Wybór najlepszych tekstów z trzech ostatnich lat znanego i cenionego dziennikarza Marcina Mellera, czołowego felietonisty „Newsweeka”.


Sprzedawca arbuzówW soczystych anegdotach wątki prywatne łączą się ze sprawami większej wagi, młodość szumna i durna z refleksjami z życia męża i ojca, aktualne wydarzenia polityczno-społeczne przywołują wspomnienia z czasów PRL-u.

Wszystko to spisane piórem żywym, błyskotliwym, dotykającym sedna spraw, niepozbawionym czułej ironii i dowcipu, za które kochają Marcina Mellera rzesze czytelników.

Marcin Meller, ur. w 1968 r. Syn Beaty i Stefana. Mąż Ani, tata Basi i Gucia. Warszawiak z urodzenia, historyk z wykształcenia, dziennikarz z zawodu. Obecnie pisze do „Newsweeka” i pokazuje się w TVN i TVN24. Miłośnik Reszla i kajaków. Z Anną Dziewit-Meller napisał “Gaumardżos! Opowieści z Gruzji”, a w pojedynkę “Między wariatami. Opowieści terenowo-przygodowe”. Obydwie książki stały się bestsellerami.

Marcin Meller
Sprzedawca arbuzów
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 12 października 2016

Sprzedawca arbuzów


Dla Basi, Gucia i Ani za te wszystkie piątki,
kiedy bez kija nie podchodź, bo tatuś męczy felieton.

CO TO ZA KSIĄŻKA,
czyli coś na kształt wstępu do wyboru moich ulubionych felietonów z ostatnich trzech lat

Nie jestem nienormalny, więc bez bicia przyznaję, że lubię, gdy mnie chwalą. Ale jest pewien rodzaj komplementu, który budzi we mnie mieszane uczucia, a niekiedy po prostu przywołuje wypieraną grozę. A mianowicie gdy słyszę od ukontentowanych czytelników mych felietonów, że mam lekkie pióro. „Widać, panie Marcinie, że panu to pisanie łatwo przychodzi, tak bez wysiłku, od niechcenia”. Aha, od niechcenia. Łatwo przychodzi. Muszę to żonie powtórzyć.
Bo Ania wie najlepiej, jak ja rodzę te leciuchne jak wiosenne pyłki kawałeczki. Może co tydzień podziwiać mój zespół napięcia przedfelietonowego, rytualnie zaczynający się czwartkowo- wieczornym pytaniem wypowiedzianym spanikowanym głosem: „O czym mam napisać?”. Następnie deklaruję, że jestem beznadziejny, do niczego się nie nadaję i rzucam pisanie – a potem jest tylko gorzej. Oczywiście kiedy patrzę na wybór, który Ci przedkładam, Szanowny Czytelniku, serce me rośnie i mam nadzieję, że dostarczę Ci w nim pożywnej mieszanki zabawy, wzruszeń, refleksji i irytacji. Ale samo pisanie to dla mnie koszmar. Jakbym się skupił, to zapewne przypomniałbym sobie, gdzie i w jakich okolicznościach pisałem każdy z zamieszczonych tu tekstów, a to dlatego, że męczyłem się jak diabli i te bóle porodowe nieźle zapadły mi w pamięć.
Zawsze lubiłem czytać felietony. Trudno, żeby było inaczej. Z najodleglejszego dzieciństwa pamiętam jak przez mgłę, że dla moich rodziców nowy felieton Arta Buchwalda, Kisiela czy Daniela Passenta to było prawdziwe czytelnicze święto, o którym potrafili mówić przez kilka dni. Nic więc dziwnego, że podziwiałem felietonistów, nie śniąc, że kiedyś sam spróbuję wystartować w tej trudnej dyscyplinie. Zdarzało się, że bardziej lubiłem poboczną, felietonową działalność wybitnego twórcy niż jego właściwe dzieła, tak jak w przypadku felietonów Jerzego Pilcha z czasów „Tygodnika Powszechnego”. Do dzisiaj na najważniejszej książkowej półce w mym domu, czyli w toalecie, honorowe miejsce zajmują ulubieni felietoniści: Kisiel, Antoni Słonimski, George Orwell, Arturo Perez-Reverte (mój osobisty numer jeden), Jeremy Clarkson, Stanisław Barańczak czy Bolesław Prus. Oczywiście poczytałbym sobie za niesłychany zaszczyt, gdybym wylądował w Twojej, Drogi Czytelniku, toalecie. Nie ma doskonalszego miejsca na czytanie felietonów.
Te zebrane w Sprzedawcy arbuzów podzieliłem na cztery części. Zaczynam rodzinno-intymnie, potem wkraczają klimaty okołopolityczne, następnie obyczajowe, a skoro faceta poznaje się po tym jak kończy, to ja kończę kulturą.
Wszystkie z wyjątkiem dwóch ukazały się w „Newsweeku”. Wszystkie z wyjątkiem jednego po raz pierwszy pojawiają się w wydaniu książkowym. A ten jeden rodzynek to Kąpiąc Gucia, który zamieściłem już w mej poprzedniej książce Między wariatami, ale bez którego część pierwsza niniejszego tomiszcza byłaby niepełna.
A więc dobrej lektury, zmiennych nastrojów – krótko mówiąc, czytelniczego rollercoastera życzę!
Pobawimy się?

Dzień mamy

Moja mama Beata zmarła 27 czerwca 1999 roku. Kilka miesięcy później siedziałem w kuchni u przyjaciół, krytyczki literackiej Justyny Sobolewskiej i historyka starożytności Marka Węcowskiego. Justyna i Marek mogą padać na twarz, użerając się z codziennością, harując, by zarobić na życie, wychować dzieciaki, ale z morderczą regularnością spraszają na Hożą przyjaciół. Wyciągają, co mają w lodówce – Marek zawsze poda jakiś podejrzany alkohol przywieziony z naukowych wojaży, w postaci rumuńskiego bimbru – i stwarzają tak niezwykłą atmosferę, że chce się nam rozmawiać o abstrakcyjnych sprawach w rodzaju literatury, filmu czy poczucia honoru i czarnego humoru. Tego ostatniego zawsze dostatek.
Często zagląda do nas tata Justyny, krytyk filmowy Tadeusz Sobolewski. Słucha, animuje rozmowę, jest jej dobrym duchem. I wtedy, pod koniec 1999 roku, w kuchni u Węców coś we mnie pękło. Pod wpływem wywołanego przez kogoś wspomnienia mojej mamy kompletnie się rozsypałem. Poczułem się – mimo że miałem wówczas 31 lat – straszliwie opuszczony i bezradny z tą porażającą świadomością, że jej naprawdę nie ma i już nigdy nie wróci.
Tłumione miesiącami uczucia eksplodowały, trząsłem się i płakałem, przyjaciele ciepło milczeli, a Tadeusz zwrócił się do mnie: „Marcin, im dłużej ich nie ma, tym bardziej z nami są”. Chciałem mu odpowiedzieć coś brutalnego, żeby się schował z tymi swoimi chrześcijańskimi mądrościami, ale im więcej czasu mija od tego wieczoru, tym bardziej wiem, jak bardzo miał rację. Póki żyję, mama będzie ze mną.
Miałem jedenaście lat, wróciłem ze szkoły do domu, mamy nie było, a tata poprosił mnie na rozmowę i zaczął tłumaczyć, że chyba już do nas nie wróci i muszę być dzielny.
Była piękną kobietą, miała tylko trzydzieści cztery lata i nagle zapadła na niezwykle rzadką, śmiertelną chorobę. Umarłaby już wtedy, gdyby nie trafiła w ręce doktor Ewy Decker z warszawskiego szpitala na Płockiej. Lata później nasi amerykańscy przyjaciele zabrali mamę do najlepszych specjalistów z Harvardu i ci magicy powiedzieli, że nie zrobiliby niczego innego niż ta skromna lekarka z zapyziałej PRL.
Tak więc Ewa Decker podarowała mamie kolejnych dwadzieścia lat życia, a ja prawie zapomniałem o traumatycznej rozmowie z tatą. Bo mama była tak cudownie ciepłą i optymistyczną osobą, że daj Boże apetytu na życie niejednemu zdrowemu.
Moja młodsza o osiem lat siostra Kasia mówi, że kiedy sama została matką, zrozumiała, jak nieprawdopodobnym hartem ducha odznaczała się nasza mama. Bo Kasia i jej brat bliźniak Andrzej długo nie wiedzieli, że mama żyje z odroczonym wyrokiem śmierci. Niby jak się mieli dowiedzieć? Teraz wiemy, jak cierpiała, ale nawet gdy organizm nie wytrzymywał, kiedy lądowała na wózku inwalidzkim, to umalowana, uśmiechnięta krzątała się w kuchni, żeby zapewnić dzieciom beztroskie dzieciństwo. I ono było, przysięgam wam, beztroskie. I kiedy jak każda matka mówiła, że swymi ekscesami pędzimy ją do grobu, to traktowaliśmy to jak żart, bo niczym nie dała poznać, że jej słowa miałyby być cięższe od żartu.
Teraz Kasia mówi, jak bardzo rozumie, że nasza mama to matka archetypiczna, wzór wzorów, najdzielniejsza z kobiet, twardzielka, która dałaby się pokroić za swoją rodzinę. Nasi amerykańscy przyjaciele, Rich i Judy, ci, którzy wzięli ją do Harvardu, piszą: „Jeśli chcesz opowiedzieć o Beacie, napisz, że nigdy nie powiedziała o nikim złego słowa. I że była przepełniona miłością do was, swojej rodziny, i że ta miłość pozwalała jej, wbrew coraz bardziej wyniszczającemu cierpieniu, trwać i żyć”.
Kilka miesięcy po śmierci mamy jakimś okrutnym zrządzeniem losu i Poczty Polskiej tata dostał od niej list, który wysłała tuż przed. Pisała, że już nie ma siły walczyć, że jej duszyczka ulatuje i żebyśmy byli dzielni, i że wszystko będzie dobrze, bo jesteśmy dobrymi ludźmi.
Zawsze żyła trochę w cieniu taty, urodzonego gwiazdora, fascynującego człowieka, ale trudnego partnera na życie. Miała do tego dystans. Taki chłopski zdrowy rozsądek. Bo sama była chłopką spod Lwowa. Znaczy niby szlachta zaściankowa, ale nie żartujmy – chłopstwo twardo trzymające się ziemi. Poświęcała się pracy w Muzeum Historycznym Warszawy, nie odpuszczała nawet wtedy, kiedy nie miała sił, i autentycznie się smuciła, gdy wyjeżdżała z tatą na placówkę. Dla niej wszystkie Paryże świata nie były warte trzeszczących schodów przy Rynku Starego Miasta.
I kiedy tata kupił działkę pod Pułtuskiem, wpadł w fazę chłopomaństwa i szedł się integrować z ludem, to mama się śmiała i go kurowała, gdy lud znosił tatę nieprzytomnego po intensywnej integracji bimbrowej. Pokpiwała, kiedy za bardzo wczuwał się w rolę ambasadora. Sama, mimo że nie miała talentu do języków, uczyła się w mozole francuskiego na piosenkach Béarta i Brela i pozostawała tą samą bezpretensjonalną Galicką, jak ją w żartach nazywaliśmy, używając jej panieńskiego nazwiska.
Kiedyś na Wszystkich Świętych zrobiło się jej ckliwie w Paryżu i zadzwoniła do mnie do Warszawy z pytaniem, gdzie jest grób Jima Morrisona, którym ją katowałem i którego muzykę polubiła, choć zawsze wolała klasykę. Kupiła świeczkę albo kwiatek i poszła na cmentarz Père-Lachaise. Często sobie wyobrażałem moją stateczną mamę oddającą w Paryżu cześć amerykańskiemu, genialnemu, złemu chłopcu rock’n’rolla w to najbardziej polskie z polskich świąt. I uwielbiałem jej ciepły surrealizm.
I tak, im dłużej jej nie ma, tym bardziej ze mną jest. I nigdy nie przestanę tęsknić, mamo.

Kąpiąc Gucia

A więc powiadacie, „Newsweeku” szanowny, że jako młody stażem tata mam napisać o świadomym tacierzyństwie, znaku naszych pięknych czasów. Bo bycie fajnym, zaangażowanym ojcem staje się wręcz modne. No, coś jest na rzeczy. Znajoma, która uczyła mnie wiązać takie przypominające chustę nosidełko, rozczuliła się, że nic tak na laski nie działa jak facet z worem na brzuchu.
Ale, ale! Jest jeden problem. Kiedy słyszę o tej wzbierającej fali nowoczesnego ojcostwa, zdaję sobie sprawę, że mnie to w pewnym sensie nie dotyczy. Bo ja wiele lat temu zostałem wychowany przez ojca, co – jak rozumiem – jest postulatem postępowych matek. Odkąd pamiętam i dokąd pamiętam, był obok mnie, ze mną. „Słońce pleni się/ na wszystkie/ strony/ chodzimy nad wodę/ lato i woda/ to dobrzy bogowie/ mój synek/ mówi o nich przez cały dzień/ potem wracamy do/ domu/ dom to jest również łatwe słowo” – pisał w wierszu dwudziestoośmioletni bezrobotny historyk (wyrzucony z pracy w marcu 1968 roku) o swoim dwuletnim synku. O mnie.
Kiedy miałem niespełna osiem lat, urodziły się „one”, jak wszyscy nazywali moje bliźniacze rodzeństwo: Kasię i Andrzeja. Nagle wypadłem z centrum uwagi, które wypełniły dwie małe poczwary. Rodzice szybko się zorientowali, że coś jest nie tak, i postanowili, że mama zostanie z bliźniakami, a tata zabierze mnie na chłopacką wyprawę. Minęło trzydzieści sześć lat, a ja pamiętam, jakby to było wczoraj, jak po ciemku rozbijaliśmy namiot w pienińskiej wiosce pod drzewem i nagle drzewo się zapaliło, bo to była drewniana latarnia, i zwijaliśmy się ze śmiechu w naszych wilgotnych śpiworach. A potem w Bieszczadach poszedłem myć kochery w strumieniu i zobaczyłem byka, i uciekłem do taty, który mi tłumaczył zapłakanemu, że to krowa, a nie byk, ale naczynia szlag trafił. I siedziałem mu na kolanach i prowadziłem samochód po polnych bezdrożach. I czułem się, jakbym był wicekrólem świata na dworze mojego supertaty.
Nienawidziłem go, kiedy w liceum, w weekend, gdy mogłem pospać, budził mnie o dziewiątej rano, kiedy zmuszał do czytania Sienkiewicza i Żeromskiego, kiedy dawał mikrokieszonkowe, tłumacząc, że więcej muszę zarobić sam. Kochałem go, gdy w Paryżu, w którym byłem pierwszy raz w życiu, zamiast kisić zaskórniaki ze stypendium, wziął mnie do Dzielnicy Łacińskiej na prawdziwy francuski befsztyk. Wtedy, w latach osiemdziesiątych, kosztował pewnie jedną czwartą polskiej pensji wykładowcy. Tata skąpił na duperele, ale uważał, że konsumpcja takiego befsztyka to obowiązek jak lektura Hrabiego Monte Christo. A na to żadnych pieniędzy nie szkoda.
Wielu kolegów zazdrościło mi takiego ojca, gdy widzieli, że nawet smyka traktuje jak dorosłego, rozmawia ze mną poważnie, a jednocześnie potrafi się wygłupiać i stroić sztubackie żarty. I kiedy ludzie mnie pytają: „Skąd w tobie tyle optymizmu i apetytu na życie?”, odpowiadam: bo tak mnie wychowano. W poczuciu, że życie jest piękne i że chodzi o miłość, przyjaźń, lojalność, uczciwość i dobre chwile. I jeszcze parę rzeczy, ale wszystkie ze znakiem plus. To mi kładli do głowy mama Beata i tata Stefan.
A teraz jest mój Gucio (jaka szkoda, że ich nie pozna) jak zwiastun zapowiedzianego szaleństwa. Od pierwszego dnia, kiedy go zobaczyłem jako plamkę na zdjęciu, zrozumiałem, że zwariuję.
Z moim przyjacielem Maksem było inaczej. W ciąży żony był przerażony. Spanikowany. Pamiętam ten dzień, 12 kwietnia 2006 roku. Siedziałem w Moskwie na lotnisku Szeremietiewo, czekałem na samolot do Tbilisi, kiedy zadzwonił Max. Mój serdeczny druh Max, ale nagle usłyszałem obcego człowieka. Był w amoku. Nagle jego świat rozleciał się na strzępki i skleił na nowo pod nazwą Maria Mercedes. Nagle ta wówczas fasologlista, a teraz rezolutna panienka, stała się centrum kosmosu, wszystkiego i okolic. I tak jest do dzisiaj.
Ja też jestem od paru tygodni w amoku, ale w amoku planowanym. Czekałem na niego, gadałem do niego, gdy był w brzuchu Ani. W trzecim miesiącu snułem wizję wspólnych wypraw w Bieszczady i Beskid Niski, w szóstym kłóciłem się z małżonką, która nagle zapytała, czemu Gucio ma niby być kibicem Legii Warszawa, a nie Ruchu Chorzów? OK, moje serce to wytrzymało, wytłumaczyłem żonie, na czym polegają nieprzekraczalne granice poczucia humoru.
Z rozczuleniem obserwuję, jak tonę w magmie banału. „Twój świat się zmieni” – mówili wszyscy, tratatata. Miliony przede mną to przerabiały, większość przyjaciół i znajomych ma dzieci. Ba! Moja osobista siostra Kasia jest od dwóch lat matką Marusi, z której powodu termin „ADHD” należałoby zmienić na „ADHDISSIMUS”. Cóż mnie może zaskoczyć? On może. Kiedy go zobaczyłem wydobytego z łona mamy, popłakałem się jak nigdy od śmierci rodziców. Nagle cały świat wykonał zwód i otulił się wokół tych paru kruchych kilogramów, które właśnie leżą na moich kolanach i karmię je lewą ręką, więc piszę prawą, czyli bez polskich znaków – nie ma problemu, poprawię później.
Przed poczuciem żenady, że klecę oczywiste oczywistości, ocala mnie to, że o ile dobrze pojąłem nowe dla mnie zjawisko ojcostwa, to prawie każdy tata uśmiechnie się, czytając te truizmy. Bo przypomni sobie pierwsze tygodnie, na totalnym haju, kiedy ekstaza miesza się z paniką, gdy wracasz z kuchni do pokoju, patrzysz i on naprawdę jest – nie żadne tamagotchi, nie, to twój syn albo córka na wieki wieków. I odkrywasz, co to znaczy miłość absolutna, bezwarunkowa, że aż cię skręca w środku.
Pamiętam, jak ładnych kilka lat temu kolega poszedł na tacierzyński, bo żona zarabiała więcej i wyszło im, że lepiej, żeby to ona pracowała. Kiedy pojawiał się przedpołudniami w parku z wózkiem, wywoływał sensację i duszne opary podejrzeń, czy aby dziecka nie porwał i o co tu chodzi. Nie wiem, jak wygląda to w skali kraju, ale w moim światku bycie ojcem, który się angażuje, dzieli obowiązki z mamą, wstaje w nocy, zapieprza, walczy z płaczem i kolką, jest normą.
Patrzę z podziwem na mojego przyjaciela Mikołaja, jak wychowuje Krzysia, Kazia i Stefka, tercet z okolic piekielnych, których ze względu na godną podziwu żywotność nazywałem odpowiednio Duracellem, Energizerem, a na najmłodszego już zabrakło mi wyobraźni. Ja po spędzeniu z tą ekipą godziny mam silne zawroty głowy. „Wuju! A czy tu są skorpiony?”. Nie ma, Krzysiu. „A na tej górze są skorpiony?”. Też nie ma, Krzysiu, odpowiadam rozkojarzony, bo Stefek upadł i płacze, a Kazio za bardzo zbliżył się do ogniska. „A na tamtej, wuju?”. Po czym Krzyś pyta o każde wzniesienie w okolicy, każdą dolinkę, zakręt drogi, dom i altankę. Po usłyszeniu sześćdziesiątej ósmej rozczarowującej odpowiedzi Krzyś na chwilę milknie i kiedy już myślę, że się udało, basałyk rzuca: „Wuju! A są tu pytony?”.
I kiedy kąpię Gutka wieczorem w plastikowej wanience, to czuję, że nigdy, na żadnej z wojen, które opisywałem jako reporter, na żadnym górskim spływie, ścierając się z zomowcami na dawnych zadymach, pisząc artykuły, pyszniąc się w telewizji, a więc nigdy nie byłem tak męski, tak spełniony, tak cholernie ważny jak w tej niesamowitej, jedynej, niepowtarzalnej chwili – chlup, chlup, chlup.

 
Wesprzyj nas