Czy żeby ratować innych, trzeba zdradzić swoich? Co pamięć o ukraińskich sprawiedliwych mówi o naszej tożsamości? Dlaczego w trudnych czasach największym bohaterstwem bywa zachowanie się po ludzku? Sprawiedliwi zdrajcy to próba odpowiedzi na te ciągle aktualne pytania.


Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z WołyniaRzeź wołyńska to nie tylko liczby ofiar i polityczne spory, ale przede wszystkim poruszające historie ludzi. Witold Szabłowski, rusza na Ukrainę, by odnaleźć ostatnich żyjących świadków tamtych wydarzeń. Jako pierwszy szuka odpowiedzi na pytanie: kim byli Ukraińcy, którzy pomogli wówczas Polakom?

Wrogość między ludźmi tliła się jeszcze przed wojną. Ale gdy latem 1943 roku ukraińscy nacjonaliści zaczęli zabijać dziesiątki tysięcy Polaków, ich ukraińscy sąsiedzi musieli wybierać.

Jedni pomagali mordować, a czasem nawet zabijali swoje polskie żony i dzieci. Ale inni ryzykowali życie, chowając Polaków na strychach, w schowkach i stodołach.

Co spotkało panią Hermaszewską, gdy z półtorarocznym Mirkiem w ramionach uciekała przed banderowcami? Jakim cudem 10 tysięcy Polaków przetrwało w pospiesznie zbudowanej warowni, z której nie było żadnej ucieczki?

Jeden z najlepszych polskich reporterów rzuca nowe światło na rzeź wołyńską.

Witold Szabłowski – dziennikarz „Gazety Wyborczej”, autor cenionej książki “Zabójca z miasta moreli. Reportaże z Turcji”, laureat prestiżowej Nagrody Dziennikarskiej Parlamentu Europejskiego.

Witold Szabłowski
Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia
Wydawnictwo Znak
Premiera: 12 września 2016

Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia


1

W szkole w Kaszówce, gdzie mieszkaliśmy, dzieciaki, jak chciały mi dogryźć, mówiły: „Nie jesteś córką swoich rodziców”. – „A kim?” – pytałam. – „Znajdą po Polakach”. Szliśmy po szkole na sanki, a one dalej za mną: „Znajda, znajda”.
Wracałam potem zapłakana do domu, a mamusia mnie przytulała i mówiła: „Nie słuchaj głupot. Nasza jesteś. I tyle”.
Mama i tatko kochali mnie dużo bardziej, niż inni rodzice kochają swoje dzieci.
Tatko nazywał się Fedor Bojmistruk, rocznik 1905. We wsi mówili na niego Czarny Fedor, bo włosy miał czarne jak kruk.
Mama, Katerina, była od tatki cztery lata młodsza. Jak zmarł, wzięłam ją do siebie, choć mieszkam daleko, 150 kilometrów od Kaszówki; przyszłam tu za mężem Wołodią. Mama mieszkała ze mną jeszcze 14 lat, pomagała mi dzieci chować.
Jestem Hania. Hanna Fedorowna, z domu Bojmistruk. Tak mam w dokumentach i tak czuję, choć w rzeczywistości jestem kimś zupełnie innym.

2

Dom zbudowany jest już po wojnie, przez rodziców męża, bielony wapnem. Co roku, jak przyjdzie wiosna, sami go tym wapnem chlapią i wyrównują szpachlą. Bielenie chat to jedna z pierwszych rzeczy, jakie ludzie robią tu na wiosnę.
Podwórko jest podłużne, oddzielone od drogi żelazną bramą, a w ogrodzie różowieją i czerwienią się lwie paszcze, mieczyki i róże.
Po dachu przechadza się kot. Łazi z taką miną, żeby nikt nie miał wątpliwości, kto naprawdę jest tu gospodarzem. Hania? Owszem, mleka naleje, dba o chudobę. Jeść kurom sypie, świni kartofli przyniesie. To ona sadzi lwie paszcze w ogrodzie. No, ale jakże ma być Hania gospodarzem, skoro sama ani jednej myszy w życiu nie złapała? I czy widział ją ktoś, żeby po dachu chodziła? A jak gospodarz się chociaż czasami po dachu nie przejdzie, to co z niego za gospodarz? Pchi…
Jest i Sasza, Hani syn. Był budowlańcem w Kijowie, dobrze mu się powodziło, aż w 1986 roku posłali go, żeby pomagał usuwać skutki wybuchu w jakiejś elektrowni. Kot nie pamięta tych wydarzeń, nie ma więc Sasza u niego większej estymy za czarnobylski dodatek do renty. A to właśnie Czarnobyl zabrał Saszy młodość. Napatrzył się na okropne rzeczy, kilku kolegów mu umarło, nie umiał sobie miejsca znaleźć, wrócił więc do matki na wieś. Od tamtej pory razem tu gospodarzą.
Owszem, na wiosnę bieli chatę, jesienią pakuje dynię do słoików, zimą do pieca dokłada. Jak trzeba, to kawałeczek ziemi, który mają po kołchozie, zaorze i zabronuje. No, ale on myszy też nie łapie i po dachu też nie łazi. Nawet kurom rzadko jeść sypie. Woli piwo wypić i postrugać coś w drewnie.
Nikt nie powinien mieć wątpliwości, że prawdziwym gospodarzem w tym domu jest kot Biełka, z białym pyszczkiem i czarnymi uszami, dobrze odżywiony, ale żwawy, sprytny i łowny.
Pod tym bielonym domem, przy bramie, pod czujnym okiem kota-gospodarza, rozmawiamy dłuższą chwilę. Pani Hania jest tak przejęta przyjazdem kogoś z Polski, że zapomina zaprosić mnie na podwórko. Dopiero po dwóch kwadransach patrzy, jakby obudziła się z jakiegoś letargu, i mówi:
– A co my tak przy bramie stoimy? Niech pan wchodzi na herbatę!
W domu najpierw jest mała sionka, za nią kuchnia – królestwo Hani. To ona wie, gdzie który garnek. Gdzie jajka, gdzie kawa, a gdzie deski do krojenia. Czajnik podskakuje na fajerce. Rozmawiamy chwilę o życiu i nieżyciu. O sprawach ziemskich i cerkiewnych.
Ale w kuchni nie będziemy siedzieć. Gość z Polski powinien wejść na pokoje, tam gdzie wchodzą najbliżsi albo gdzie się wpuszcza batiuszkę, jak odwiedza chorych w domu.
Wchodzę więc.
Herbata w szklankach ze srebrnymi uchwytami parzy w usta. Wokół piętrzą się bezliki haftowanych serwet – pani Hania godzinami wyszywa wiewióreczki, bociany, cwietoczki i inne wzory. Podziwiamy je przez chwilę, aż Hania wzdycha i siada po drugiej stronie drewnianej ławy, która tu robi za stół, a ja znowu zamieniam się w słuch.

3

– Rodzice mi nie powiedzieli nigdy ani słowa o tym, skąd się u nich wzięłam. Kiedy mama już była stareńka, ciocia, jej siostra, wszystko mi opowiedziała „My, stare, niedługo poumieramy – mówiła – a ty powinnaś znać prawdę”. I jeszcze mamie tłumaczyła: „Nie może być tak, że my do grobu pójdziemy, a Hania nie będzie nic wiedzieć. Powiedz jej!”.
Ale ciocia znała tę historię z drugiej ręki. Powiedziała dużo, ale najważniejszych szczegółów nie znała. A ja bym chciała wiedzieć, jak się nazywali moi prawdziwi ojciec i matka. Nawet jeśli tam zginęli, to chciałabym znać chociaż imię i nazwisko tej polskiej mamy. To ważne dla człowieka, żeby wiedział takie rzeczy. Sama miałam trójkę dzieci – jedna córka zmarła – i choćby nie wiem co się stało, chciałabym, żeby wiedziały, kim ja jestem. Jakie jest moje imię i nazwisko. Chociaż tyle – imię. I nazwisko.
Idę więc do mamy, mówię: „Mamo, już wiem, że nie jestem wasza. Opowiedzcie mi, jak to było”.
A mama płacze. Powtarza: „Nasza jesteś, córeczko”. Chowa się przede mną. Drzwi zamyka. Z ciotką w ogóle przestała rozmawiać, choć wcześniej dzwoniły do siebie co kilka dni.
Podobno były takie dzieci w innych wioskach, które po wojnie odnajdywała rodzina, nawet dalsza, i które wyjeżdżały. Boże, jak oni się musieli tego bać, skoro tak mnie kochali… Mówiłam już panu, najlepszy materiał, niedźwiadki, zajączki… Ktokolwiek nowy się we wsi pojawiał – geodeta, leśnik, ktoś z urzędu – oni się biedni trzęśli, że to ktoś przyjechał zabrać ich Hanię.
No dobrze. Ale przez wiele lat nikt nie przyjechał. Potem, jak miałam 40 czy 50 lat i własne dzieci, wiadomo już było, że nigdzie nie pojadę. Dlaczego wtedy mi nic nie powiedzieli?
Myślę, że z przyzwyczajenia. Skoro całe życie ukrywali, to już nie umieli powiedzieć. Może nawet sami zaczęli wierzyć, że jestem ich córką? Jak człowiek w coś mocno chce uwierzyć, to w końcu uwierzy, no, sam niech pan powie, czy tak nie jest.
Ale jak zamieszkałam we wsi mojego męża, nagle okazało się, że ludzie tu, pod Horochowem, o wszystkim wiedzą. Skąd wiedzieli? Okazało się, że mój tatko, który ze mną nie chciał o tym rozmawiać, z ludźmi we wsi gadał bardzo dużo. Widać siedziało to w nim.
W 1943 roku jakaś banda napadła na polską wieś, która się nazywała Gaj. Cały dzień ludzi zabijali. Co to była za banda? Dlaczego to robili? Nie wiem. Mówią, że banderowcy; ci, co walczyli o wolną Ukrainę.
Po wsi Gaj nie ma dziś śladu, choć była to bardzo duża wioska. Ale długo nie wiedziałam, że tam przed wojną była wieś – las, jak wszędzie, tyle że trochę młodszy. Dopiero jak byłam nastolatką, ktoś ze starszych zaczął mówić – a, tutaj do polskiej szkoły chodziłem. Tutaj kolegę Polaka miałem. I tak po odrobince się dowiadywałam, że tu w czasie wojny jakichś ludzi zamordowali. Dziwne, prawda? Że tyle czasu nikt nic nie mówił. To były wioski odległe od siebie dwa kilometry; ludzie do Gaju i do kowala jeździli, i w różnych innych sprawach. I mój tatko i mama musieli tam być wiele razy. A przez wiele lat tylko po zdziczałych wiśniach i jabłonkach można było poznać, że kiedyś tam były domy, szkoła, normalne życie. Jakby ludzie z jakiegoś powodu chcieli ten Gaj zapomnieć, wyrzucić go z głowy.
Podobno Polacy piękne sady mieli. Ich wiśnie były najlepsze w okolicy. Ludzie w Kaszówce do dziś wspominają, że takie soczyste, słodkie. Można było poznać, kto się przyjaźni z Polakami po tym, że sok z wiśni miał w domu.
Nigdy nie myślałam w ten sposób, że tam moi mama i tata leżą; nawet jak już znam prawdę, to ciężko mi o tym myśleć w ten sposób. Niby to wiem, niby wiem, że tam moi rodzice, dziadkowie, a pewnie i ciotki, wujowie, rodzeństwo leżą, ale jakoś to do mnie nie dociera. Może jakby Bojmistrukowie mnie źle traktowali, toby było inaczej. Tobym tęskniła za tym, co mogło być. Ale oni mnie tak kochali, tak gładzili, że nawet się nie zastanawiałam, jakby mi było z tymi innymi rodzicami.
Dwa dni po masakrze (…) ta banda, która tam ludzi wymordowała, wróciła i kazała ludziom z Kaszówki pochować zabitych, bo już się zaczęli rozkładać. Wtedy mnie znaleźli, gdzieś wśród drzewek owocowych. Podobno płakałam w stodole, a obok mnie leżały same trupy.
Kaszówka to wioseczka-bajeczka, nie sposób się w niej nie zakochać. Pięknie położona nad rozleniwioną tu nieco rzeką Stochód, w której kąpią się gęsi; otoczona z każdej strony gęstym lasem, z błękitną cerkwią pośrodku, wokół cerkwi stoją chaty i chatynki, częściej drewniane niż murowane, a z każdej chaty i chatynki leci z komina dym. Nic dziwnego, że przed wojną, jak pytali na Wołyniu sołtysa, jak duża jest wioska, to nie odpowiadał ani w duszach, ani w chatach, ale w dymach.
Prawie każdy gospodarz ma tu konia albo i parkę. Zimą jeździ się saniami, które latem zawiesza się na ścianie stodoły. Latem jeździ się furmanką albo (rzadziej) kolaską. Samochody mają tylko bogatsi, a koń stoi na co drugim podwórku.
Dotrzeć tu można na dwa sposoby: albo z drogi Kowel – Łuck trzeba w Hołobach przy ruinach katolickiego kościoła skręcić w lewo i jechać kilkanaście kilometrów prosto, albo z drogi Kowel – Kijów skręcić w prawo i też jechać kilkanaście kilometrów szutrową drogą przez las. Leśnictwo umieściło przy tej drodze kilka tablic z ostrzeżeniami i prośbami. Żeby nie śmiecić. Nie palić ognisk. Uważać na lisy – mogą być wściekłe.
Jeśli ruszymy od szosy łuckiej i dołożymy kilka kilometrów na popolskim bruku, a później pół kilometra polną, wyjeżdżoną przez furmanki drogą, dojedziemy do miejsca, gdzie kiedyś stała wioska Gaj. Wystarczy przejść kilkanaście metrów, żeby dotrzeć do dawnego rowu strzeleckiego, gdzie mieszkańcy sąsiednich wiosek (niektórzy z nich sami wzięli udział w zabijaniu) zrzucili ciała zabitych. Później, już w czasach wolnej Ukrainy – to wyszło w czasie ekshumacji – zrobili sobie w tym miejscu nielegalne składowisko śmieci. Do dziś często można tu wsadzić nogę do dziury – to miłośnicy historii z Kowla, Łucka albo innych większych miast szukają za pomocą wykrywaczy metalu złota po Polakach.
Jeśli jednak ominiemy Gaj i pojedziemy prosto do Kaszówki, starsi ludzie od razu pokażą, gdzie kiedyś mieszkała rodzina Bojmistruków, ukraińskich rodziców pani Hani. Tu na wioskach ludzie znają swoich sąsiadów do trzeciego pokolenia wstecz. Pytanie o kogoś, kto wyprowadził się pół wieku wcześniej, nikogo nie dziwi. Wiem to, bo jeżdżę po wsiach Wołynia już od kilku lat z takimi dziwnymi pytaniami. Szukam historii takich jak historia pani Hani i jej ukraińskich rodziców. Historii o dobrych ludziach, którzy ryzykowali życiem, żeby uratować swoich sąsiadów w czasie wojny, a głównie w czasie rzezi wołyńskiej w 1943 roku. Czasami ratowali współmałżonków, czasami sąsiadów, czasem obcych ludzi.
Czasami – jak w przypadku pani Hani – ratowali małe dzieci. Jestem w Kaszówce, bo podejrzewamy razem z panią Hanią, że starsi ludzie wiedzą, z czyjego podwórka została jako dziecko zabrana. Między Gajem a Kaszówką był stały kontakt. Ludzie z tych dwóch wiosek dobrze się znali, wiedzieli, kto gdzie mieszkał. Jej nikt nie zdradzi nazwiska polskich rodziców, choćby przez wzgląd na Fedora i Katerinę. Ale może mnie powiedzą?
– Bojmistruki? O, tam, gdzie teraz te krzaki tarniny rosną, mieszkali – pokazuje dawna sąsiadka. – Fedor zmarł, matka się wyprowadziła, to i o chatę nikt nie dbał. Spłonęła któregoś dnia. Może się samo zajęło, a może dzieciaki dla zabawy podpaliły? Hania? Wszyscy tu wiedzieli, że ona jest od Polaków. Do dziś na nią mówią Hania Polaczka. Ale matce chyba by serce pękło, jakby ktoś Hani o tym powiedział, jakby z nią zaczął o tym rozmawiać. Ale jeśli chcecie się więcej dowiedzieć, jedźcie do drugiej części wsi, za Stochód. Tam ją najpierw przywieźli. Może wam coś powiedzą.
Jadę więc do tej części wsi. Ludzie od razu pokazują mi tu żółtą, położoną niedaleko błękitnej cerkwi chatę, do której w 1943 roku przywieźli furmanką małą dziewczynkę z Gaju.
– Hania? Jak znaleźli tego dzieciaka, zaczęli na miejscu radzić, co z nią zrobić – opowiada jeden z najstarszych mieszkańców Kaszówki, pan Walery, który pamięta ten dzień. – Banderowcy takie dzieci zabijali. Jeśli ktoś ich nie słuchał, mogli mu spalić gospodarstwo albo rozstrzelać – każdy Lach miał być zabity, nieważne, ile miał lat. Ale z drugiej strony, jak zabić maleńkie dziecko, które cudem się uratowało? Oddać banderowcom? Czy spróbować ją ocalić? Taki nad nią odbyli sąd.
W końcu jeden z gospodarzy, Ołeksandr Jaszczuk, bierze dziewczynkę na swoją furmankę i rusza. „Co ma być, to będzie, ale dzieciaka nie zabijemy” – mówi. A że jest szanowanym gospodarzem, ludzie w milczeniu mu przytakują. Kaszówka nie trzyma z banderowcami. Miejscowy batiuszka został nawet zastrzelony, bo podobno nie chciał dać ślubu ich przywódcy ani święcić noży, których mieli używać w trakcie rzezi.
We wsi małą Polkę biorą na przechowanie rodzice Kateriny Bojmistruk.
Katerina i Fedor nie mogą tej nocy spać. Sami nie mają dzieci, a mała Polka jest śliczna – ma włosy w kolorze lnu i niebieskie oczęta.
Aż trudno dziś sobie wyobrazić ten dylemat. Z jednej strony – wojna przysyła im upragniony prezent, dziecko, którego sami najwyraźniej mieć nie mogą. Z drugiej – ten podarunek losu może ich kosztować życie.
Co robić?
Decydują się po dwóch tygodniach. Biorą małą do domu i czym prędzej jadą do cerkwi, do pobliskich Hołób, by ochrzcić.

6

W samym centrum Kaszówki, zaraz obok cerkwi, stoi mała chatynka. W środku tyle miejsca co na łóżko i mały piec. Przed chatynką – płotek, a przy nim – ławeczka. Tu w pogodne dni grzeje się na słonku 89-letni Wołodymyr Jaszczuk, ostatni żyjący uczestnik wyprawy, która w 1943 roku przywiozła do wsi małą Hanię – oprócz samej Hani, rzecz jasna. To jego ojciec zdecydował wtedy, żeby dziecka nie zabijać, tylko przywieźć do wsi.
Chciałbym mu zadać wiele pytań, ale nie jest to łatwe.
Po pierwsze, Jaszczuk bardzo źle słyszy. Trzeba krzyczeć, a i tak może nie zrozumieć pytania.
Po drugie – wiek robi swoje. Jaszczuk nie poznaje sąsiadów, nie poznaje swoich dzieci i często nie wie, w jakiej epoce zasnął, a w jakiej się obudził.
Na szczęście jest jedna sąsiadka, którą Jaszczuk bardzo lubi. Ją poznaje prawie zawsze i kiedy ona krzyczy, rozumie niemal wszystko.
Idę po tę sąsiadkę.
– Dziadku! Dziaaaadkuuuu!!! – krzyczy sąsiadka. – Pan jest z Polski! O Hani naszej pisze. O Hani! Tej, którą żeście z Gaju przywieźli!
– O Hani Polaczce? – upewnia się Jaszczuk i przekrzywia głowę. – A to może Polak? – pyta i wskazuje na mnie pomarszczonym palcem.
– Polak – potwierdza sąsiadka.
– „Jeszcze Polska nie zginęła!” – staruszek zaczyna śpiewać hymn, którego nauczył się w polskiej szkole. A później pogrąża się na chwilę w letargu, jakby próbował znaleźć w głowie choć kilka słów, które mogą mi się przydać.
– Jak ją wzięli Bojmistrukowie, bandy robiły im problemy – mówi wreszcie, ważąc każde słowo. – Cała wieś wiedziała… – dodaje i znów zastyga, jakby szukał w głowie dalszych słów. Zamyka na chwilę oczy. Otwiera. Znów zamyka. Spogląda na mnie po dłuższej chwili. Potem spogląda na sąsiadkę.
– A ten mężczyzna, to kto? – pyta i pokazuje na mnie palcem.
Nie pogadamy, choć i tak uświadomił mi ważną rzecz. Małą Polkę z Gaju ratowała cała Kaszówka, nie tylko rodzina Bojmistruków. – Fedor skarżył się kiedyś mojemu ojcu, że raz przyjechali banderowcy i kazali im Hanię oddać – dodaje pan Walery. – Bojmistruk na to, że to jego córka i że najpierw muszą jego zastrzelić. A oni, że oczywiście, zastrzelą małą, a potem jego i żonę. Ale jak zobaczyli uśmiechniętą dziewczynkę z buzią jak pierożek, uwierzyli, że jest Ukrainką. A może tylko udali, że wierzą? Ważne, że dali im spokój. Choć Fedor całą wojnę bał się banderowców; zwłaszcza jak poszedł na front. Bał się, że w tym czasie przyjadą i zabiorą dziecko Katerinie.
– Moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa jest takie – mówi pani Hania. – Leżymy z mamusią pod łóżkiem, w domu są jacyś mężczyźni, a mamusia trzyma mi rękę na ustach. I ja już wtedy, choć miałam pewnie niecałe trzy latka, dobrze wiedziałam, że się nie mam prawa odezwać. Musiała mnie mamusia tego uczyć dużo wcześniej. Tatki nie było, pewnie był na froncie, a myśmy się ukrywały. Pamiętam, że ci mężczyźni pochodzili chwilę po tej izbie, w której myśmy leżały, porozmawiali, i wyszli. Może nas nie zauważyli. A może i zauważyli, ale okazali się ludźmi. Tam przecież też jeden poszedł sam, bo chciał, a drugi poszedł, bo mu kazali.

7

– Czasem myślę, że może do dziś mnie ktoś szuka. Może brat, siostra, jakiś kuzyn… Może po prostu ktoś z tej wioski, kto ocalał i pamięta, że u kogoś była roczna dziewczynka. A może cała rodzina gdzieś jest? Wyobraża pan sobie? My tu mamy pół opowieści, a oni – drugie pół. Jakby się znaleźli, to się te dwie połówki połączą. Czasem, jak zacznę o tym myśleć, to aż zasnąć w nocy nie mogę. Przewracam się z boku na bok. W końcu mówię do Pana Boga: „Proszę, Panie Boże, pomóż mi odgonić te myśli. Jeśli gdzieś żyją moi krewni, to daj im zdrowie, ale ja chcę już spać”. I jakoś tak powoli, powoli zasypiam.
Choć im więcej lat mija, tym mniej mam nadziei, że się czegoś dowiem.
Kiedyś sobie marzyłam, że ktoś przyjedzie. Nie chodzi o to, żeby mnie stąd zabierał, bo ja i miałam, i mam bardzo dobre życie. Rodzice uratowali mnie od śmierci, wychowali jak swoją. Jak rok temu dzieci mi zrobiły siedemdziesiąte urodziny, to aż się popłakałam. I tort był, i dużo gości, i bańka bimbru.
Trzy dni się bawiliśmy. Śpiewaliśmy i Wołyń maja, ziemla maja, i Czerwoną rutę. Ale mimo wszystko człowiek chce wiedzieć, kim byli jego rodzice.

 
Wesprzyj nas