„Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu” to wierna realiom i konwenansom wiktoriańskiej Anglii debiutancka powieść polskiej autorki, z udziałem barwnych bohaterów, zagadkami kryminalnymi i magią, czerpiąca ze stylu Jima Butchera, Brandona Sandersona i Bena Aaronovitcha.


Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland YarduOto przed nami Londyn z roku 1873, nieco alternatywny, choć wykreowany z dużą dbałością o rzeczywiste szczegóły życia z epoki wiktoriańskiej przez debiutującą w roli pisarza Annę Lange. To Londyn jaki znamy z licznych powieści – z pędzącymi dorożkami, dostojnymi damami w gorsetach i długich sukniach, eleganckimi panami, wszechobecnymi konwenansami i etykietą oraz znakomitą policją strzegącą ładu i porządku. Pojawia się też rzeczywistość pozazmysłowa i magiczna – ghule, opętani, duchy i osobnicy parający się magią w mniej lub bardziej niecnych celach. W końcu bardzo łatwo znaleźć przestępcze zastosowanie dla umiejętności zdalnego przesuwania obiektów, rzucania uroków, opętania czy rozmawiania ze zmarłymi.

Tą ostatnią umiejętność posiadł tytułowy bohater powieści, Clovis LaFay, używający swoich mocy w słusznej sprawie, ale żeby nie było łatwo, ciążą na nim również niesławne dokonania przodków i krewnych. Znajomość z rodzeństwem Dobsonów – Johnem, oficerem policji w tajemniczym wydziale spraw magicznych i Alicją, studentką pielęgniarstwa oraz początkującą adeptką sztuk magicznych, rzuci Clovisa w wir przygód i niebezpieczeństw, walki z przestępcami i istotami z innego świata. Jest on postacią, której nie sposób nie polubić. Obciążony traumatycznymi wydarzeniami z młodości, trzymający się na uboczu, pozornie słaby, w godzinie próby okaże się osobą dojrzałą, silną i gotową na duże poświęcenie.

W trakcie lektury staje się jasne, że Anna Lange dużo uwagi poświęciła na przygotowanie się do pisania powieści, dzięki czemu czytelnik, śledząc losy bohaterów pozyskuje mimochodem sporo wiedzy o problemach dziewiętnastowiecznej Anglii – obowiązujących konwenansach, problemach społecznych, wykorzystywaniu dzieci do pracy czy ograniczeniach w dostępie kobiet do edukacji. Na uwagę zasługuje także styl narracji, wartki i potoczysty, znakomicie oddający wszelkie niuanse stosunków społecznych, budujący klimat epoki i bogatą psychikę bohaterów. Autorka swobodnie żongluje literackimi konwencjami, łącząc je i mieszając, a żywy i pełen humoru język zachęca do zagłębienia się w opowiadaną historię.

interesujące połączenie powieści historyczno-obyczajowej z elementami klasycznego kryminału i umiejętnie wplecionymi wątkami rodem z opowieści fantasy

Debiutancka książka Anny Lange to interesujące połączenie powieści historyczno-obyczajowej z elementami klasycznego kryminału i umiejętnie wplecionymi wątkami rodem z opowieści fantasy. Autorka obrazowo i precyzyjnie przedstawiła świat wiktoriańskiej Anglii – barwny, magiczny i pełen typowo angielskiego humoru, łącząc przy tym klimaty dziewiętnastowiecznej powieści przygodowej, tajemniczego horroru bliskiego twórczości H.P. Lovecrafta, ze szczyptą romansu i kryminałem w stylu Arthura Conan Doyle’a. Udany debiut. Tomasz Wojciechowksi

Anna Lange, Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu, Wydawnictwo SQN Imaginatio, Premiera: 17 sierpnia 2016

kup książkę

Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu

Anna Lange
Clovis LaFay. Magiczne akta Scotland Yardu
Wydawnictwo SQN Imaginatio
Premiera: 17 sierpnia 2016

Rozdział 1

Nekromancja nie ma u większości ludzi najlepszej opinii, a jeśli już budzi jakieś w miarę pozytywne skojarzenia, dotyczą one przede wszystkim dramatycznych starć woli z umarłymi. Niewątpliwie po części jest to zasługa sensacyjnych romansów, choć znalazłoby się niejedno potwierdzenie także w relacjach o niekwestionowanej autentyczności. Oczywiście, wypadki się zdarzają, ale Clovis LaFay uważał, że jeśli do takich konfrontacji dochodzi regularnie, oznacza to, że mag powinien był poświęcić się innej specjalności, bardziej dostosowanej do swojego temperamentu. Ot, piromancji na przykład. Wysadzanie rzeczy w powietrze jest hałaśliwe, widowiskowe i nie wymaga subtelności. Ani dobrego wychowania.
Trzeba pamiętać, że zwykle magowi zależy na kontakcie znacznie bardziej niż duchowi. (Sytuacje przeciwne też mogą mieć miejsce, lecz nieporównywalnie rzadziej). Jeśli tak, myślał Clovis, należy go nawiązywać w taki sposób, jakby prosiło się o coś starszego, drażliwego dżentelmena o cholerycznym usposobieniu – co swoją drogą stanowiło wcale niezły opis znacznej części duchów. Uprzejmość, szacunek, brak natarczywości – i w krótkim czasie można było osiągnąć efekty więcej niż zadowalające. Większość duchów była w gruncie rzeczy bardzo chętna do rozmowy. Clovis zawsze miał wrażenie, że kontakt z nekromantą postrzegają w kategorii urozmaicenia nudnej egzystencji. Od niego zatem zależało, czy tym urozmaiceniem miała być cywilizowana konwersacja, czy próba opętania.
Istotną sprawą było między innymi poznanie z wyprzedzeniem zainteresowań ducha. Szczęśliwie, choć raczej niespodziewanie, biorąc pod uwagę narodowość i pozycję społeczną, Jean Baptiste Leroux już przy zawieraniu wstępnej znajomości zdeklarował się jako pasjonat hodowli koni myśliwskich. Zdobycie dostępu do interesujących go ksiąg zarodowych z ostatniego półwiecza nie stanowiło większego problemu i były kucharz drugiego hrabiego Mornington był naprawdę bardzo wdzięczny. Nie miał co prawda żadnych sugestii co do miejsca ukrycia magicznych artefaktów hrabiego, ale Clovis nie czuł się rozczarowany. Nie spodziewał się wiele, jako że Leroux służył Wellesleyowi przed rokiem 1815, zanim ten poświęcił się w pełni magii konstruktywnej, a jednak rozmowa była interesująca i warta poświęconego czasu.
Po pożegnaniu rozmówcy Clovis zgasił latarnię i schował ją do torby razem z mokrawymi notatkami. Mżyło. Nie chciało mu się wyjmować spod płaszcza zegarka, ale musiał przesiedzieć na cmentarzu z pięć godzin, bo niebo na wschodzie zaczynało już jakby szarzeć. Istniała więc szansa, że znajdzie drogę do bramy, nie zgubi buta w błocie i się nie przewróci. Torba na ramieniu mu ciążyła, ubranie było wilgotne, a prawy trzewik kompletnie oblepiony gliną. Głównym zagrożeniem angielskiego nekromanty nie było żadne opętanie, zdecydował Clovis, tylko reumatyzm.
Szedł powoli, ostrożnie stawiając każdy krok. Pod nogami mlaskało błoto. Początkowo zamierzał zdjąć z siebie Błękitną Zasłonę – doskonałą ochronę przeciwko umarłym, lecz wyczerpującą w szybkim tempie zasoby mocy – po namyśle zmienił jednak zdanie. Leroux był przyjaźnie usposobiony i ewidentnie trzymał w ryzach inne duchy, ale wspominał coś o obecności ghula, a ghule, pechowo czy szczęśliwie, nie poddawały się kontroli niematerialnych umarłych. Czy faktycznie był tam ghul, to inna sprawa. Duchy z reguły nie kłamały, lecz miały fatalne poczucie czasu – ghul równie dobrze mógł tu grasować dwadzieścia lat temu. Mimo wszystko ostrożności nigdy za wiele. Nie było żadnych doniesień o atakach w tym miejscu, ale prasa nie zawsze o nich informowała, zwłaszcza gdy ofiarami byli włóczędzy, a Clovis nie lubił ryzykować bez potrzeby. Nie można jednocześnie patrzeć pod nogi i rozglądać się za ghulem.
Z szarości przedświtu wyłaniały się coraz zamożniej wyglądające groby, z kamiennymi płytami i pomnikami, pod nogami zachrzęścił żwir. Brama cmentarza musiała być już blisko. Miał nadzieję, że dorożkarz czeka, jak było umówione. Miał obiecane solidne wynagrodzenie i dostał zaliczkę, ale mógł się zniecierpliwić. Albo przestraszyć. Albo ghul go właśnie zjadał. Clovis przyspieszył kroku.
Otworzył bramę. Droga po drugiej stronie cmentarnego muru była cicha i pusta. No i pięknie, stwierdził Clovis, rozglądając się w nikłej nadziei, że dorożka jednak wynurzy się z brudnoszarej mgły. Na piechotę do swojego mieszkania przy Kensington Park dotrze w najlepszym wypadku za trzy godziny, i to przy założeniu, że się nie pogubi i że nikt go w tej dzielnicy nie napadnie. Jeżdżą tu w ogóle jakieś dorożki?
Rozważania przerwał mu niezbyt głośny, lecz dający się rozpoznać odgłos. Z tyłu zagrzechotały kamyki, jakby coś uderzyło z rozpędem w żwirową nawierzchnię. Clovis odwrócił się błyskawicznie i zamarł. Leroux miał absolutną rację: na cmentarzu był ghul. Stał na środku cmentarnej ścieżki, po drugiej stronie otwartej bramy. Ledwie dało się go dostrzec w półmroku i mgle, ale o pomyłce nie było mowy: niewielki, ewidentnie niedawno zespolony, bo o wyraźnie jeszcze psiej sylwetce, niemniej bez dwóch zdań ghul.
Clovis sprawdził trwałość Błękitnej Zasłony i się zawahał. Jakby miał trochę rozumu, zamknąłby w tej chwili bramę i sobie poszedł. Ghul na miejskim cmentarzu nie był jego sprawą. Poza tym egzorcyzmy, nawet niezbyt potężnych duchów, zużywały sporo magii, której i tak zostało mu niewiele. Jeśli później jakiś opryszek zechce obrabować młodego bogatego idiotę, który włóczy się nad ranem po londyńskich slumsach, będzie bezbronny. Co prawda średnio rozgarnięty opryszek powinien zauważyć obsydianową zawieszkę na łańcuszku od zegarka, modny ostatnio sposób magazynowania drobnych ilości magii, i wyciągnąć odpowiednie wnioski, ale czy można liczyć na rozsądek wśród opryszków? Stanowczo lepiej było spróbować możliwie jak najszybciej dotrzeć do domu, zjeść cokolwiek śniadanie, wziąć gorącą kąpiel i położyć się do suchego, ciepłego łóżka… I codziennie drętwieć ze strachu, że przeczyta się w gazecie o zagryzionym grabarzu czy posługaczce albo, co gorsza, ich dziecku. Poza tym ghule były takie żałosne, jak już człowiek wiedział, czym są. Clovis westchnął.
– Bez obrazy, ale naprawdę, naprawdę nie znoszę egzorcyzmować takich jak ty – poinformował ghula. – Czysta przepychanka. Żadnej finezji.
Potworek wyszczerzył zęby i przeszedł parę kroków w jego stronę, jak gdyby nasłuchując. Oczywiście ghule nie rozumiały ludzkiej mowy. Nie mogły. Każdy duch mógł w odpowiednich okolicznościach wstąpić w ciało człowieka, ale jedyne astrale zdolne do zespolenia ze zwierzętami – wszyscy uczeni byli zgodni, że było to coś więcej niż zwykłe opętanie – należały do noworodków lub późno poronionych płodów. Co nie czyniło ich, niestety, mniej niebezpiecznymi.
W jednym momencie ghul stał spokojnie, ułamek sekundy później skoczył do przodu z taką szybkością, że oko ludzkie w ogóle nie było w stanie zarejestrować ruchu. Odbił się od sfery ochronnej tworzonej przez Błękitną Zasłonę, otrząsnął, skoczył znowu. Pomiędzy atakami Clovis zdołał go sobie obejrzeć z bliska. Pusty żołądek podszedł mu do gardła, w ustach poczuł smak żółci, a ochota do żartów opuściła go bezpowrotnie. Ghul… już jadł. Przednie łapy, obwisła szarawa skóra podgardla i zdeformowany psi pysk umazane były zaschniętą krwią.
Clovis doskonale zdawał sobie sprawę, że fizyczna odwaga nie należy do jego najmocniejszych stron, ale zauważył już kilka razy w życiu, że nawet gdy jego ciało odczuwało strach, mózg ciągle pracował poprawnie. Teraz też, mimo że mięśnie sparaliżowały mu obrzydzenie i zwierzęcy strach, w myślach spokojnie formowały się odpowiednie glyfy. Nekromancki Most, Otwarcie Czaszki, następnie podstawowa sekwencja wyrzucenia astrala z ciała, a potem już tylko kto kogo. Egzorcyzmowanie ghuli było naprawdę nieskomplikowane, co nie znaczy, że łatwe.
Ghul początku egzorcyzmu w ogóle nie zauważył. Miał inne zajęcie. Po kolejnym odbiciu się od zasłony skoczył znowu, i znowu niezdolny zrozumieć, czemu ta wypraktykowana taktyka nagle go zawodzi. Doskonale, niech sobie skacze, przemknęło przez głowę Clovisowi. Byle tylko nie uciekł. Może obejdzie się bez unieruchamiania.
Most został zbudowany. W tym momencie ze zwykłym duchem można było nawiązać kontakt. Jednak Clovis, chociaż do rozmów z umarłymi żywił zamiłowanie uważane przez większość ludzi za niezdrowe, mimo wszystko nie był kompletnym głupcem. Więcej niż przelotne dotknięcie przeraźliwie obcego umysłu ghula byłoby, bez żadnej przenośni, szaleństwem.
Z uformowaniem ostatniego glyfu sekwencji egzorcyzmu skończyła się łatwa część zadania. Teraz rozpoczął się najmniej przyjemny etap: czysty pojedynek woli. Ghule miały na ogół silne astrale i ten nie należał do wyjątków. Clovis czuł jednak, że da mu radę, o ile starczy mu magii na podtrzymanie połączenia. Przypominało to nieco wyciąganie opornego korka z butelki: wiadomo było, że w końcu pójdzie, pytanie tylko kiedy.
Musiało to już trwać dobre kilkanaście minut, gdy Clovis poczuł, że uwaga ghula przestała koncentrować się na nim. Jednocześnie usłyszał dochodzące z mgły męskie głosy.
– Nie podchodźcie! – krzyknął. – Trzymajcie się z daleka!
– Policja metropolitalna! – padło w odpowiedzi. – Proszę natychmiast przejść w naszą stronę.
Pewnie można było jakoś krótko i sensownie przedstawić sytuację, nie przerywając egzorcyzmu, ale ghul miał własne, zgoła odmienne plany. Błyskawicznie zmienił kierunek ataku i rzucił się w prawo, w stronę głosów. Wymykał mu się, cały wysiłek szedł na marne, a do tego nie było szansy, by atak ghula przeżył uzbrojony w pałkę niema-
giczny policjant. Clovis nie miał wyjścia – odciął Most, by nie tracić niepotrzebnie magii, a całą jej resztę skierował w formowanie sekwencji Unieruchomienia Umarłego. Trochę to trwało, jako że żadne nekromanckie czary do szybkich nie należą, a przez ten czas głosy, domagające się teraz wyjawienia jego tożsamości, zbliżały się coraz bardziej. Niedobrze.
– Uciekajcie! Tu jest ghul! Nie wiem, jak długo będzie nieruchomy! – ostrzegł ich raz jeszcze, kończąc sekwencję.
– LaFay, to ty? Co ty tu, u diabła, robisz? – odezwał się znajomy skądeś głos.
Clovis był nawet skłonny udzielić obszerniejszych wyjaśnień, bo coś w tym głosie do nich skłaniało, ale już nie zdążył. Całe jego ciało ogarnęło raptowne odrętwienie, łatwo rozpoznawalna oznaka rzuconego kinemanckiego Paraliżu. W kompletnie bezmyślnym odruchu obronnym resztkami magii uformował blokujący glyf, mgliście zdając sobie sprawę, że źle robi. Przed oczami przemknęły mu złote iskierki, poczuł ból z tyłu głowy, a świat wokół, począwszy od krawędzi widzenia, zaczął ciemnieć. Tracąc przytomność, w ostatniej chwili usłyszał krzyk:
– Nie! Ty przeklęty idioto, coś ty zrobił!
Święta racja, zdążył jeszcze pomyśleć Clovis, to było z jego strony naprawdę idiotyczne posunięcie.

*

Alicję Dobson z bardzo potrzebnego snu wyrwało szarpanie za ramię o jakiejś, miała wrażenie, zdecydowanie niechrześcijańskiej godzinie. Bridget, pomyślała sennie, ma jeszcze przed sobą długą drogę, zanim zacznie przypominać pokojówkę. W tej chwili jednak priorytety były inne niż szkolenie służby w stosownych metodach budzenia państwa.
– Ićsobie. Wtorek. Nie ma praktyk. Śpię.
Szarpanie jednak nie ustawało, dołączył też do niego męski głos o trudnym do zignorowania natężeniu:
– Alicjo, no proszę cię, wstawaj!
Jednak nie Bridget, John. Alicja oprzytomniała od razu. Obecność brata w jej pokoju o tej porze, i to w pełni ubranego, z płaszczem i kapeluszem włącznie, oznaczała, że naprawdę coś się stało.
– Pali się? Obudziłeś Bridget?
– Nie pali się. Wróciłem właśnie z interwencji i mam dla ciebie pierwszego pacjenta. Leży w salonie. Tylko obawiam się, że to może być poważny przypadek.
– Dobrze, już wstaję.
– Pośpiesz się.
Mężczyzna ciągle tkwił przy łóżku, być może w nie całkiem irracjonalnej obawie, że spuszczona z oka siostra natychmiast zaśnie z powrotem. Nie ułatwiał tym spełnienia jego prośby.
– John! Ty wiesz, że nadal jesteś w mojej sypialni, prawda?!
Do Johna chyba wreszcie dotarło, że jego co prawda młodsza, ale dorosła już siostra nie bardzo może wstać w samej koszuli nocnej, dopóki on jest w pokoju, bo mruknął coś nieartykułowanego w tonie przepraszającym i się wycofał.
– Eee, włóż coś może na siebie – doradził jej na odchodnym.
„Włóż coś”, „pośpiesz się”. Dobrze mu mówić. Suknia czekała przygotowana, ale szybkie włożenie jej bez pomocy służącej było wykluczone, nawet gdyby Alicja miała na sobie gorset – a nie miała. Nigdy nie mogła się przemóc, by sypiać w gorsecie. W końcu zdecydowała się nie zmieniać koszuli nocnej ani pończoch, tylko założyć na nie poranny szlafrok, a włosy (szczęśliwie zaplecione wieczorem w warkocz) przykryć szalem. Eleganckie to wszystko nie było, ale dawało się włożyć w parę minut, moralności nie obrażało, a do tego jeszcze grzało. Pod koniec lutego poranki nie należały do ciepłych.
Szybko przeszła do, nieco na wyrost nazwanego tak przez właściciela mieszkania, salonu, konstatując przy tym, że Bridget obudziła się sama i przytomnie od razu zaczęła rozpalać pod kuchnią i w kominku oraz przygotowywać kawę. Może i brakowało jej obycia, ale u służącej policjanta brak skłonności do głośnego dziwienia się i zadawania głupich pytań zdecydowanie przyćmiewał wszelkie wady. Których zresztą wiele nie miała.
Poważny przypadek Johna leżał bezwładnie na sofie, w bardzo eleganckim szarym płaszczu i bardzo brudnych butach. Jej brat pochylał się nad nim z butelką brandy.
– Nie nieprzytomnemu, John. Może się zachłysnąć. Co mu właściwie jest?
– Żebym to ja wiedział. Sama zobacz – odsunął się na bok – ty tu chodzisz na kurs pielęgniarski, a nie ja. Oddycha, puls chyba w porządku. Dostał zaklęciem Paraliżu, ale nie widzę zesztywnienia mięśni. Musiał zdążyć wystawić zasłonę. Nie rozumiem, dlaczego jest nieprzytomny.
Alicja podeszła do sofy i uważnie przyjrzała się leżącemu. Niewysoki, szczupły, ciemnowłosy i chyba bardzo młody – wyglądał właściwie na chłopca, nie mężczyznę, może z powodu braku jakiegokolwiek zarostu. John miał rację, oddech wydawał się prawidłowy. Puls – Alicja przycisnęła palce z lewej strony szyi chorego, tłumiąc poczucie skrajnej niestosowności tego gestu – lekko spowolniony, ale też normalny. Nieznajomy leżał odprężony, z zamkniętymi oczami, jakby spał.
– Nie uderzył się w głowę?
John zaprzeczył.
– Nic nie widzę, ale nas przecież nie uczą stawiania diagnoz. Czemu przyniosłeś go tutaj, a nie do doktora Mertona?
– Wiem, powinienem. Ale nie jestem pewny dyskrecji Mertona. Obrzydliwe to dosyć, ale bardzo bym chciał, żeby to fiasko nie wyszło na jaw.
– Jakie fiasko? I kto to jest?
John rzucił jej nieszczęśliwe spojrzenie.
– To my to zrobiliśmy. A to jest, niestety, Clovis LaFay. Przyrodni brat hrabiego Bedford. Jak on się o tym dowie… Frederick LaFay takiej okazji nie przepuści. Od początku byliśmy mu solą w oku. Tu nie chodzi o mnie, ale o istnienie całego podwydziału spraw magicznych, a może i wszystkie reformy w policji.
– Rzuciliście Paraliż na brata hrabiego Bedford? Co on takiego zrobił? Czy on…
– Nic nie zrobił, w tym rzecz. Nic złego w każdym razie. Wygląda wręcz na to, że postanowił nas w pracy wyręczyć. Egzorcyzmował ghula na cmentarzu. Fatalne nieporozumienie!
– To nekromanta? Taki prawdziwy, nie lekarz?
– Nie inaczej – mruknął ponuro John.
Alicja spojrzała na pacjenta z nowym zainteresowaniem i lekką obawą. Ta dziedzina magii nie miała dobrej opinii w ich rodzinnym domu, choć John twierdził, że to w dużej mierze przesądy. Zaraz… Clovis LaFay. Nekromanta. Cmentarz. Ghul. Egzorcyzmy…
– Tak sobie myślę, John… On chyba nie ma bardzo wysokiego potencjału magicznego, prawda?
Brat popatrzył na nią zdziwiony.
– Ma. Raczej nie taki jak ja czy być może nawet ty, ale na pewno wysoki. Skąd ci to przyszło do głowy?
– Wydawało mi się, że czytałam w gazecie, jakaś aluzja w kronice towarzyskiej. Nieważne. Ale i tak… Egzorcyzmował ghula, przedtem na tym cmentarzu też może coś robił…
– Robił, były silne emanacje nekromanckiej magii.
– I nagle musiał wystawić kinemancką zasłonę, niby prosty czar, ale spoza swojej specjalności. Czy to może być wyczerpanie magii?
John syknął.
– Możliwe. Czekaj, żaden ze mnie poszukiwacz, ale to umiem zrobić.
Milczał przez chwilę, koncentrując się.
– Obawiam się, że możesz mieć rację. Sygnaturę ma prawie jak niemagiczny. O do dia… przepraszam, Alicjo, ale jest jeszcze gorzej, niż myślałem. Trudno, przenoszę go do Mertona. Jeśli sprawa wycieknie, podam się do dymisji. Może to wystarczy.
O wyczerpaniu magii Alicja akurat niedawno czytała. Rzeczywiście było stanem niebezpiecznym, choć nie od razu. Ofiara popadała w stan podobny do głębokiego snu (a może po prostu w głęboki sen – opinie się różniły), w którym organizm starał się odbudować potencjał magiczny. W przypadku słabego maga mogło to nawet zadziałać – silniejszy po kilku lub kilkunastu dniach umierał z wyczerpania. Krótkie chwile wybudzenia nie wystarczały nawet na podanie odpowiedniej ilości wody, o pokarmie nie wspominając. Mimo wszystko…
– Nie przesadzasz? Kto rzucił ten Paraliż? Nie mów mi, że ty!
John wykazał nagłe zainteresowanie wzorem dywanika sprzed kominka.
– Snaith – przyznał niechętnie. – Alicjo, to porządny człowiek. Po prostu źle ocenił sytuację.
– Porządni ludzie, śmiem sądzić, nie rzucają niesprowokowani Paraliżu. On wie, że kogoś ze słabym sercem można w ten sposób nawet zabić?
John skrzywił się ponuro, a Alicji od razu zrobiło się przykro. Jej brat naprawdę nie zasługiwał na to, by na niego warczeć, zwłaszcza w takiej sytuacji.
Nie o to chodziło, że John był dobrym bratem. Na to, jakim bratem był John, w ogóle nie było słowa chyba w żadnym języku. Kiedy sześć miesięcy temu pojawiła się znienacka przed jego drzwiami, z jednym kuferkiem w ręku, przerażona na śmierć własną odwagą, dobry brat wygłosiłby pouczenie o strasznych niebezpieczeństwach grożących w Londynie młodym dziewczętom, karygodnej niestosowności jazdy nocnym pociągiem w towarzystwie handlarki drobiu (cóż z tego, że znanej od dzieciństwa) i nieposłuszeństwie względem matki, po czym przy pierwszej sposobności odwiózł ją z powrotem do domu. John za to wysłuchał cierpliwie wszystkiego, co miała do powiedzenia, spóźnił się godzinę do pracy, a wieczorem siadł i napisał stertę listów do matki, siostry, trzech ciotek i dwóch stryjów, tłumacząc obszernie (a nie znosił pisania listów) i raczej nie do końca zgodnie z prawdą (kłamstw, nawet najniewinniejszych, też nie znosił), jak to mu brakowało kobiecej ręki w kawalerskim mieszkaniu i jak bardzo obecność jego małej siostrzyczki umili jego samotne życie. Chociaż, jak dobrze wiedziała, ciągle spłacał koszty leczenia ojca i nie miał ani pensa oszczędności, bez słowa narzekania na niespodziewane wydatki wynajął większe mieszkanie, kupił podręczniki do podstaw glyfów i ostatnio opłacił naukę w szpitalu świętego Tomasza. Do tego w zamian za to dostawał głównie jej coraz bardziej przepełnione frustracją skargi na trudności samodzielnej nauki magii i bezsensowne zajęcia na części kursu. Jeśli więc usiłował ją wyswatać z Jacobem Snaithem (a usiłował, choć krył się z tym, jak potrafił), któż mógł go winić?
– Tak czy inaczej, nie będę ryzykował życiem Clovisa LaFaya. Pomijając względy polityczne, nie mogę mu tego zrobić.
– Znasz go?
– Byłem z nim w Edgerton.
Teraz przeniesienie go do niej nabrało więcej sensu. Z tego, co John mówił, byli uczniowie jednej z najlepszych szkół z internatem, do której miał szczęście dostać się w swoim czasie jej brat, rzeczywiście bardzo się wspierali. Jeśli obejmowało to również stypendystów, John faktycznie mógł liczyć na to, że uda się sprawę zatuszować. O ile oczywiście LaFay wyjdzie z tego cało. A wyjdzie. Już jej w tym głowa.
Alicja poprosiła Johna o chwilę cierpliwości i poszła po swoją ostatnio może nie tyle ulubioną, co najczęściej studiowaną lekturę: Uproszczone kompendium podstawowych czarów leczniczych dla potrzeb kursów pielęgniarskich ułożone doktora Boyda. Karmienie Iaso, tak to się nazywało. Jeszcze się go nie uczyła, no i zawierało dwa zupełnie nowe glyfy, ale w końcu kiedyś musi zacząć rzucać prawdziwe czary. Poza tym, o ile się orientowała, nieudanym Karmieniem Iaso nikomu krzywdy nie można było zrobić. Co najwyżej nic z tego nie wyjdzie.
John spojrzał w przyniesioną książkę z wyraźną nadzieją, ale na Alicję z nie mniej wyraźnym sceptycyzmem:
– Jesteś pewna, że dasz radę? To nie wygląda łatwo. Może ja?
Alicja pewna nie była. Niemniej…
– John, jesteś kinemantą, pamiętasz? Samo rzucenie czaru leczenia będzie cię drogo kosztować, a jeszcze przekazanie magii… I zdaje się, że robiłeś przed chwilą teleportację z cmentarza, i ten czar poszukiwawczy… Wiem, jaką masz silną magię, ale przecież nie bez dna. A jak coś w pracy ci wyniknie? Chcesz skończyć jak on? Ja, jeśli w ogóle mam jakąś specjalizację, to właśnie magię leczenia, potencjał magiczny, jak sam mówisz, spory i dzisiaj tylko wykład po południu.
John westchnął, pomyślał chwilę i w końcu kiwnął głową:
– No dobrze, spróbować warto.
Alicja przestudiowała starannie czar, przepisała go kilka razy, w całości i urywkami, zwizualizowała nieznane glyfy i w końcu stwierdziła, że jest tak dobrze przygotowana, jak tylko może być.
– Trzeba go teraz wybudzić, chociaż na chwilę. Ten czar działa przez połączenie, on musi rzucić Most ze swojej strony.
Nie było to takie proste. Na jej: „Panie LaFay! Proszę, niech pan się obudzi! Proszę spróbować!” pacjent nie zareagował. Skropienie twarzy zimną wodą też nic nie dało. Ani przyniesienie z kuchni przekrojonej cebuli. Alicja zaczęła się zastanawiać, gdzie o tej porze można kupić sole trzeźwiące, gdy John podszedł do leżącego i stanął nad nim.
– LaFay! – ryknął znienacka swoim osypującym tynk ze ścian, koszarowym głosem. – Natychmiast się obudź!

 
Wesprzyj nas