Islandia – odległa wyspa na północy Europy, kraina lodu, gigantów i wulkanów – urzekająca i budząca fascynację, chociaż mało znana.


Zostawić IslandięRozległe bezleśne obszary, pola lawy, niezwykłe skalne formacje, gejzery i wiele osobliwości przyrodniczych – wszystko to stanowi o wyjątkowości tej wyspy.

Hubert Klimko-Dobrzaniecki był nią zafascynowany od wczesnej młodości, a właściwie już od dzieciństwa. W pościgu za tym zauroczeniem, dotarł na Islandię bynajmniej nie jako turysta. Spędził tam wiele lat, studiował, imał się różnych zajęć (pracując m.in. w domu spokojnej starości), zawierał liczne znajomości i przyjaźnie.

Dzięki temu Czytelnik może spojrzeć na Islandię niejako od wewnątrz, odkrywając to, co dla wielu turystów i przygodnych obserwatorów pozostaje ukryte. Poznać nie tylko jej unikalną przyrodę i krajobrazy, ale także życie codzienne Islandczyków, ich charaktery, specyficzne, często zaskakujące obyczaje.

Opowieść autora wzbogacają liczne fotografie przedstawiające ten niezwykły kraj.

Hubert Klimko-Dobrzaniecki (ur. 1967) – pisarz, tłumacz i felietonista. Jest autorem zbiorów opowiadań i powieści, za które otrzymał nominacje do literackich nagród Nike, Angelus i Cogito. Znalazł się również w finale Paszportów Polityki. Jego książki, jak do tej pory, zostały przetłumaczone na dziewięć języków. Zajmuje się również pisaniem scenariuszy filmowych oraz książek dla dzieci. Mieszka w Wiedniu.

Hubert Klimko–Dobrzaniecki
Zostawić Islandię
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 8 września 2016

Zostawić Islandię


2
Kino i ślub

W Bielawie mieliśmy dwa kina. To pierwsze nazywało się „Ludowe” i było duże. Duże w rozumieniu ludzi z małego miasta. Kiedy się mieszka na prowincji, odległości się wydłużają. Ludzie mówią, że coś jest daleko, a to raptem trzy przystanki autobusowe lub piętnastominutowy spacer. Z tego można sobie zdać sprawę dopiero wtedy, gdy wyjedzie się do wielkiego miasta, prowincjonalne odległości już podczas pierwszego tygodnia pobytu skracają się w dramatyczny sposób.
Rozumiem ludzi z prowincji i nie śmiałem się, kiedy stołeczny Islandczyk opowiadał mi z uśmiechem na twarzy o kilku wieśniakach z północy, którzy nie zdążyli na samolot do Akureyri i się zgubili w Reykjavíku! Faktem jest, że stolica Islandii to miejsce stosunkowo łatwe w obsłudze. Kilka dłuższych ulic, kilkanaście krótszych, plac, jeziorko, port i strzelista wieża betonowego kościoła, która w prosty sposób może pomóc w odnalezieniu drogi. Na pozór trudno się zgubić. Ale na Wyspie jest pełno osad, które nawet wsi nie przypominają. Ot, kilka domków. Ludzie tam pracują, pędzą bimber, piją, kochają się, dzieci płodzą, owieczki zaganiają na ubój raz czy dwa razy w roku. I wtedy spotykają innych ludzi, innych rolników. Ziemniaki posadzą, potem je wykopią. Co wykopią, to zjedzą, czego nie zjedzą, to przepędzą, czego nie przepędzą, z tego zrobią paszę dla świń, potem te świnie zjedzą, część mięsa sprzedadzą, czasem do kościoła pojadą oddalonego o kilkanaście kilometrów.
Bogu podziękują, że żyją, że mają co jeść, w co się ubrać, z kim przespać. Za duże auto i za internet oraz radio i telewizję też podziękują.
Tylko że czasami trzeba do stolicy przylecieć. Matkę, ojca w domu starców odwiedzić, córkę, syna na studiach. Kiedy się przylatuje ze wsi i wpada w wir zwariowanego wielkiego miasta, po którym jeżdżą żółte autobusy, i gdy wejdzie się do centrum handlowego, a potem zahaczy o jakąś knajpę przy głównej ulicy, to rzeczywiście można się spóźnić na samolot, można się zgubić, a potem siedzieć na ławce pod nowoczesnym betonowym ratuszem i płakać. Islandczyk opowiadał mi, jak wieśniacy z północy płakali, a przez to zwrócili na siebie uwagę i otrzymali pomoc. Wsadzono ich do aut policyjnych i odstawiono na lotnisko, czekali tam na następny lot, bezpieczni i szczęśliwi, że opuszczają to piekło. Nawiasem mówiąc, lotnisko znajduje się około dwóch kilometrów w linii prostej od ratusza. Raptem dwadzieścia minut spacerkiem…
Tak więc kino „Ludowe” było duże, bo miało duże drzwi wejściowe, duży napis z nazwą nad tymi drzwiami, coś w rodzaju holu, kasę biletową z szybą, w której był wycięty mniej więcej na środku otwór komunikacyjny oraz drugi otwór na samym dole, przez który podawało się kasjerce pieniądze, a w zamian otrzymywało bilety. Nad kasą wisiała tablica informująca, co grają i od ilu lat dozwolone. Bardziej rozwinięci fizycznie mieli lepiej, udawało się im wchodzić na filmy dla bardziej rozwiniętych emocjonalnie. A potem opowiadali o nagich piersiach, pośladkach, pocałunkach.
W środkowej części holu były schody prowadzące na balkon. Balkon, miejsce dla wybrańców, droższe bilety, lepsza widoczność, wygodniejsze fotele obite zielonym aksamitem. Te na dole były obite fioletowym, mniejsze i ma się rozumieć, było ich więcej. Jeśli już siadać na dole, to tylko w rzędach pod balkonem. Ci z balkonu często charkali w przypływie złości. Charkali na morderców, złoczyńców, czarne charaktery lub też na tych zbyt miękkich. Spluwali na bohaterów, ale dostawało się widowni. Tej pod balkonem ze względów oczywistych nie, raczej zawsze przód cierpiał. Po drugiej stronie schodów na balkon były dwie toalety. Jedna męska, a druga damska. Męska, odwiedzana częściej, nie tylko przed seansem i po, ale przede wszystkim w trakcie, kiedy ruchome obrazy stawały się jeszcze bardziej ruchome. Pachniała nie tylko lizolem, lecz i tym charakterystycznym zapachem błyskawicznego samozadowolenia, które skraplało się na deskach klozetowych, małych oknach, białych kafelkach, terakotowej posadzce, drzwiach, klamkach.
Co poniektórzy opowiadali, że po seansie Barbarelli nawet sufi t przyjął kilkanaście strzałów. Operator, a zarazem kierownik kina, to była ważna osoba. Trzecia pod względem ważności w miasteczku. Ustępował tylko proboszczowi z dolnej parafii i pierwszemu sekretarzowi partii. Kłaniali mu się na mieście. Pytali, czy sprowadzi ten amerykański film, o którym wcześniej przeczytali w „Gazecie Robotniczej”.
Miał dwie pomagierki. Krążyły plotki, że żyją w trójkącie. Operator i dwie panie razem z nim w jednym łóżku. Marzenie każdego pracownika państwowych zakładów włókienniczych. Ta jedna sprzedawała bilety, a ta druga przedzierała je przed wejściem na salę. I gdy ktoś się spóźnił albo nie chciał oglądać kroniki, to otwierała mu drzwi. Trzymając w dłoni małą latarkę, pożółkłym snopem światła wskazywała w ciemnej sali miejsce. Czasami uciszała zbyt głośno trajkocących widzów. Podniecały nie tylko ruchome obrazy. To, co działo się na ekranie, często było mniej interesujące niż to, co działo się poza nim. Ktoś zaszlochał, kto inny się zakrztusił, pani Jadzia, która już trzeci raz oglądała ten sam film, uspokajała męża, wyprzedzając akcję.
— Nie martw się, najpierw ona go zabije, potem zabiją ją, a na samym końcu wszyscy inni się pozabijają, ale dziecka nikt nie ruszy. Nie ściskaj mi ręki tak mocno, rozluźnij się, bo mi ją urwiesz. No, daj spokój, to tylko kino. Nie wierzysz mi? Komu innemu miałbyś uwierzyć jak nie swojej żonie?!
Potem nagły krzyk i syk. Ale to już w innym rzędzie. Piękna pani przez nieuwagę i w wielkim podnieceniu otrzymała dawkę białej i piekącej substancji prosto w oko. Ci sami ludzie wieczorami w swoich małych mieszkankach stawali się sobie obcy, wyczekiwali na następny seans, nowy tytuł, który na nowo ich zbliży. Nie wiem, kiedy zamknięto kino „Ludowe”, nie było mnie już w mieście.
Pamiętam, kiedy zamknięto to drugie, mniejsze, na uboczu. Kino „Słowianin”, bo tak się nazywało, znajdowało się w podwórku, do którego można było dotrzeć, wciskając się w wąską uliczkę między dwiema poniemieckimi kamienicami. Zanim się w nią weszło, trzeba było się przeżegnać. Jezus, również poniemiecki, wisiał na kamiennym krzyżu, strzegąc drogi do kina. Co bardziej wierzący opowiadali, że kino zamknięto dzięki wstawiennictwu Jezusa. Ponoć w ten sposób uchronił część ludności miasta przed tymi wszystkimi świństwami, które w nim wyświetlano. Kinomani i katolicy postępowi pukali się w czoło, mówiąc, że tradycjonalistom rozumy poodbierało, gdyż żaden niemiecki Jezus nigdy nie zamartwiałby się stanem moralnym polskich zaborców.

Wolałem „Słowianina”, wyświetlał lepsze filmy, był bardziej kameralny. Pewnego dnia matka zabrała mnie na seans dla dorosłych. Na widowni były tylko trzy osoby. Matka, ja i pewien pijak, który przysypiał. W pewnym momencie wstał, podszedł do nas i myśląc, że jesteśmy parą, powiedział: wychodzę, możecie się w spokoju pierdzielić, nie będę wam przeszkadzał.

Islandczycy kochają kino.
Trudno nie kochać ludzi, którzy kochają to, co ty kochasz. Bracia i siostry moje, wariaci od przerw w seansach. Tak, tak, byłem w szoku, kiedy pierwszy raz odwiedziłem kino „Uniwersyteckie”. Po drugiej stronie ulicy są budynki Uniwersytetu Islandii, a za nimi miasteczko studenckie, w którym przez pewien czas mieszkałem. Miałem więc blisko do kina. Idealny układ, choć bilety drogie, do tego stopnia drogie, że studenci o mniejszej wyporności finansowej, nie tylko z Europy Wschodniej, ale też Niemcy i Francuzi, wpadli na pomysł, tylko po części trafiony. Kino „Uniwersyteckie” było instytucją, której ambicją stało się łączenie wielu dziedzin sztuki. Największe pomieszczenie było salą filharmonii, odgrywało też rolę auli, w której rektor wręczał dyplomy ukończenia studiów, bywało również miejscem nowej świeckiej tradycji, czyli uroczystości cywilnego bierzmowania. Większość Islandczyków należących do państwowego Kościoła luterańskiego śmiertelnie poważnie podchodzi do aktu konfirmacji. Krótko mówiąc, zaproszenia na uroczystość, opatrzone zdjęciem delikwenta w czarnej ramce, przypominają nasze nekrologi. Lista kandydatów jest drukowana w największym dzienniku. Każdego roku dochodzi też do drobnych nieporozumień na tle religijnym, bo i Kościół katolicki, organizacja wyraźnie mniejszościowa, w tej samej gazecie ogłasza listę swoich kandydatów. Według ogólnie panującej opinii, katolicy bierzmują się dwa razy, przez co dostają prezenty dwukrotnie. Raz, kiedy są jeszcze dziećmi, a drugi raz, gdy są nastolatkami.
Katolicyzm kojarzony jest nieodłącznie z obcokrajowcami, nie bez przyczyny zresztą, bo rdzenni Islandczycy stanowią nikły procent członków i są to najczęściej konwertyci, reszta to Filipińczycy, Polacy, Słowacy i inni przybysze. Co bardziej oświecony tubylec przeczytał jednak w jakiejś książce czy gazecie, że pierwsze katolickie bierzmowanie to pierwsza komunia święta, a drugie to jest uroczystość właściwa, taka jak u nich. Dlatego uważa się, że młodocianym luteranom trzeba to wynagrodzić w dwójnasób. Ale nie zawsze tak było. Po pierwsze, katolicy mieli przerwę w obecności na Wyspie, prawie czterystuletnią, a co ważniejsze, do lat pięćdziesiątych Islandczycy nie uchodzili za bogate społeczeństwo, o drogich prezentach nie było mowy, za to marzeniem większości przygotowujących się do bierzmowania była sztuczna szczęka. Pojawienie się podczas wojny Brytyjczyków, wymienionych potem na Amerykanów, oraz wielkich ilości cukru, który ze sobą przywieźli, połączone z brakiem higieny jamy ustnej, doprowadziły do tego, że przeciętni młodzieńcy czy panienki do czasu bierzmowania zębów już nie mieli. Sztuczna szczęka była nie tylko rozwiązaniem tego problemu, ale też pięknym prezentem.
Są też Islandczycy nienależący do żadnej wspólnoty religijnej albo tacy, którzy się wypisali z Kościoła. Ale gdy nadchodzi czas bierzmowania, nie wypada być gorszym. Wymyślono więc świeckie bierzmowanie. Zamiast do katedry jednej czy drugiej kandydaci idą do największej sali kina „Uniwersyteckiego”. Wręczenie dyplomu, uścisk ręki, ukłon albo dygnięcie i sprawa załatwiona. Jest papier, jest pozwolenie na przyjęcie prezentów.
Oprócz wielkiej sali jest kilka mniejszych, a te rzadko bywają przeznaczane do czego innego niż wyświetlanie filmów. A przerwy? Na Islandii przerywa się seanse bynajmniej nie w celu dyskusji o tym, co się już zdążyło obejrzeć. Przerwy są po to, żeby zakupić picie i jedzenie.

 
Wesprzyj nas