Rok 1956 uruchomił procesy, które zakończyły się ostatecznie upadkiem komunizmu w Polsce. To wtedy robotnicy po raz pierwszy zaprotestowali na szeroką skalę przeciwko niegodziwościom systemu, a społeczeństwo poczuło w sobie siłę zdolną do zmian i poczucie, że może mieć na coś wpływ.
Rok 1956 w Polsce był brzemienny w wydarzenia, które z perspektywy czasu można uznać za wyjątkowo ważne i przełomowe w naszych powojennych dziejach. Polska wchodziła w nowy etap historii, obarczona tragedią poznańskiego Czerwca i pobudzona do działania nadzieją październikowej odwilży. Dziś wiadomo, jak niewiele brakowało, by powtórzyła los Węgier rozjechanych gąsienicami sowieckich czołgów.
Bojarski dwanaście miesięcy roku zamyka w dwunastu rozdziałach reporterskiej opowieści o Polsce Ludowej i jej mieszkańcach, którzy wtedy po raz pierwszy poczuli, że mogą w istotny sposób wpłynąć na los swój i swojego kraju, kiedy społeczeństwo po raz pierwszy doznało poszerzenia zakres swobód obywatelskich i kiedy wydawało się, że nowy szef partii zagwarantuje marsz ku samodzielności Polski. To przede wszystkim opowieść o październikowej odwilży, liberalizacji życia społecznego, politycznego i kulturalnego w komunistycznej Polsce i o rozbudzeniu się w Polakach odwagi do oddolnego działania.
Autor podjął próbę dotarcia do żyjących jeszcze świadków tych ważnych wydarzeń, w swojej książce sięga również do funkcjonujących w świadomości społecznej opowieści, które uzyskały status legendy, jak ta o czołgu, który wjechał w budynek kina we Wschowie. Jego rozmówcy 60 lat temu byli młodymi ludźmi, rozpoczynającymi swoje zawodowe życie, pełnymi idealizmu, młodzieńczej pasji i naiwności. Autor o epizodach z 1956 roku rozmawia z wieloma uczestnikami tamtych wydarzeń, m.in. z Andrzejem Wajdą, Janem Olszewskim, , Kazimierzem Kutzem, czy Janem Englertem, z ludźmi osadzonymi w stalinowskich więzieniach, z lekarzami i pielęgniarkami ratującymi rannych w Poznaniu, ale też synem Władysława Gomułki Ryszardem Strzeleckim i Jerzym Urbanem. Autor przedstawia również wydarzenia poprzedzające “październikową odwilż”, w tym krwawą pacyfikację manifestacji poznańskich robotników w czerwcu 1956 roku, zwalnianie z katowni bezpieki żołnierzy AK czy trudne rozmowy z Chruszczowem o groźbie sowieckiej interwencji.
Opowieści przytoczone przez Bojarskiego, to przede wszystkim zapis spotkań i rozmów z ludźmi, którzy przez pryzmat własnych wspomnień i doświadczeń owego roku barwnie opisali entuzjazm własny i swoich przyjaciół, młodzieńczą fascynację wolnością, która nagle była im dana i która na fali politycznej odwilży na krócej lub dłużej pozwoliła rozwinąć skrzydła artystom, muzykom, filmowcom czy pisarzom.
rok 1956 to także wiele wydarzeń obecnych do dziś w kulturze masowej
Rok 1956 to także wiele wydarzeń obecnych do dziś w kulturze masowej, o czym opowiada m.in. Jan Ptaszyn Wróblewski, legenda polskiego jazzu. To wtedy nagle wolno było robić, pokazywać i słuchać tego, co było do tej pory zakazane. To czas, gdy z podziemia wychynęła muzyka jazzowa, pojawiły się amerykańskie filmy i sztuki teatralne, zaczęto wydawać literaturę dotąd nieznaną szerszym kręgom odbiorców. W książce nie brakuje również barwnych opowieści o nocnym życiu w warszawskich knajpach, pierwszych lokalach ze striptizem, kolorowych bikiniarzach czy literatach zmieniających nagle poglądy. To wtedy przy stoliku w kultowej restauracji Kameralna można było spotkać Agnieszkę Osiecką, Jerzego Andrzejewskiego, Marka Hłasko, Janusza Głowackiego czy Romana Polańskiego. To wtedy w ciągu kilku letnich miesięcy Andrzej Wajda zrealizował słynny “Kanał” a w Krakowie rozpoczęła działalność kultowa Piwnica Pod Baranami.
Książka “1956. Przebudzeni” oprócz części reportażowej zawiera również kalendarium składające się z najbardziej charakterystycznych wycinków z prasy, będących doskonałą ilustracją ówczesnego oficjalnego dziennikarstwa, specyficznej stylistyki i socrealistycznej nowomowy. Oprócz tego, że ten materiał stanowi dodatkowe źródło wiedzy o Polsce sprzed 60 lat, jest także przykładem rozbieżności między językiem propagandy i językiem ulicy, zwykłych ludzi.
Bojarskiemu udała się znakomicie sztuka połączenia dbałości o historyczne fakty z lekkością dziennikarskiego stylu, w efekcie czytelnik otrzymuje wciągającą i interesującą lekturę, która pozostaje na długo w pamięci. Podobnie jak w pamięci bohaterów książki pozostały na zawsze wydarzenia owego pamiętnego roku. ■Tomasz Orwid
1956 Przebudzeni Rok przełomu i nadziei
1956. Przebudzeni
Wydawnictwo Agora
Premiera: 13 października 2016
Dokąd jedziecie?
Od dzieciństwa prześladował mnie czołg wjeżdżający w kino.
Czołg był sowiecki, a kino nazywało się Hel i było jedną z niewielu atrakcji w mojej rodzinnej Wschowie, mieścinie w Lubuskiem, na Ziemiach Odzyskanych.
Lubił o tym opowiadać mój ojciec. Czołg miał nie wyrobić na zakręcie i zahaczyć lufą o kino w 1956 roku. Widziało to cale miasto, choć każdy inaczej i kiedy indziej. Według jednej z wersji miało się to zdarzyć w czerwcu, gdy Sowieci spieszyli się w stronę zbuntowanego Poznania. Druga wersja głosiła, że w październiku – gdy jechali na Warszawę.
– Jak było naprawdę? – zapytałem ojca w październiku 2015 roku.
To było pytanie podchwytliwe: właśnie zdobyłem mapę Polski, na której czerwonymi strzałkami zaznaczono ruchy sowieckich kolumn pancernych w październiku 1956 roku. Jedna z nich zmierzała w stronę stolicy z poligonu w Bornem-Sulinowie na Pomorzu. Druga biegła do Warszawy z poligonu w Żaganiu.
Podejrzewałem, że to kolumna czołgów zaznaczona drugą strzałką, przeprawiając się przez Odrę po moście w Głogowie, przejechała także przez Wschowę.
– To, że czołg uszkodził kino, to chyba jednak legenda – pokiwał głową ojciec. Ale na pewno kolumna zniszczyła krawężniki i poniemiecki bruk na ulicach. Potem trzeba to było naprawiać.
Na pewno to był październik, bo 12-letni Olek Bojarski właśnie zaczął nową szkolę. Uczeń siódmej klasy, który latem 1956 roku przeprowadził się z rodzicami i rodzeństwem spod Mogilna do Wschowy, dopiero poznawał drogę z domu przy ulicy Herbergera do Szkoły Podstawowej nr 2.
Tego jesiennego dnia jego szkolną trasą od wczesnego ranka ciągnęły w stronę Leszna sowieckie czołgi. Kolumna była długa, chłopcu wydawało się, że nie ma końca.
Sześćdziesiąt lat później ojciec nie ma wątpliwości: – To musiała być cala dywizja pancerna. Czołgi jechały przez poniemiecki most nad torami kolejowymi i ulicą Głogowską – przez Rynek – skierowały się ku Lesznu.
Czołgi były z gwiazdami. Brudne, ubłocone.
Ludzie krzyczeli do Rosjan: – Dokąd jedziecie?
A oni odpowiadali: – Na zapadniego Giermanca!
Jechali tak przez Wschowę „na zachodniego Niemca” cały dzień, aż do wieczora.
Sprawdziłem. To musiał być 19 października. Tego dnia o godzinie siódmej rano na warszawskim lotnisku Okęcie wylądowała delegacja radziecka z Nikitą Chruszczowem i marszałkiem Iwanem Koniewem, naczelnym dowódcą Układu Warszawskiego na czele. Wściekły Chruszczów po wyjściu z samolotu groził pięścią Edwardowi Ochabowi, szefowi „bratniej” Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, bo polscy towarzysze odważyli się bez konsultacji z kierownictwem KPZR dokooptować do władz partii Władysława Gomułkę, dotychczas odsuniętego za „odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne”.
Jednak sowieckie czołgi, które miały być elementem nacisku na Polaków, nie dojechały do Warszawy. 20 października stanęły w okolicy Kutna i Łodzi, a później musiały się wycofać do baz. Towarzysz Chruszczów uznał, że rewolucji w Polsce nie ma. A jeśli nawet się wydarzyła, to Gomułka przekonał go po długich rozmowach, że zaraz się skończy.
Powrotu czołgów przez Wschowę ojciec już nie pamięta. Być może zresztą wróciły do Żagania i Bolesławca inną drogą.
Zapadł mu głęboko w pamięć ten pierwszy przejazd. Może dlatego, że żaden Polak – nie tylko we Wschowie – nie wierzył, że Sowieci jadą na Niemców. Jechali na przebudzoną Warszawę.
Gdy kierownictwo KPZR odleciało do Moskwy, było już pewne: odwilż została obroniona. W atmosferze tej krótkiej, limitowanej wolności dorastał i studiował we Wrocławiu mój ojciec. Jak miliony młodych ludzi z jego pokolenia. Rozczarowanie Gomułką, a potem szok grudnia 1970 roku przeżyli już jako dorośli.
Choć rok 1956 zaczął się srogą zimą, która sparaliżowała kraj, zakończył się euforyczną jesienią w Warszawie.
Odwilż miała rozmrozić Polskę. Zanim jeszcze na ulice Poznania wyszli zbuntowani robotnicy, wiosną z więzień wychodzić zaczęły tysiące żołnierzy Armii Krajowej i innych organizacji podziemnych, tysiące zapomnianych i zniszczonych bohaterów wojny. W gazetach upominać się o ich losy zaczęli – z reguły partyjni – dziennikarze. W sierpniu podnosząca się wciąż z ruin Warszawa po raz pierwszy czciła pamięć powstańców, a Andrzej Wajda kręcił Kanał – pierwszy film fabularny, w którym pokazano żołnierzy AK i dramat powstania.
Na ulicach, dotychczas szarych, zrobiło się kolorowo za sprawą zbuntowanej młodzieży – bikiniarzy. Ich barwne skarpetki i krawaty ozdobione postaciami nagich „girlsów” były znakiem, że idzie nowe.
Ożywczego ducha niósł ze sobą jazz, jeszcze niedawno zepchnięty przez władze i zetempowców do podziemia. Latem 1956 roku do Sopotu zjechało kilkadziesiąt tysięcy fanów, by wysłuchać pierwszego krajowego festiwalu jazzowego. Eksplodowało życie teatralne i kabaretowe, uwolnione z gorsetu ideologii. Ze stalinowskiej nocy przebudzili się też pisarze. Wielu z nich bilo się w piersi.
Polacy wreszcie poczuli się wolni – a przynajmniej bardziej wolni niż dotychczas. Rozpadał się stary aparat przemocy, przed sądem stanęli najbardziej znienawidzeni oficerowie byłego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. W listopadzie 1956 roku tłum mieszkańców Bydgoszczy zniszczył urządzenia zagłuszające Radio Wolna Europa i inne zachodnie rozgłośnie.
Upadał stary, represyjny system spod znaku Stalina i Bieruta, ale nikt jeszcze nie wiedział, na ile lepszy i trwały będzie ten nowy, kojarzony z Gomułką. System zwany polską drogą do socjalizmu albo socjalizmem z ludzką twarzą.
Wyjście z kanału
W tym kanale umarły moje młodzieńcze złudzenia – powiedział w jednym z wywiadów Jerzy Stefan Stawiński, pseudonim „Łącki”, żołnierz powstania, porucznik AK.
Chodziło o kanał, do którego Stawiński, dowódca kompanii łączności pułku AK „Baszta” 26 września 1944 roku o godzinie dwudziestej drugiej wprowadził siedemdziesięciu ludzi. Właz był przy ulicy Szustra 6, obok ulicy Puławskiej, na Mokotowie.
W południe następnego dnia przez właz w Alejach Ujazdowskich u wylotu Wilczej z kanału wyszła szóstka ocalałych.
Stawiński opisuje tę historię w listopadzie 1955 roku. Ukazuje się drukiem w marcu 1956 roku w „Twórczości”. Opowiadaniem zachwyca się Tadeusz Konwicki, pisarz i kierownik literacki zespołu filmowego Kadr. Widzi w nim film.
W kwietniu 1956 roku, na mocy amnestii, z więzień wychodzą tysiące byłych żołnierzy AK.
Tygodnik „Po Prostu” żąda ich rehabilitacji, warszawiacy po raz pierwszy od wojny głośno dopominają się uznania zasług tych, którzy walczyli w Niemcami podczas powstania 1944 roku.
30 lipca 1956 roku Stołeczna Rada Narodowa uchwala: powstanie pomnik Bohaterów Warszawy poświęcony „pamięci żołnierzy Gwardii i Armii Ludowej, Armii Krajowej, Batalionów Chłopskich, oddziałów RPPS oraz innych patriotycznych organizacji zbrojnych, bojowników Getta, żołnierzy Wojska Polskiego z 1939 i 1945 roku i żołnierzy Armii Radzieckiej”. Ta długa lista to wytrych: wśród wielu bohaterów łatwiej zmieścić tych dotychczas szykanowanych. Może władze odpuszczą?
Władze PRL pomnikowi się nie sprzeciwiają.
1 sierpnia 1956 roku, w 12. rocznicę wybuchu powstania, Warszawa po raz pierwszy od końca wojny czci nie tylko Armię Ludową, ale i Armię Krajową.
U zbiegu Pięknej i alei Stalina (dzisiejszych Alej Ujazdowskich) pojawia się tablica poświęcona żołnierzom AK, którzy zlikwidowali tu kata Warszawy Franza Kutscherę, hitlerowskiego generała policji.
Na Powązkach po raz pierwszy odbywają się oficjalne uroczystości ku czci powstańców. W Teatrze Narodowym na koncercie w hołdzie powstańcom pojawiają się nawet przedstawiciele partii.
Na rozpisany w lutym 1957 roku konkurs na pomnik Bohaterów Warszawy wpłynie aż sto dziewięćdziesiąt sześć propozycji z kraju i zagranicy. Zwycięski projekt wyłoni jednak dopiero ponowny konkurs w 1959 roku – najlepsza ze stu sześciu prac jest Nike Warszawy rzeźbiarza Mariana Koniecznego i architektów Zagremmy i Adama Koniecznych. Społeczny Komitet Budowy Pomnika zbiera ogromną sumę ponad 7 milionów złotych. Zbiórce i samej idei pomnika patronuje „Życie Warszawy”.
Nike stanie w końcu na placu Teatralnym w lipcu 1964 roku.
Przełom 1955 i 1956 roku. Andrzej Wajda, 29-letni wówczas reżyser, absolwent Szkoły Filmowej w Łodzi, ma już na koncie fabularny debiut pełnometrażowy – i pierwsze kłopoty z partyjnymi decydentami. W Pokoleniu pokazał losy żołnierzy Gwardii Ludowej w walce z niemieckimi okupantami nie tak, jak chciała partia. Za dużo klęsk, za mało sukcesów – Miała być młoda Gwardia, rwąca się do walki i zwyciężająca Niemców, a tymczasem ja pokazałem, jak to wyglądało w rzeczywistości – wspomina.
W przeddzień dziewięćdziesiątych urodzin Wajdy siedzimy przy herbacie i ciastkach w jego żoliborskim domu. Reżyser skończył właśnie zdjęcia do kolejnego filmu – Powidoków, lecz my z każdym słowem cofamy się ku tamtym dniom sprzed sześćdziesięciu lat.
Jesień 1955 roku. Wajda, syn przedwojennego oficera (rozstrzelanego przez NKWD w 1940 roku w Charkowie), a w czasie wojny nastoletni łącznik AK, szuka nowego tematu. Wie tylko, że ma to być film o II wojnie światowej.
Gdy Konwicki przyniesie mu scenariusz Stawińskiego, bez żalu porzuca własne projekty.
Andrzej Munk, reżyser słynnej Pasażerki, też myślał o kręceniu filmu według noweli Stawińskiego. Ale zrezygnował, gdy zszedł do kanałów.
„Tłumaczył mi: »Słuchaj, co jest najważniejsze w kanale? Oczywiście ciemności. Jak zaświecimy światło na planie, to już nie będzie ciemno. Miniemy się z prawdą. Druga rzecz to straszny zapach. Jak go oddać w filmie?«” – wspominał Janusz Morgenstern, któremu Munk zaproponował asystenturę przy Kanale.
Morgenstern był wściekły. Munk go nie przekonał: „Uznałem te argumenty za niewystarczające. Kino opiera się przecież na pewnej umowności, której nie chciał uznać Munk, dokumentalista. A to jest jeden z najlepszych tekstów napisanych dla kina w ogóle. Do dzisiaj tak twierdzę”.
Wajda nie zastanawiał się ani chwili, czy kanały są ciemne, czy jasne. Chciał nakręcić ten film.
Opowieść zachwyca go autentycznością. Wie, że aby film był dobry, musi dochować wierności Stawińskiemu, który przeżył to, co „Zadra”, główny bohater noweli. Wajda nigdy tego by nie wymyślił, w powstaniu nie walczył; latem 1944 roku ukrywał się przed Niemcami w Krakowie.
W lipcu 1955 już wiedział, że film zacznie się od komentarza: „Oto kompania, bohaterowie naszego opowiadania – wszyscy nie żyją”.
Po latach wspominał: „To było wtedy zaskakujące i odkrywcze – w lanie czeka się przecież na jakąś niespodziankę, chce się zobaczyć, co się zdarzy. A tu od razu mówią, co będzie na końcu”.
Akcja filmu rozpoczyna się 25 września 1944 roku. Następnego dnia grupa powstańców podejmuje próbę przedostania się kanałami z Mokotowa do Śródmieścia. Przeżyje ją tylko dowódca kompanii.