięcia elektryczności stały się w Wenezueli normą.
Być może w ośrodku w Caimare Chico nigdy nie było ani okien, ani toalet, ani Polaka: w Maracaibo opowiadano mi potem, że obiekt zaczęto budować kilka lat temu i nigdy nie ukończono. Zabrakło pieniędzy albo dobrej woli. Tak czy inaczej zostały po nim kolorowe domki, chodniczki zasypały hałdy piachu, a restaurację – kozie gówna. Kiwałem się w hamaku i zapisywałem te słowa. Potem zszedłem do morza i przepłynąłem krótki odcinek w płytkiej wodzie. Plaża pstrzyła się z rzadka ciemnymi plamkami. Wdepnąłem w jedną z nich, to była ropa. Chciałem wyczyścić stopę, ale czarna maź przykleiła się do ręki. Chwilę później tą samą ręką oganiałem się od komarów: na koniec musiałem przypominać dalmatyńczyka. Tak wyglądało moje pierwsze spotkanie z Wenezuelą.

(3) Według danych narodowej korporacji energetycznej Corpoelec całkowita wydajność systemu elektrycznego kraju to 24 tys. MW, podczas gdy sama tylko elektrownia wodna Guri dostarcza przeszło 10 tys. MW. Inna sprawa, że możliwości Guri nie są w pełni wykorzystywane: bardzo często zdarza się, że przez zaniedbywanie przeglądów i napraw funkcjonuje jedynie nieco ponad połowa z dwudziestu turbin, zob. na przykład Ocho turbinas de la Central Hidroeléctrica Guri fueron desincorporadas, „El Nacional”, Caracas, 19 lutego 2013.

 
Wesprzyj nas