Książka wypełnia istotną lukę w polskim piśmiennictwie. Tak wszechstronnie, kompetentnie i pasjonująco opisanej panoramy kontrkultury jeszcze nie mieliśmy.


All you need is love. Sceny z życia kontrkulturyZaczęło się w San Francisco w czasie „lata miłości”, kiedy to beatnicy przekazali pochodnię wolności hippisom.

Czy też może w Londynie, kiedy Beatlesi zainspirowani działaniem pewnej substancji psychoaktywnej nagrali Orkiestrę Klubu Samotnych Serc Sierżanta Pieprza – płytę, która zmieniła historię muzyki.

A może w ogarniętym anarchistyczną rewoltą Paryżu albo podczas koncertu w Newport, kiedy Bob Dylan z folkowego śpiewaka stał się głosem pokolenia rock and rolla?

Lata 60. to czas obyczajowej rewolucji, politycznego, społecznego i artystycznego wrzenia, które ogarnęło powojenne pokolenie po obu stronach Atlantyku.

Jerzy Jarniewicz, poeta i eseista, znawca literatury i kultury anglosaskiej oraz znakomity tłumacz (m.in. Jamesa Joyce’a, Philipa Rotha, Johna Banville’a), prowadzi czytelnika przez świat dzikiej, idealistycznej, niebezpiecznej i inspirującej kontrkultury. To sugestywna i oryginalna opowieść, rozpisana na głosy zarówno tych, którzy śpiewali „All you need is love”, jak i tych, którzy wypaczając idee pokojowej rewolucji, siali miejski terror.

Jerzy Jarniewicz
All you need is love. Sceny z życia kontrkultury
Wydawnictwo Znak
Premiera: 12 października 2016

All you need is love. Sceny z życia kontrkultury

Ósemka z Chicago

Była to jedna z tych przewrotek, jakie zdarzają się w dziejach, kiedy to władza, próbując zniszczyć swoich najzagorzalszych przeciwników, ustawia ich mimowolnie w światłach rampy i czyni z nich bohaterów masowej wyobraźni. O jakiej władzy mowa? O rządzie Stanów Zjednoczonych. A kim byli ci, przeciw którym władza ta wystąpiła? Pstrą drużyną: starszy, zasłużony pacyfista, dwóch działaczy studenckiego ruchu na rzecz społeczeństwa demokratycznego, przywódca militarystycznej organizacji Afroamerykanów, dwóch wykładowców akademickich, dwóch kudłatych anarchistów. Wszyscy oprócz jednego w okolicach trzydziestki. To ludzie, których Ameryka uznała za największe zagrożenie dla swojego istnienia. Tych burzycieli porządku postawiła pod pręgierzem, krzycząc do obywateli: „To oni. To przez nich źle się w państwie dzieje”.
„Ameryko, wszystko oddałem tobie i teraz jestem niczym”, deklarował ongiś Allen Ginsberg, po czym dodawał: „Chyba moglibyśmy pokłócić się w jakiś inny sposób”. Ale Ameryka nie miała zamiaru negocjować z tymi, którzy się z nią pokłócili. Był rok 1969, rok Księżyca i „wielkiego kroku dla ludzkości”. 20 stycznia prezydenturę objął Richard Nixon. Dwa miesiące później ośmiu kontestatorów i działaczy antywojennych dostało akty oskarżenia, a we wrześniu ruszył ich proces, który nie tylko symbolicznie domykał epokę lat sześćdziesiątych. Przed sądem w Chicago stanął oktet dywersantów, reprezentujący różne środowiska, pokolenia, poglądy i metody działania. Pora ujawnić ich nazwiska: Dave Dellinger, Tom Hayden, Rennie Davis, Bobby Seale, John Froines, Lee Weiner, Abbie Hoffman, Jerry Rubin. Ośmiu Amerykanów, których niewiele łączy poza tym, że są z Ameryką pokłóceni, bo nie zgadzają się na to, jak wygląda teraz ich kraj, prowadzący na innym kontynencie bezsensowną wojnę, a swoim obywatelom z racji innego koloru skóry odmawiający pełni praw. Próbują to zmienić, jedni w granicach prawa, inni obok prawa, jeszcze inni nierzadko wbrew prawu. Pomysł, by dla przestrogi i ku nauce zebrać tę właśnie ósemkę, nazwać ich działalność konspiracją i pokazowo za nią skazać, okazał się jednak początkiem samodemaskacji władzy. Był też jednym z najwstydliwszych momentów w dziejach powojennego wymiaru sprawiedliwości Stanów Zjednoczonych. Oskarżonym zarzucono kierowanie spiskiem i podżeganie do rozruchów. Za każdy z tych czynów groziło do pięciu lat więzienia – w sumie więc po dziesięć lat na głowę. Czy ta pstrokata ósemka, gdzie niemal każdy był z innej parafii, mogła porozumieć się i zawiązać spisek? Abbie Hoffman parsknął śmiechem: „Nie potrafilibyśmy nawet umówić się na lunch”. Dobór oskarżonych był jednak czytelnym przekazem: nieważne, czy jesteś biały czy czarny, czy nosisz jeansy czy chodzisz pod krawatem, czy masz pióra do ramion czy się codziennie golisz, czy wzywasz do nieużywania siły czy dopuszczasz się przemocy, uważaj, bo ty też możesz znaleźć się na ławie oskarżonych. Jest tu miejsce dla wszystkich, których uznamy za wichrzycieli, dywersantów, spiskowców.
Aby opowiedzieć, co to za spisek i co za dywersja, musimy cofnąć się o kilka miesięcy, do sierpnia 1968 roku, kiedy to przedstawiciele Partii Demokratycznej zebrali się na konwencji w Chicago. Nadchodziły wybory prezydenckie, należało wyłonić kandydata partii, który zmierzyłby się z Nixonem, kandydatem republikanów. O nominację partyjną walczyli Hubert Humphrey, urzędujący wiceprezydent, i Eugene McCarthy, senator reprezentujący bardziej liberalne skrzydło partii, wzywający do zakończenia wojny w Wietnamie. Robert Kennedy, inny kandydat tej partii, z którym łączono nadzieje na rychłe zakończenie wojny, zginął dwa miesiące wcześniej, w mieście zwanym Miastem Aniołów. Środowiska związane z kontrkulturą i z ruchem antywojennym postanowiły przywitać konwencję masowymi demonstracjami, pikietami i marszami sprzeciwu. Choć była to mimo wszystko bliższa im partia, gniew za sprawowane rządy kazał protestującym zwrócić się przeciwko demokratom. To demokraci: John Kennedy i Lyndon B. Johnson, ponosili bezpośrednią odpowiedzialność za wojnę w Wietnamie. Powszechnie odczuwane rozczarowanie przeradzało się błyskawicznie w otwartą wrogość. Sama partia wyraźnie pękała, dzieląc się na mniejszościowych ciągle zwolenników pokoju i na kontynuatorów dotychczasowej polityki, którzy stanowili zdecydowaną – i pyszną – większość. Niektórzy z protestujących w wyniku makiawelicznej kalkulacji uznali, że lepiej dać szansę republikanom: jeśli wygra republikanin, łatwiej mu będzie doprowadzić do zakończenia wojny w Wietnamie, gdyż nikt nie będzie oskarżał go o sprzyjanie komunistom. Tu akurat mieli rację.
Do Chicago zaczęli ściągać młodzi zrewoltowani Amerykanie. W czasie konwencji, w bezpośrednim jej sąsiedztwie, mieli wziąć udział nie tylko w antywojennych demonstracjach, ale też w kontrkulturowym Festiwalu Życia, kilkudniowym święcie rocka, seksu, trawki i kontestacji. Za rok w podobnym celu ruszą w drogę, kierując się do Woodstock. Zjazd w Chicago, choć nieporównywalnie mniej liczny, pod wieloma względami przypominał Woodstock, z tym że w 1968 roku kontestatorzy zjeżdżali się, by uzmysłowić politykom istnienie innej, zbuntowanej Ameryki. Nazwijmy więc Chicago mniejszym, politycznym Woodstock. Miał to być przecież karnawał, miał to być festiwal, ale ze zdecydowanym politycznym przesłaniem kierowanym pod adresem władzy: „Tak dalej być nie może”. Nie było jednego autora tej akcji, nie było między nimi porozumienia: jedni, jak Dellinger, chcieli wykorzystać okazję do przeprowadzenia akcji obywatelskiego nieposłuszeństwa, inni, jak Tom Hayden, zamierzali zorganizować marsze i doprowadzić do konfrontacji z władzą, jeszcze inni, Abbie Hoffman i Jerry Rubin, planowali zamienić Chicago w jeden wielki teatr polityczny, a Festiwal Życia w anarchiczny spektakl niczym nieskrępowanej wolności. To Hoffman z Rubinem wpadli na pomysł, by podczas konwencji nominować na kandydata prosiaka o imieniu Pigasus – zwierzę razem z inicjatorami tej akcji szybko zostało aresztowane. Hasła uczestników wydarzenia zdradzały jego prawdziwie kalejdoskopową inspirację: „Spalimy Chicago do samych korzeni”, „Domagamy się polityki ekstazy”, „Będziemy się kochać na plaży”, „Kwas dla wszystkich”.
W Chicago znaleźli się więc hippisi i yippisi, działacze antywojenni, obrońcy praw człowieka, pacyfiści, komuniści i anarchiści. Przyjechali Jean Genet, William Burroughs, Allen Ginsberg, Norman Mailer. A przede wszystkim młodzi, którzy uciekli z domów, wpisując się w narracje amerykańskiej mitologii: „piętnastolatek, który ucieka od mieszczańskiego amerykańskiego życia, to zbiegły niewolnik, który przekracza linię Masona i Dixona”. Domem protestujących miał się stać na kilka dni park Lincolna, położony nad jeziorem Michigan, piętnaście kilometrów od miejsca konwencji. Tam mieli żyć, spać, jeść, uprawiać wolną miłość, słuchać muzyki. Sam pobyt w parku łączył się jednak z wyzwaniem – park bowiem zamykano na noc o godzinie dwudziestej trzeciej, a tych, którzy przebywali w nim po tym czasie, traktowano jako przestępców. Organizatorzy demonstracji kilkakrotnie zwracali się do urzędu miasta z prośbą o pozwolenie na całodobowy pobyt w parku – bez skutku. Od decyzji magistratu odwołano się w sądzie, ale sąd poparł władze miasta. Wydarzenie, które mogło mieć przebieg zgodny z prawem, jeszcze przed rozpoczęciem skazane zostało na nielegalność, a jego uczestnicy na pobyt poza prawem. Nie było woli negocjacji – Chicago nie życzyło sobie Festiwalu Życia. W mieście panować miały prawo i porządek, tak jak je sobie wyobrażał burmistrz Richard Daley. „Strzelajcie, żeby zabić”, taki rozkaz wydał policjantom, gdyby podczas rozruchów zobaczyli podpalaczy. „Strzelajcie, żeby okaleczyć” – tak z kolei mieli zachowywać się w konfrontacji z szabrownikami. Przypomnę, że do demonstrantów strzelano wtedy i później w różnych miejscach świata: w Berlinie podczas protestów przeciw wizycie szacha Iranu zginął Benno Ohnesorg (czerwiec 1967), rok później postrzelono Rudiego Dutschke (kwiecień 1968), w Meksyku na placu Tlatelolco zginęło od kilkudziesięciu do kilkuset studentów (październik 1968), w Derry zastrzelono trzynastu (styczeń 1972), w Kent w stanie Ohio od strzałów Gwardii Narodowej 4 maja 1970 roku padły cztery dwudziestoletnie osoby, w tym dwie kobiety (ograniczam się do przykładów tylko z tej „wolnościowej” strony żelaznej kurtyny). Ćwierć wieku po wojnie życie ludzkie nadal uchodziło za tanie, a strzelanie do demonstrantów należało do oczywistych prerogatyw władzy.
Uczestnicy Festiwalu Życia, pacyfiści i działacze antywojenni szybko przekonali się, że władza prze do konfrontacji. Już pierwszego dnia konwencji, nad ranem, zaaresztowano Toma Haydena, po czym wypuszczono go za kaucją, zresztą nie ostatni raz podczas tych wydarzeń. Każdego dnia na zebranych w parku młodych ludzi ruszała policja i Gwardia Narodowa, rozpędzając ich pałkami i kolbami karabinów. Rachunek sił? Hayden podaje, że przeciwko demonstrantom władza wysłała jedenaście tysięcy policjantów, sześć tysięcy narodowych gwardzistów, siedem i pół tysiąca żołnierzy armii amerykańskiej i tysiąc agentów federalnych pod przykryciem, którzy, zapuściwszy włosy i brody, wmieszali się w tłum, udając hippisów. Noc w noc, od niedzieli, 25 sierpnia, do czwartku, po dwudziestej trzeciej, policja czyściła park z demonstrantów, którzy nie ustępowali policyjnym oddziałom, wznosili barykady, tworzyli żywe łańcuchy. Część tłumu uciekała na ulice, na stare miasto, gdzie do rana ciągnęły się starcia z organami porządku. (…)

 
Wesprzyj nas