Oto autentyczna i wprost niewiarygodna historia młodego Japończyka Shinji Mikamo, który cudem przeżył pierwszy atak jądrowy w dziejach ludzkości.


Odrodzić się z popiołówRankiem 6 sierpnia 1945 r. Shinji pracował na dachu swojego domu znajdującego się w odległości zaledwie 1200 metrów od punktu zerowego eksplozji bomby atomowej zrzuconej na Hiroszimę.

Co jednak odróżnia go od większości ocalałych ofiar Hiroszimy, Nagasaki, a także wielu innych katastrof wywołanych przez człowieka? To mianowicie, że nigdy nie widział w amerykańskiej armii agresora. Jakimś sposobem potrafił spojrzeć na te sprawy znacznie szerzej, pomimo iż podczas wojny zmilitaryzowany rząd Japonii sprawował ścisłą kontrolę nad umysłami japońskiego społeczeństwa.

Spuścizną po Shinjim Mikamo opiekują się trzy jego córki; jedna z nich, dr Akiko Mikamo, napisała niniejszą książkę, aby pokazać, jaką moc mają przebaczenie oraz miłość do drugiego człowieka i przypomnieć światu, że nawet przysięgli wrogowie mogą zostać serdecznymi przyjaciółmi.

Dr Akiko Mikamo urodziła się i wychowała w Hiroszimie. Jej rodzice przeżyli wybuch bomby atomowej. Już w dzieciństwie obiecała sobie, że będzie pracować na rzecz obrony człowieczeństwa oraz pokoju na świecie. Po ukończeniu wydziału pedagogiki na Uniwersytecie Hiroszimskim zamieszkała w Stanach Zjednoczonych, gdzie zdobyła, między innymi, tytuły doktora psychologii w zakresie psychologii klinicznej w California School of Professional Psychology w San Diego oraz Executive Master in Consulting and Coaching for Change w instytucie INSEAD, a także odbyła studia doktoranckie z dziedziny psychofarmakologii klinicznej w Alliant International University.

Akiko Mikamo
Odrodzić się z popiołów
Przekład: Michał Juszkiewicz
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 15 listopada 2016

Odrodzić się z popiołów


Podziękowania

W pierwszej kolejności chciałabym podziękować mojemu ojcu Shinjiemu Mikamo oraz mojej matce Miyoko Mikamo za to, że mieli dość siły i odporności, aby przeżyć wybuch bomby atomowej, odbudować swoje życie od zera i sprowadzić na ten świat nas: moje siostry oraz mnie. Dzięki rodzicom zrozumiałam, jak ważne są przebaczenie i empatia, zwłaszcza wobec ludzi innej narodowości, posiadających odmienne przekonania oraz system wartości. Moi rodzice poświęcili całe swoje życie, aby nas wychować, wykształcić i pokierować – nie po to, abyśmy kontynuowały rodzinną historię, lecz po to, abyśmy pracowały na rzecz ludzkości.
Pragnę również złożyć wyrazy głębokiej wdzięczności wszystkim moim mentorom, kolegom i przyjaciołom, którzy pomogli mi odkryć, co w życiu jest najważniejsze, i wspierali mnie na drodze osobistej i zawodowej. Te osoby to: dr Mikihachiro Tatara, dr Neil Ribner, dr Donald Viglione, dr Michiko Tari, dr Katsuhiko Takahashi, dr Michael Lardon, dr Ruth McKercher, dr Particia Heras i wiele innych.
Nie byłabym w stanie ukończyć pracy nad niniejszą książką bez olbrzymiej pomocy ze strony redaktor prowadzącej, Billie Fitzpatrick, która, zaintrygowana tematem, była moją przewodniczką od początku do samego końca. Dziękuję także Angelique Gianas za jej wspaniałą, niewyczerpaną serdeczność i poświęcenie, którym wykazała się na etapie redakcji. W dniu, gdy z Ikunosuke „Mike” Kawamura i Ben Collins założyliśmy organizację charytatywną San Diego-WISH, aby promować wartości, takie jak pokój i człowieczeństwo, spełniło się marzenie mojego życia. Jestem im szczerze wdzięczna za bezinteresowny wkład i wspólną wizję.
Esencją siły życiowej jest dla mnie rodzina, a moje dzieci, Seira Mikamo Flores i Andrew J. Flores, udzieliły mi cennych życiowych lekcji, pokazując, jak być wiernym sobie. Zawdzięczam im także wsparcie w pracach nad niniejszą książką. Seira odegrała znaczącą rolę na etapie końcowej redakcji tekstu, natomiast Andrew wziął na siebie przygotowanie wszystkich zdjęć i ilustracji. Oboje włączają się też aktywnie w działalność San Diego-WISH, pracując na rzecz pokoju i człowieczeństwa. Moje siostry, dr Keiko Shintaku i Sanae Mikamo, oraz dalsi członkowie naszej rodziny również okazali mi bezwarunkową miłość i wsparcie.
Książka ta jest owocem pracy wielu osób, a każdej z nich jestem niewyobrażalnie wdzięczna za pomoc w jej stworzeniu.

Rozdział pierwszy
Niebo błękitne,
niebo szkarłatne


Hiroszima, 6 sierpnia 1945 roku, poniedziałek

Tamtego poranka, zapowiadającego kolejny zwyczajny dzień, ojciec obudził mnie o siódmej. Usiedliśmy na podwiniętych nogach przy małym stole w kuchni, aby zjeść śniadanie, które w trudnych czasach wojennego racjonowania żywności składało się zazwyczaj z gotowanego prosa. Przez ostatnie kilka lat, po tym, jak Japonia – prowadząca już jedną wojnę z Chinami – zaangażowała się w walkę z USA i aliantami na Pacyfiku, borykaliśmy się z coraz dotkliwszym brakiem produktów spożywczych i wszelkich artykułów pierwszej potrzeby. Ryż niemal zniknął z naszego jadłospisu, ponieważ jego zapasy podlegały surowej reglamentacji. Ustał także import cukru i słodkich owoców z Azji Południowo-Wschodniej, ponieważ wrogie wojska systematycznie zatapiały nasze statki towarowe. Nikt już nie pamiętał życia bez wojny i wydawało się, że potrwa jeszcze całe lata.
Rząd nieustępliwie mobilizował wojennego ducha narodu. „Przez wyrzeczenia do zwycięstwa! Marnotrawstwo najgorszym wrogiem!”. Takiej treści slogany oraz hasła wykrzykiwane na wiecach nie mogły stłumić głodu skręcającego moje wnętrzności ani choćby o jotę poprawić smaku rzadkiego kleiku, na który byliśmy skazani. Ojciec komentował nasze trudne położenie z typowym dla siebie sarkazmem i ciętym humorem. Kiedyś w rozmowie z sąsiadem zażartował z reglamentacji żywności: „No cóż, jem teraz karmę dla ptaków, więc budzę się z samego rana”. Po czym śmiał się chrapliwie.
W powietrzu unosiła się zapowiedź sierpniowego upału, choć słońce stało jeszcze dość nisko. Latem Hiroszima dusiła się od spiekoty. Skąpe podmuchy świeżego powietrza, wciskające się przez szczeliny w papierowych drzwiach i w ścianach z czerwonej gliny, krążyły po domu, kpiąc sobie z nas w żywe oczy. Wiedzieliśmy, że wkrótce upał i wilgoć mocno dadzą nam się we znaki.
Tamtego dnia, zamiast ze zwykłą dyscypliną zabrać się do codziennych zajęć, posiedzieliśmy nieco dłużej przy stole. Obu nas dręczyło dziwne niezdecydowanie, ale żaden nie powiedział ani słowa. Bo tego dnia miało się wydarzyć coś bardzo niecodziennego. Otóż był to ostatni dzień przygotowań naszego domu do wyburzenia.
Wielomiesięczne naloty sił powietrznych wroga na miasta w całym kraju dokonały straszliwego spustoszenia; miliony osób straciły życie, a ogień obrócił w ruinę całe dzielnice. Wobec nieustających bombardowań i straszliwej skali zniszczeń rząd wydał nakaz ewakuacji mieszkańców wielu miast, między innymi Hiroszimy, z dotychczasowych miejsc zamieszkania. Domy przeznaczono do wyburzenia; gdyby doszło do bombardowania, miało to pomóc w opanowaniu pożarów. Władze uznały, że gdy znikną zabudowania z drewna i papieru, które na zatłoczonych ulicach Hiroszimy wyrastały jak grzyby po deszczu, to jeśli nas także zbombardują Amerykanie, ogień będzie rozprzestrzeniał się znacznie wolniej. Próbne alarmy przeciwlotnicze urządzane nocami, o dowolnej porze, przypominały nam, że bomby spadną na pewno – pytanie tylko: kiedy.
Nasz rodzinny dom znajdował się w strefie przeznaczonej do wyburzenia. Mieliśmy zabrać wszystko, co tylko zdołamy, i przygotować go do rozbiórki. Ten sam los spotkał dziesiątki innych domów w tej części miasta. Władz nie obchodziło, gdzie się podzieją mieszkańcy, którzy stracili dach nad głową. O to musieliśmy zatroszczyć się sami. Na szczęście przyszli nam z pomocą mieszkający w pobliżu państwo Tanaka. Nie obejmował ich nakaz wyburzenia, a nam zaofiarowali niewielki domek gościnny stojący na ich posesji. Mieliśmy wyrzuty sumienia, że się im narzucamy, byliśmy jednak zmuszeni przyjąć ich propozycję. Nie mogliśmy opuścić miasta. Wyłącznie dzieci w wieku szkolnym i osoby chore otrzymały rządowe przepustki upoważniające do wyjazdu na wieś.
Utrata własnego domu budziła w nas frustrację i złość, lecz mimo to uważaliśmy, że uśmiechnęło się do nas szczęście: dzięki uprzejmym, życzliwym sąsiadom mieliśmy gdzie się podziać. Wiedziałem, że zawdzięczamy to mojemu ojcu, którego państwo Tanaka darzyli wielkim szacunkiem, podobnie jak wielu ludzi w okolicy. Poprzedniego dnia ojciec i ja pracowaliśmy w pocie czoła przez wiele godzin, aby przygotować dom do wyburzenia. Nie udało nam się zrobić wszystkiego. Zamiast więc pójść do wojskowego zakładu, gdzie byłem zatrudniony na stanowisku cywilnym, zostałem w domu, aby doprowadzić przygotowania do końca. Z niechęcią opuściłem dzień pracy. Z wielkimi oporami udałem się w niedzielę wieczorem, gdy zapadał już zmierzch, do gabinetu mojego zwierzchnika, i poprosiłem o wolny dzień. Nie mogłem postąpić inaczej. Mój stary ojciec miał sześćdziesiąt trzy lata i nie poradziłby sobie sam z takim zadaniem.
Nakazy ewakuacji i wyburzenia domów mieszkalnych, podobnie jak wiele innych kwestii związanych z długą, przeciągającą się wojną, były bezsensowne. Wraz z ojcem uznaliśmy zaskakujący pomysł rządu za chybiony i tamtego poranka, dojadając nasze gotowane proso, pomstowaliśmy na niego, ile wlezie.
– To nie ma sensu! – narzekał mój ojciec.
Widziałem na własne oczy, jakiego zniszczenia potrafią dokonać naloty wroga. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej, pod koniec maja, przejeżdżałem przez Tokio w drodze powrotnej do Hiroszimy z miasta Sendai, położonego w północno-wschodniej części wyspy Honsiu. Wyjechałem w miesięczną delegację, aby poprowadzić szkolenia w tamtejszej nowej zbrojowni. Wracałem przez stolicę, którą oglądałem dwudziestego czwartego maja, czyli niecałą dobę po czwartym zmasowanym ataku bombowym od tragicznego marca tamtego roku. Inne miasta również ucierpiały, ale na Tokio spadło najwięcej bomb. Naszą stolicę zaatakowano z powietrza ponad sto razy. Podczas majowego nalotu setki superfortec B-29 zrzucały pociski na miasto od jedenastej wieczorem aż do świtu dnia następnego. Najbardziej niszczycielska była jednak noc z dziewiątego na dziesiąty marca; gdy atak dobiegł końca i oszacowano zniszczenia, okazało się, że ponad sto tysięcy ludzi straciło życie, a połowa miasta legła w gruzach. Sporą część najstarszych i najmłodszych mieszkańców ewakuowano wcześniej na prowincję, lecz mimo to zginęły tysiące kobiet i dzieci. Ci, którzy ocaleli, podczas nalotów kryli się w podziemnych obozowiskach, niczym rynsztokowe szczury, i cierpieli z braku żywności i wody.
Mój pociąg zbliżał się do Tokio z północy, jadąc w nieprzeniknionych ciemnościach. Kiedy do celu pozostały jeszcze dwie godziny, zobaczyliśmy czerwoną łunę nad stolicą: niebo rozpłomieniło się od pożarów wznieconych bombami. Dotarliśmy na miejsce już po wschodzie słońca. Dookoła wciąż się tliło i dymiło. Po większości budynków pozostały zgliszcza i ruiny. Dlatego mój ojciec i ja mieliśmy świadomość, że nakazy wyburzenia domów w Hiroszimie to absurdalny pomysł. Jak to możliwe, aby rząd nie rozumiał, że to niedorzeczne i bezcelowe? Ja, który oglądałem na własne oczy okrutną siłę broni wroga, wiedziałem, że nic nie powstrzyma zniszczenia, jeśli nad naszym miastem pojawi się flota superfortec B-29 i zasypie je gradem bomb.
Pomimo najgłębszego szacunku dla naszego Żyjącego Boga cesarza Hirohito, mój ojciec i ja zaczęliśmy tracić wiarę w politykę i metody stosowane przez japoński rząd. Nakazy wyburzenia zakrawały na absurd, a wprowadzone drastyczne środki oszczędnościowe mocno dawały się nam we znaki. Wszyscy wyglądaliśmy końca tej długiej wojny z niezachwianą wiarą, że szala zwycięstwa musi przechylić się na naszą stronę. Chociaż coraz bardziej urągało to wszelkiej logice, rząd oraz sztab generalny przekonywali nas uparcie, że zdarzy się cud i Japonia wygra zbrojny konflikt na Pacyfiku. W roku 1905, gdy toczyła się wojna rosyjsko-japońska, nasz kraj, wbrew wszelkim oczekiwaniom, pokonał Rosję, państwo olbrzymie i potężne, przewyższające nas niemalże dziesięciokrotnie liczebnością swojej armii. Kilkaset lat wcześniej, w 1281 roku, kiedy Mongołowie podbili Chiny pod rządami dynastii Song, a potem usiłowali najechać Japonię, nadciągnął potężny tajfun, a huraganowe wiatry uniemożliwiły wrogiej flocie manewry na Morzu Japońskim. Później otrzymały one nazwę kamikaze, „boski wiatr”. Dzięki tym huraganom kraj zdołał obronić się przed mongolską inwazją. Nasi przywódcy twierdzili, że nigdy nie możemy zwątpić w boskie prawo Japonii do zwycięstwa, i stawiali nam za przykład tamte cudowne wichury. Specjalna jednostka do ataków samobójczych, utworzona w szeregach cesarskiej floty, przybrała nazwę Kamikaze, w nadziei na kolejny cud, który pomoże zwyciężyć naszego najnowszego, jeszcze potężniejszego i przebieglejszego wroga.
Zaczynało we mnie kiełkować zwątpienie. Nie potrafiłem już dłużej wierzyć, że Japonia wygra tę wojnę. Wróg miał znacznie więcej okrętów, żołnierzy, broni i amunicji. Przewyższał nas potencjałem lotniczym, a z całą pewnością także zasobami finansowymi. Od wszystkich japońskich cywilów oczekiwano, że spełnią obywatelski obowiązek i włączą się do akcji na rzecz wojny, więc oddaliśmy swoje gwoździe, garnki i patelnie. Do pieca trafił nawet wielki dzwon z ważnej pagody buddyjskiej oraz brązowy pomnik byłego premiera. Każdy wyrób z metalu miał zostać przetopiony i posłużyć do wyrobu amunicji. Sztab cesarskiej marynarki wojennej oraz armii pod dowództwem admirała, a zarazem premiera, szanownego Hideki Tōjō, bombardował nas propagandą: „Amerykanie są źli! Japończycy wygrywają! Japończycy zajęli Singapur, Filipiny, Hongkong i nie tylko, zajmują coraz więcej!”. Widziałem takie hasła w nagłówkach artykułów w gazetach, słyszałem w programach radiowych, lecz nie trafiały mi już do przekonania.
Ziarno, które zrodziło moje zwątpienie, zostało zasiane znacznie wcześniej, gdy praktykowałem jako elektryk w zbrojowni; stamtąd właśnie przeniesiono mnie na obecne stanowisko w kwaterze głównej Drugiej Grupy Armijnej. Pracowałem tam między innymi w warsztacie, gdzie naprawiano radia krótkofalowe. Używanie takich odbiorników było surowo wzbronione. Transmisje na falach krótkich można odbierać z dużej odległości, a wojsko nie chciało, aby obywatele słuchali audycji nadawanych przez inne państwa, a zwłaszcza naszych wrogów. Cywile przyłapani na używaniu radia pracującego na falach krótkich musieli liczyć się z konfiskatą sprzętu i karą aresztu – w najlepszym wypadku.
Kiedy żołnierze piechoty lub urzędnicy państwowi wracali do kraju z zagranicznego wyjazdu, radia krótkofalowe były konfiskowane w urzędzie celnym albo przerabiane tak, aby nie mogły odbierać fal krótkich, na których nadawały służby wojskowe. Do moich zadań należała modyfikacja i naprawa tych urządzeń. Pewnego dnia, w pierwszych tygodniach 1945 roku, majstrowałem z kolegą przy takim radiu. Nagle z głośnika posypał się grad dźwięków.

Stuk, stuk, stuk… Odgłos kroków na ruchliwej ulicy; tłum ludzi obutych w geta, drewniane chodaki, kobiecy głos mówiący nienagannym japońskim:
– Witajcie, mieszkańcy Japonii! Czy wiecie, co właśnie słyszycie? Ludzi na jednej z ruchliwych ulic dzielnicy Ginza [luksusowego regionu Tokio, znanego ze sklepów i rozrywek]. Tak było przed wojną. Pamiętacie, jak przyjemnie się wtedy żyło? W sklepach można było kupić czekoladę. Na półkach leżało mnóstwo słodkich bananów, a nie kilka zgniłych mandarynek, tak jak teraz. Nie brakuje wam tego? Nie tęsknicie za tamtymi czasami, kiedy było tak miło? Nie chcielibyście, żeby wróciły? Ta audycja jest nadawana z pokładu statku, który pływa bardzo blisko waszych brzegów! Byłoby znacznie lepiej, gdyby Japonia zaprzestała walki, gdybyśmy mogli zakończyć tę wojnę. Możemy powrócić do czasów pokoju.

To był dla nas szok. Wysłuchaliśmy – ja i mój młody kolega żołnierz – tej audycji wiele razy z fascynacją i podnieceniem. Wiedzieliśmy też, że nikomu nie możemy o niej powiedzieć. Gdyby nasi zwierzchnicy albo któryś ze współpracowników dowiedział się, że słuchamy transmisji wroga, zostalibyśmy aresztowani i oskarżeni o zdradę. Później zwierzyłem się ojcu z nielegalnego odkrycia. Opowiedziałem mu szczegółowo o tej dziwnej, lecz autentycznie brzmiącej audycji. W przeciwieństwie do mnie, ojciec nie był zdziwiony. Nadchodzi czas bitew, powiedział mi, więc to jasne, że wróg uderza w taki ton.
W tamtym stadium wojny zabroniono już nawet mówienia po angielsku. Był to język wroga, więc rząd nakazał wycofać go z programu nauczania. Przeżyłem wielkie rozczarowanie, bo miałem wtedy zacząć szkołę średnią i cieszyłem się na te lekcje. Mój ojciec renegat oczywiście to skomentował.
– Nie znać angielskiego? To najgłupsze, co można zrobić: zakazać uczniom nauki tego języka. Jeśli Japonia chce wygrać wojnę z Ameryką, tym bardziej musimy się go uczyć. W jaki sposób oni chcą rządzić krajem wroga, kiedy już zwyciężą? Bez znajomości angielskiego nie możemy nawet rozmawiać z jeńcami wojennymi – mówił, bo wierzył w potęgę Japonii.
Ojciec nie był jednak człowiekiem lekkomyślnym. Podobne komentarze wygłaszał wyłącznie w domu. Nigdy nie było wiadomo, kto doniesie na ciebie władzom. Ufaliśmy większości naszych sąsiadów, wierzyliśmy, że nas nie wydadzą, ale kiedy jest wojna nie można mieć żadnej pewności, czyje uszy słuchają i czyje oczy patrzą. A zdrada wobec rządu, słowem czy też czynem, groziła poważnymi konsekwencjami. Zdradę karano śmiercią. Przeczuwaliśmy, że wojna nie przebiega zgodnie z oficjalnym przekazem rządu, ale wątpliwości zachowywaliśmy dla siebie. Kiedy ogłoszono nakaz wyburzenia, bez szemrania zastosowaliśmy się do poleceń.
Słońce pięło się po niebie, a my zwlekaliśmy ze wstaniem od stołu. Ojciec – jak gdyby zbierał siły potrzebne do wykonania czekającej nas pracy – podniósł ze stołu swój kieszonkowy zegarek. Często go tam kładł, żeby nie chodzić do pokoju obok, aby sprawdzić godzinę. Dobiegło mnie dobrze znane pobrzękiwanie wiszących na dewizce kluczy do naszego pięknego domu; pomyślałem, że po jego wyburzeniu nie będą już do niczego przydatne. Przynajmniej byliśmy razem i mogliśmy liczyć na siebie w tych burzliwych czasach. Reszty rodziny nie było z nami. Takaji, mój starszy brat, służył w piechocie i stacjonował gdzieś na Filipinach. Moja matka mieszkała na wsi u ciotki. Cierpiała na zaawansowaną marskość wątroby i z powodu ciężkiej choroby zezwolono jej opuścić miasto. Był to, jak się miało okazać, uśmiech losu.
Po śniadaniu wspiąłem się na drewniany dach naszego domu, pokryty glinianymi dachówkami. Ponieważ w gościnnym domku państwa Tanaka nie było ubikacji, postanowiliśmy zbudować ją z materiałów rozbiórkowych. Wziąłem w dłoń młotek i zacząłem po kolei podważać grube gliniane dachówki. Ojciec sprzątał i zbierał różne rzeczy z podwórka. Miał już swoje lata i poruszał się coraz wolniej. Nie mógł pracować przez kilka dni bez przerwy. Ja – dziewiętnastolatek – siłą rzeczy wziąłem na swoje barki bardziej forsowne zadania.
Z góry rozejrzałem się po naszej okolicy. Mieszkaliśmy w dzielnicy Kamiyanagi-cho, która w tej części była bardzo ładna. Znajdował się tutaj ogród wodny sentei, pełen sezonowych kwiatów. W pobliżu płynęła rzeka Kyobashi, o wartkim nurcie i czystych, roziskrzonych wodach. Domy bogaczy, na przykład byłego dyrektora Cesarskiego Szpitala Wojskowego albo byłego dyrektora naczelnego dużej spółki prasowej, wyróżniały się elegancką architekturą.

 
Wesprzyj nas