Blog Jacka Bocheńskiego. Pasjonująca lektura dla ludzi ciekawych… wszystkiego.


Jacek Bocheński BlogJacek Bocheński, pisarz, publicysta, opozycjonista, działacz licznych instytucji kulturalnych. Rocznik 1926. Kilka lat temu powiedział sobie: „Masz klawiaturę, ekran w komputerze. Jest świat naokoło. Zapisuj, co tobie i światu się zdarzy. Pisz Blog. Zobaczymy, jak ci pójdzie.”

Po czym odkrywa, że w pisaniu blogu nie chodzi o literaturę, lecz o życie. Bloger nie tyle pisze, ile „potwierdza swoje ego: ja jestem”.

Jak zatem „jest” Jacek Bocheński? On sam twierdzi, że zwyczajnie. Ale cóż to za zwyczajność, w której przeplatają się pijackie scenki spod osiedlowego marketu, ze wspomnieniami o Konstantym Ildefonsie – Gałczyńskim kopiącym własną sztuczną szczękę, z przejmującymi przemyśleniami o stosowaniu tortur, z anegdotami z przyjęć i sylwestrów, reminiscencjami wojennymi, cierpkimi komentarzami na temat bieżących wydarzeń politycznych i pewną dozą ironicznych komentarzy na temat Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej Służew nad Dolinką i jej mieszkańców.

I jeszcze kobiety, którym autor kupuje ciasteczka, ostrzegając lojalnie, że spotkanie opisze na blogu.

Jacek Bocheński
“Blog”
Wydawnictwo Agora
Premiera: 27 października 2016

Jacek Bocheński Blog


9 marca 2011
TRZYDZIEŚCI JEDEN

Mojego sąsiada, zazwyczaj czymś oburzonego, nie widuję ostatnio i nie mogę zapytać o Libię, o to, czy może jest oburzony Kaddafim, a może zainteresowanie krajami afrykańskimi zalicza do głupot, bo za istotne uważa tylko sprawy osiedla Służew nad Dolinką, zwłaszcza wysokość czynszów. Ja staram się dzielić uwagę miedzy osiedle i glob ziemski. Toteż gdy spotkany w windzie sąsiad (tym razem inny, nie ten oburzony) zagadał elegancko o pogodzie, ja zagadałem w odpowiedzi o Libii, na co zdziwiony sąsiad umilkł, spoważniał i powiedział, że z tego może być nowa wojna światowa, prawda?
Nie. Aż takim katastrofistą nie jestem, myślę raczej, że z tego będzie w dalszej przyszłości inny podział dóbr, zaludnienia, cywilizacji i tworów kultury na świecie. Ale wojna światowa groźnie zabrzmiała w ustach sąsiada i zaraz sobie pomyślałem, że przecież nam tu, na osiedlu Służew nad Dolinką, wciąż jeszcze żyje się jak u Pana Boga za piecem, a zawsze możemy się pooburzać na czynsze i prezesów, gdy mamy ochotę. Co ci tam glob ziemski – powiedziałem sobie – trzymaj się swojego Służewa nad Dolinką i nosa z niego nigdzie nie wytykaj.
Ale, ale… To nie jest już jedyne moje osiedle. Dowiedziałem się z internetu, że dzięki firmie Dolcan będę miał drugie. Może nawet ono będzie bardziej moje niż Służew nad Dolinką, przynajmniej co do nazwy, bo to ja ją wymyśliłem pięćdziesiąt lat temu dzięki niejakiemu Adamowi Hosperowi, który, prawdę mówiąc, jest mną.
O czym mało kto wie.
Skąd miałby wiedzieć, skoro tę swoją drugą tożsamość utrzymywałem na ogół w dyskrecji, dopiero w ostatnich latach zacząłem tu i ówdzie napomykać, że pod pseudonimem Adam Hosper uprawiałem swego czasu inny rodzaj twórczości niż ta znana z książek Jacka Bocheńskiego. Pisałem mianowicie teksty do muzyki rozrywkowej. Wśród nich napisałem słowa piosenki „Rudy rydz”, zapewne lepiej znane szerokiej publiczności niż znana jest cała moja trylogia rzymska z „Boskim Juliuszem”, „Nazonem poetą” i „Tyberiuszem Cezarem”. Otóż jak się teraz okazuje, firma Dolcan znalazła tego „Rudego rydza” pod krzaczkiem w lesistej okolicy i nic mi o tym nie mówiąc, nazwała wymyślonym przeze mnie tytułem osiedle mieszkaniowe, które buduje w Rembertowie.
Mam więc niejako własne osiedle „Rudy rydz”! Moje od samego urodzenia z mojej głowy! Witam wszystkich mieszkańców, którzy się tam wprowadzą! A że firma deweloperska Dolcan nic mi nie powiedziała o przejęciu nazwy osiedla z mojego tekstu i o nic przedtem nie zapytała, trudno się dziwić. Przecież według słów piosenki

…rudy rydz
nie mówi nic,
bo mówić wszak
nie może.

9 kwietnia 2011
TRZYDZIEŚCI DWA

Będzie znów o Afryce. Wszedłem na oficjalną stronę internetową rządu Sudanu Południowego i przeczytałem przemówienie prezydenta. Jest taka strona, chociaż nowe państwo ma formalnie powstać dopiero 7 lipca. Prezydent nazywa się Salva Kiir Mayardit.
„Marzymy o Sudanie Południowym, gdzie każdy będzie miał dostęp do opieki lekarskiej” – powiedział między innymi prezydent. „Gdzie każda rodzina będzie miała dość żywności na stole… Gdzie każdy dom zaopatrzony będzie w elektryczność i wodę”. Ale na pierwszym miejscu wymienił marzenie o kraju, gdzie dzieci będą chodzić do szkoły, nie bojąc się bombardowań. Tylko tego jednego marzenia nie dzieli Polska z Sudanem Południowym. Europejskie dzieci w drodze do szkoły nie muszą się bać bombardowań. Z zaopatrzeniem każdego domu w elektryczność i wodę jest już gorzej, także z żywnością na stole każdej rodziny.
Sudan Południowy poczeka raczej długo na spełnienie marzeń ciągle niespełnionych w Polsce. Tymczasem, jak to w Afryce, państwo nawet jeszcze nie powstało, a już toczą się krwawe walki wewnętrzne między plemionami, jakiś uzbrojony watażka pretendujący do stanowiska gubernatora wszczyna bunt, sypią się też, oczywiście, oskarżenia o zdradę i spiskowanie z muzułmańską Północą.
W Polsce nie ma plemion, jednak archaiczny pierwiastek plemienny w naszych zajadłych konfliktach da się niewątpliwie wyczuć, kryterium etniczne jest raz po raz podstawą ocen w polityce, nie wiadomo zresztą, czy rzeczywiście nie ma plemion. A podejrzany Śląsk to co?
Co się tyczy zdrad i spisków, szkoda w ogóle gadać. To przecież nasz chleb powszedni.

8 maja 2011
TRZYDZIEŚCI TRZY

Afryka ciągle wraca na Służew nad Dolinką. Teraz przyszła pocztą w postaci magazynu podróżniczego „Dookoła świata”. Przysłali z redakcji. Ukazał się właśnie pierwszy numer. Tytuł nawiązuje do tygodnika pod taką samą nazwą, który wychodził w latach 50. i 60. zeszłego wieku. Nowa redakcja wykryła, że w 1958 opublikowałem tam krótki tekst i pięć fotografii. Miał to być początek cyklu reportaży ilustrowanych fotografiami wykonanymi przez autora w Afryce. Dalszy ciąg nigdy się nie ukazał, nie wiem dlaczego.
Nie pamiętałem w ogóle, że była taka moja publikacja w „Dookoła świata”. Fotografować potem przestałem, dziś nie mam nawet aparatu, którym mógłbym to robić. Jako fotograf niczym więcej nie odznaczyłem się w życiu. Ale gdy redakcja nowego magazynu poprosiła o zezwolenie na przedruk tekstu i fotografii sprzed 53 lat, skwapliwie się zgodziłem, dopisałem komentarz i dałem redakcji w prezencie jeszcze jedno zdjęcie, przedstawiające młodego mnie w towarzystwie dwóch południowosudańskich kobiet, bo z dawnej publikacji „Dookoła świata” mieli tylko południowosudańskie słonie. A Sudan Południowy, narodzone w tym roku nowe państwo wśród afrykańskich krajów, musiał przecież być godnie reprezentowany, wręcz wyróżniony jako moja idée fixe, co wiedzą czytelnicy tego Blogu. I nie na darmo jestem autorem „Pożegnania z panną Syngilu”, które tu od pewnego czasu reklamuję bez skutku.
Przedruk ze starego „Dookoła świata” zajął w magazynie całą rozkładówkę, podobno tyle samo, co kiedyś. Dodatki, w tym południowosudańskie kobiety poczęstowane papierosami przez autora, kiedyś niepotrzebnie palącego, wypełniły trzecią kolumnę.
Co się stało z tymi kobietami? Zostały zamordowane? Zmarły z głodu? Dożyły późnej starości?

21 maja 2011
TRZYDZIEŚCI CZTERY

Poeta Uładzimir Niaklajeu, który zajął się na Białorusi działalnością opozycyjną wobec Łukaszenki, został skazany na dwa lata z zawieszeniem.
O miedzę. W dwudziestym pierwszym wieku.
W zeszłym stuleciu ja też zająłem się działalnością opozycyjną wobec ówczesnej władzy komunistycznej w Polsce, ale nie zostałem skazany. Czy miałem więcej szczęścia, czy jednak polskie władze komunistyczne były inteligentniejsze od Łukaszenki?

8 czerwca 2011
TRZYDZIEŚCI PIĘĆ

W sprawie tajnych więzień CIA w Polsce i gdzie indziej powiem tak: rozumiem, że w starciu praworządności z terroryzmem praworządność jest bez szans. Rozumiem, że demokracja, aby przetrwać, nie może dotrzymać fundamentalnych zasad, które sobie stworzyła. Rozumiem, że wolność słowa, w tym wolność mediów, ideał, o który – do jasnej cholery! – ja też walczyłem, poświęcając najważniejsze lata życia, działa w szczególnych sytuacjach na rzecz terroryzmu i jest wręcz niezbędnym warunkiem jego sukcesów. Zauważyłem to jeszcze w latach 70. zeszłego wieku i napisałem o tym książkę. Kto ciekaw, niech sobie poczyta „Krwawe specjały włoskie” o szamotaniu się demokracji w matni praw, presji mediów, emocji prostych obywateli i szantażu terrorystów, zdecydowanych na wszystko desperatów lub fanatyków morderczej ideologii. Demokracja nie może temu podołać, nie sprzeniewierzając się samej sobie, i ja to rozumiem. Państwo nie przestrzega własnej konstytucji, zataja to i owo przed własnymi obywatelami, parlamentami, rządami i mediami. Mam w sobie wystarczającą odrobinę rozsądku, doświadczenia i tolerancji, żeby to pojąć i zbytnio się nie oburzać.
Zdaję sobie sprawę, jak drastyczny pogląd wygłosiłem i jak bardzo mogłem oburzyć różnych skrupulantów i hipokrytów.
Ale jest pewna granica, której demokracji przekroczyć nie wolno. Demokracji nie wolno w imię obrony przed zbrodniarzami popełniać zbrodni. A torturowanie ludzi dla wymuszenia zeznań jest zbrodnią, choćby torturowany był sam zbrodniarzem. W rękach swoich oprawców przestaje być zbrodniarzem, w tym momencie jest tylko bezbronnym, udręczonym człowiekiem, na którym właśnie dokonywana jest zbrodnia. Tego we współczesnym, cywilizowanym świecie nie usprawiedliwia nic! To się niczym nie różni od okrucieństw popełnianych przez Gestapo, NKWD i UB w czasach stalinizmu. Na to ja się nie zgadzam. To jak najostrzej potępiam. Przeciw temu będę głośno protestował razem z innymi lub choćby w pojedynkę.

17 czerwca 2011
TRZYDZIEŚCI SZEŚĆ

Pod moim ostatnim wpisem pojawił się komentarz „emesa”:

„Stoimy tu, jak mi się wydaje, przed problemem nierozwiązywalnym. Nawet tak sztywno wytyczona przez autora granica: »dotąd i ani trochę dalej« daje się zapewne dyskutować. Przypomina mi się przy takich okazjach zawsze wypowiedziane przez autora przed lub po realizacji telewizyjnej »Rozmów z katem« gdzieś w latach 60-tych stwierdzenie, że okropność wojny na tym między innymi polega, iż stawia ludzi przed wyborami, do dokonywania których nie są ani przygotowani, ani zdolni (które z twoich dzieci ma pójść do gazu, aby to drugie ocalało? jeśli nie wydasz swoich, to rozstrzelamy/zgwałcimy twoją siostrę, itp). Ta wojna, z terroryzmem, także stawia tzw. cywilizowane społeczności przed wyborami, których rozstrzygnąć nie potrafią: jakie zło można wyrządzić (tortury), aby zapobiec jeszcze większemu złu (udany zamach, śmierć wielu)? W tekście, w którego szlachetność intencji nie wątpię (i sam je podzielam), taką granicę wyznaczyć i uzasadnić łatwiej, niż zadecydować w realnej sytuacji. To terroryści, świadomi istnienia tej granicy naszej słabości, przekraczają ją świadomie, aby się poza nią poruszać)”.
„Emesowi” jestem winien odpowiedź i szacunek dla jego myśli, zwłaszcza jednej, polemicznej wobec mnie, w sprawie tortur, kiedy mówi, że granicę „dotąd i ani kroku dalej” łatwiej wyznaczyć w tekście niż w realnej sytuacji. Wojna z terrorystami stawia nas mianowicie wobec alternatyw, których cywilizowane społeczności nie potrafią rozwiązywać – stwierdza słusznie „emes” – bo są to alternatywy – dodam już od siebie – piekielne, z obu członami umieszczonymi poza granicą „dotąd i ani kroku dalej”. Tytułem przykładu podaje „emes” alternatywy oferowane ludziom podczas II wojny światowej przez nazistów (powiedz, które twoje dziecko ma pójść do gazu, żeby ocalało drugie; zdecyduj: albo nam wydasz swoich, albo rozstrzelamy twoją siostrę).
Mam pewien kłopot z wojennymi analogiami przytoczonymi przez „emesa”. Kto jest teraz kim? Czy CIA to matka skazywanego na śmierć dziecka, brat zagrożonej rozstrzelaniem siostry? A torturowany w Guantanamo terrorysta (być może terrorysta, choć niekoniecznie) to gestapowiec i SS-man? Czy na odwrót?
Połowę wypowiedzi o torturach w Blogu poświęciłem zaakcentowaniu swojej tezy, zresztą wygłoszonej już w latach siedemdziesiątych, że demokracja (cywilizowana społeczność) w starciu z terroryzmem nie może dochować wierności własnym zasadom. Inaczej mówiąc, trzeba się w pewnych sytuacjach pogodzić z niedotrzymywaniem litery prawa czy zatajaniem lub ograniczaniem informacji, zwłaszcza pokupnej skądinąd sensacji medialnej, wzbudzającej panikę i podniecającej nastroje, a wręcz niezbędnej terrorystom. Ale jest miejsce, i to bardzo realne, niespekulatywne, gdzie właśnie musi być wyznaczona granica „dotąd i ani kroku dalej”. Nie można pozwolić tajnym służbom na popełnianie zbrodni w imię „wyższej konieczności”, także zbrodni rzekomo „niezupełnych”, „łagodnych” (przykładowo: zamiast przypalania, krajania żywcem lub wbijania igieł pod paznokcie jedynie podtapianie).
Otóż pozwolić na to nie można nie tylko dlatego, że są to przestępstwa odrażające moralnie, czyli nie tylko ze względu na mój abstrakcyjny, łatwiejszy w tekście niż w realnym życiu pryncypializm. Nie. Złudą jest przekonanie o praktycznej skuteczności takich zbrodni, dzięki którym za małą cenę ocalimy rzekomo cywilizowaną społeczność przed wielkimi zbiorowymi nieszczęściami, śmiercią wielu niewinnych i tak dalej. Krótko mówiąc, złudą jest przekonanie, że pozwolenie służbom specjalnym, by popełniały ukradkiem „małe” zbrodnie, opłaca się demokracji. W istocie jest to początek sprowadzania katastrofy na samych siebie.
„Emes” nie zauważa, że zanim podczas II wojny światowej przedstawiono komukolwiek potworne propozycje w sprawie dziecka i siostry, nazistowskie służby lub formacje specjalne, Gestapo, SS, zapewne też wywiad, otrzymały prawo dręczenia swych ofiar w imię oczywistej dla nazistów wyższej konieczności (zwalczania Żydów, komunizmu, zbrodniczych Polaków i tak dalej).
Także islamskim terrorystom przyświecają wyższe konieczności i wartości, przez nich rozpoznane, jak obrona przed krzyżowcami lub imperatyw odwetu za zniewagę Mahometa.
Czyż wyższą koniecznością chronienia ludu bożego, by nie ucierpiał od diabła, nie powodowała się święta inkwizycja, torturując czarownice – warto przypomnieć – cum maxima caritate et minima sanguinis profusione, to znaczy „z maksymalną litością i minimalnym rozlewem krwi”?
A czyż komuniści nie mieli dobrych motywów, takich choćby jak przeciwdziałanie wyzyskowi człowieka przez człowieka, by upoważniać swoich tajnych fachowców, czerezwyczajkę, GPU, hunwejbinów, polskich UB-owców do podobnie jak inkwizycyjne litościwego, aczkolwiek trochę przykrego postępowania z wrogami ludu? Co z tego wszystkiego wynikło i czym się kończy, wiemy. Obserwowałem tę ewolucję za swojego życia i wyciągnąłem z niej naukę raz na zawsze.
Niech więc nikt nie twierdzi, że teraz właśnie on „realnie” ocenił wyższą konieczność czy inną wyższą wartość uprawniającą do popełniania zbrodni, dzięki czemu osiągnie zbawienne cele. Niech przede wszystkim sam nie popełnia zbrodni.

PS O kulturze w „blogosferze”, anonimowości i skrywaniu się za „nickiem” – kiedy indziej.

22 stycznia 2011
TRZYDZIEŚCI SIEDEM

„Skąd w nas tyle tego?” – pyta „emes”. „Czy anonimowość w internecie, skrywanie się za »nickiem« wyzwala u wielu to, co w tych ludziach rzeczywiście tkwi?”.
Całkiem na pewno wyjść na jaw może tylko coś, co rzeczywiście jest. Ale czy to, co się tak ujawnia, a więc skrajna obelżywość i wulgarność z minimalnym udziałem rozumu, to jest wszystko, co taki człowiek w sobie ma? Jedyna treść prawdziwa? Najważniejsza?
Nie sądzę. To jest coś w rodzaju wydalanych dyskretnie odchodów. Każdy je w sobie ma i każdy musi wydalić, a jak dotychczas czynimy to w dyskrecji. Rozwój kultury i postęp obyczajowy nie osiągnął jeszcze takiego poziomu, byśmy nie potrzebowali osłony i spełniali nasz konieczny akt otwarcie, z dumnie podniesionym czołem. Może w przyszłości się doczekamy, na razie, by sobie ulżyć, potrzebujemy jeszcze zamykanych klozetów i „nicków”. Po wyjściu z WC i z internetu zachowujemy się normalnie, to znaczy mniej więcej przyzwoicie. Nasze olbrzymie napięcie słabnie, a poziom intelektualny wyraźnie się podnosi. Przypuszczam, że autorzy idiotycznych i plugawych wpisów znają z doświadczenia wszystkie te stany.
Na marginesie coś dodam. Wątpię, żeby ujawniane po latach dzienniki różnych osób, pisane kiedyś „do szuflady”, pokazywały nam ich prawdziwe, rzeczywiste i nareszcie wiarygodne oblicze. Bogać tam! Pokazują jakiś grymas, skurcz towarzyszący odkrztuszeniu dokuczliwej wydzieliny, a jakże, prawdziwej, bo te dzienniki w pewnej mierze pełniły rolę spluwaczki, ale czyż naplucie do spluwaczki było jedyną i najistotniejszą czynnością autorów?
Także w ocenie zaplutych i… no, nie powiem, jakichś za…anych internautów trzeba brać pod uwagę proporcje. Prawdopodobnie zajmują się jeszcze czymś innym. Niech to będzie naszą nadzieją, „emesie”!

 
Wesprzyj nas