Ile może wytrzymać jeden człowiek? Tortury, wysiedlenie, wykorzystywanie – Farida ciągle zmaga się z konsekwencjami terroru ISIS. Niesamowita historia, która boli.


Dziewczyna, która pokonała ISISFarida Khalaf ma osiemnaście lat. Właśnie ukończyła przedostatnią klasę gimnazjum i cieszy się na czekające ją wakacje. Ale ten rok jest pod każdym względem inny: w sierpniu 2014 roku na jej spokojną rodzinną wioskę Kocho napadają terroryści z ISIS. Zabijają wszystkich mężczyzn. Dziewczęta i kobiety biorą w niewolę.

Przez cztery miesiące Farida przeżywa piekło na ziemi. Jest sprzedawana jako niewolnica seksualna. Przechodzi z rąk do rąk, jest gwałcona i bita do nieprzytomności. Ale udaje jej się przetrwać. Doznane okrucieństwa umacniają w niej wolę przeciwstawienia się gnębicielom.

Wraz z sześcioma innymi dziewczętami, którym przewodzi, ucieka przez pustynię i po wielu perypetiach odnajduje część swojej rodziny w obozie dla uchdźców.

***

Ile może wytrzymać jeden człowiek? Tortury, wysiedlenie, wykorzystywanie – Farida ciągle zmaga się z konsekwencjami terroru ISIS. Farida jest bardzo silna, ma serce jak lwica, i na szczęście, jej wiara w Boga jest wystarczająco mocna, aby pomóc jej przetrwać wszystkie kryzysy. Niesamowita historia, która boli – i woła o to, aby nigdy nie milczeć i się nie poddawać.
Frank Heinrich, przewodniczący Komisji Praw Człowieka i Pomocy Humanitarnej w Bundestagu

Andrea C. Hoffmann studiowała w Lipsku i Florencji psychologię i dziennikarstwo, zyskała też doktorat w dziedzinie medioznawstwa na uniwersytecie w Lipsku. Pracowała jako wolontariuszka w „Frankfurter Runsdschau”, a także w wielu innych niemieckich i szwajcarskich czasopismach. Od roku 2004 Hoffmann pracuje jako specjalistka od zagadnień bliskowschodnich w dziale zagranicznym magazynu „Fokus”. Jest autorką licznych reportaży z państw islamskich oraz z krajów afrykańskich i latynoamerykańskich. W swoich książkach przedstawia przede wszystkim losy kobiet w krajach muzułmańskich. Jej utwory przetłumaczono dotąd na kilkanaście języków. Andrea C. Hoffmann mieszkała w Stanach Zjednoczonych, Francji, Hiszpanii, we Włoszech, Nikaragui i Iranie. Jest poliglotką. Wykłada w szkołach wyższych, między innymi w Monachium, Dżakarcie, Ilmenau. Za swoją twórczość otrzymała kilka nagród literackich.

Andrea C. Hoffmann, Farida Khalaf
Dziewczyna, która pokonała ISIS. Moja historia
Przekład: Barbara Tarnas
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 8 września 2016

Dziewczyna, która pokonała ISIS


Farida Khalaf to moje prawdziwe nazwisko, ale nie jestem dziewczyną z okładki. Nie chciałabym pokazywać swojej twarzy. Nazwiska innych ludzi, którzy pojawiają się w tej książce, zostały zmienione. Nazwiska osób publicznych są prawdziwe.

Prolog

Ojciec pokazał mi, jak powinnam się ustawić:
– Lewa stopa jeszcze odrobinę bardziej do przodu, nogi lekko ugięte.
Skorygował moją postawę, obejmując od tyłu moje ramiona, i delikatnie ustawił górną część tułowia w odpowiedniej pozycji. Będąc żołnierzem straży granicznej irackiej armii, wiedział, jak obchodzić się z bronią. Potem podał mi karabin: AK-47. Kałasznikow ważył mniej, niż sądziłam.
– Prawą dłoń kładziesz na uchwycie z tyłu, a palec na spuście – tłumaczył. – Tak. Lewą z przodu możesz nakierować lufę. Wyceluj w tamto drzewo. – Wymierzyłam w drzewo morwowe rosnące w naszym ogrodzie.
– I ognia!
Moje palce dotknęły niezdecydowanie cyngla. Nic się nie wydarzyło.
– No – powiedział. – Śmiało, Farido!
Bardzo lekko nacisnęłam metalową dźwignię, aż w końcu cicho kliknęła. Stojący za moimi plecami ojciec roześmiał się.
– Właśnie tak – pochwalił. – Dobrze!
Spojrzałam na niego pytająco.
– Jeszcze nie odbezpieczyłem broni – wyjaśnił. – Ale zaraz to zmienimy: tak to się robi. – Pokazał mi, jak zwolnić bezpiecznik z prawej strony korpusu. – Jesteś gotowa?
– Tak – powiedziałam skoncentrowana.
– Ale teraz ostrożnie.
– Okej.
– Dobrze wycelowałaś?
Skinęłam głową.
– No to ognia!
W ogrodzie rozległ się głośny strzał, a siła odrzutu kałasznikowa sprawiła, że się zachwiałam.
– Brawo – powiedział ojciec i uśmiechnął się pod ciemnym wąsem.
Podeszliśmy razem do drzewa, żeby sprawdzić wynik mojej pierwszej lekcji strzelania. Pocisk rzeczywiście tkwił w prawym brzegu pnia. Pusta łuska leżała w piachu w odległości mniej więcej jednego metra.
– Masz talent – stwierdził ojciec. – Trochę treningu i wkrótce będziesz lepsza od matki.
– Tak sądzisz? – zapytałam podniecona. Czule pogłaskał mnie po głowie.
– Tak, musisz tylko trochę poćwiczyć, wtedy wszystko będzie szło jak po maśle. Zawieszę ci w ogrodzie tarczę strzelecką. Zobaczysz, z czasem przestaniesz bać się huku i nauczysz się lepiej amortyzować odrzut.
Przytaknęłam gorliwie. Byłam bardzo dumna, że ojciec teraz mnie, mającą piętnaście lat, uczył, jak obchodzić się z kałasznikowem. Mojej matce i starszemu ode mnie o dwa lata bratu Delanowi pokazał to już kilka lat wcześniej. Natomiast dwu młodszym braciom jeszcze nie. Był to czytelny znak tego, że uznał mnie za dorosłą: w każdym razie za wystarczająco dorosłą, żeby bronić naszego domu i majątku, jeśli będzie to konieczne.
W skrzyni w jego sypialni spoczywały trzy karabiny. Jeden stanowił broń służbową ojca z wojska; pozostałe kupił na bazarze.
– Kobiety też muszą umieć posługiwać się bronią – powiedział. – Kiedy zdobędę dość pieniędzy, kupię jeszcze jeden AK-47, żeby w sytuacji zagrożenia każde z nas miało swój.

Tego, jak mogła wyglądać ta „sytuacja zagrożenia”, ojciec nam nie zdradził. A ja nie miałam jeszcze dość wyobraźni, żeby ją sobie przedstawić. Wtedy nie przyszło mi na myśl, że ojciec mógł wiązać to z faktem, że byliśmy jazydami, a nie muzułmanami. Myślałam, że najgorsze, co może nas spotkać, to włamywacze, którzy mogą próbować okraść nas z wartościowych rzeczy. Absolutnie nie wyobrażałam sobie katastrofy, jaka nas czekała.

Rozdział 1
Nasz świat, jaki był kiedyś

Mieszkaliśmy w Kocho, wiosce na wyżynie na południe od leżącej na północy Iranu góry Sindżar. Liczyła ona 1700 mieszkańców. Wiosną tamtejszy krajobraz jaśniał wszystkimi kolorami tęczy. Wszędzie we wsi kwitły wtedy liczne drzewa, kwiaty i trawy, przez które pasterze pędzili stada kóz. Potem przychodziła pora letnich upałów i cała roślinność znów usychała. Dlatego mieszkańcy wsi zbudowali wokół Kocho kilka zbiorników. Dzięki nim nawadnialiśmy nasze pola. Codziennie musieliśmy podlewać również otoczone wysokim murem ogrody. Do moich obowiązków należało rano i wieczorem wziąć duży wąż, odkręcić kran na tarasie i spryskać wodą wszystkie rośliny.
Mieliśmy bardzo ładny ogród, w którym rosły drzewa morwowe, migdałowe i morelowe. A w ich cieniu dojrzewały warzywa, które sadziła matka: cukinie, pory, bakłażany, ziemniaki, cebula, główki sałaty i kapusty. Wokół tarasu kwitły rozmaite gatunki róż, które zwłaszcza wieczorem wydzielały upajający zapach. W ciepłej porze roku matka, młodsi bracia Serhad, Shivan, Keniwar i ja niemal bez przerwy spędzaliśmy czas w tym małym raju. Również ojciec i straszy brat Delan, kiedy nie pracowali, rozkoszowali się panującą w tym miejscu ciszą i chłodem.
Dom był jednopiętrowy i miał pięć pomieszczeń: kuchnię, salon, sypialnię rodziców, moich czterech braci i moją. Jako jedyna córka w rodzinie miałam prawo do własnego małego królestwa. Mimo to często żałowałam, że nie mam siostry, bardzo chętnie dzieliłabym z nią pokój. Wolno mi było natomiast, kiedy tylko chciałam, zapraszać do domu przyjaciółki. Często odwiedzały mnie moja przyjaciółka Evin oraz kuzynka Nura. Z Nurą chodziłam do jednej klasy. Evin natomiast była od nas o kilka lat starsza i już skończyła szkołę. Zazdrościłyśmy jej, że ma tak dużo wolnego czasu, kiedy my nieraz całymi popołudniami ślęczałyśmy nad lekcjami. Evin miała spokojny i zrównoważony charakter i była dla nas jak starsza siostra.
Spośród moich braci najbardziej lubiłam najstarszego Delana. Byliśmy ze sobą mocno związani i mieliśmy wiele wspólnych zainteresowań. Popołudniami lubiliśmy grać w piłkę nożną w ogrodzie. Starszy brat po kryjomu uczył mnie prowadzić samochód w górach. Ojciec zapoznał z tą sztuką niestety tylko jego i naszego brata Serhada. Nie uważał, żeby dziewczętom była potrzebna ta umiejętność. W naszej wsi nauka jazdy samochodem albo zrobienie kursu na prawo jazdy nie były czymś zwyczajnym.
Początkowo nasz dom miał być dwupiętrowy. W każdym razie tak planował ojciec, kiedy przed laty budował go razem z wujem. Ale pieniądze, jakie na to przeznaczył, szybko się skończyły. Żołd pogranicznika i skromny dochód z rolnictwa nie dawały mu zbyt wielkiej swobody działania. Na dodatek ojciec przywiązywał dużą wagę do tego, by jego wszystkie dzieci uczęszczały do szkoły. Krótko mówiąc: zawsze było do sfinansowania coś ważniejszego niż wzniesienie następnego piętra. Z czasem przyzwyczailiśmy się do żelaznych prętów i drutów, które sterczały z dachu. Dużo domów w Kocho tak wyglądało: pręty sygnalizowały, że kiedyś domy zyskają kolejne piętro. A w lecie, kiedy nie dawało się spać w domu z powodu gorąca, wyciągaliśmy maty na dach, aby rozkoszować się tam orzeźwiającym nocnym powietrzem.

Matka podeszła do sprawy bardzo pragmatycznie, rozpięła między prętami sznurki i zaczęła wieszać na nich pranie. Z Delanem uznaliśmy to za coś naturalnego. Często obrywaliśmy, gdy nasza brudna piłka zamiast w bramce lądowała w czystym prześcieradle, kiedy w ogrodzie suszyło się pranie. Teraz od dłuższego czasu między prętami stała betoniarka i leżały worki z cementem, które Delan kupił ze swojej pensji robotnika budowlanego. Powód: mój starszy brat chciał się ożenić. Oczywiście potrzebował mieszkania, do którego mógłby wprowadzić się ze swoją przyszłą żoną.
Poza tym potrzebował do tego jeszcze kobiety. Podczas jednego z naszych wypadów w góry zakomunikował mi, że dziewczyna, w której się zakochał, musiała dać mu kosza. Rodzice obiecali ją innemu mężczyźnie i nie można było już nic zmienić. Teraz Delan starał się o Zevin, naszą kuzynkę, którą bardzo lubiłam.
– Będę się modlić, żeby jej rodzice cię zaakceptowali – obiecałam mu uroczyście. Małżeństwo między kuzynami uchodzi u nas za szczególnie warte starań, bo zakłada się, że wspólne życie wśród rodziny będzie przebiegać w pełnej harmonii i zgodzie.
W sąsiednich wsiach mieszkali przeważnie wyznający islam Arabowie. Różnili się od nas pod każdym względem, nie tylko dotyczącym ich religii. Mieli też inne zwyczaje i tradycje. My mówiliśmy po kurdyjsku, oni po arabsku. A ponieważ my, jazydzi, zawieraliśmy małżeństwa wyłącznie wewnątrz naszej grupy religijnej, nie mieliśmy żadnych krewnych w tamtych miejscowościach. Utrzymywaliśmy jednak przyjazne, przede wszystkim handlowe kontakty z muzułmanami. Pamiętam, że do Kocho przyjeżdżali muzułmańscy kupcy, żeby wystawiać na sprzedaż owoce albo słodycze. Oczywiście byli oni bardzo serdecznie witani przez dzieci, a i dorosłych interesowały ich towary.
Ponadto każdy chłopiec we wsi miał muzułmańskiego pate, mężczyznę, który trzyma na rękach dziecko podczas ceremonii obrzezania. Z okazji tego uroczystego aktu z reguły zbiera się cała wieś i się mu przygląda. Kiedy na przykład dokonywano obrzezania mojego młodszego brata Keniwara, trzymał go muzułmański przyjaciel ojca, przez co stał się jakby wujem Keniwara, jego opiekunem. I jeśli nawet rodzin nie łączyły więzy krwi, muzułmański pate zobowiązywał się pomagać dziecku, a później mężczyźnie, zawsze kiedy ten będzie potrzebował jego wsparcia. Akt obrzezania wzmacniał związek między jazydzkimi i muzułmańskimi rodzinami, tak jak między moim ojcem i jego wyznającym inną religię przyjacielem.
Jednak mimo takich sojuszy jako jazydzi nie mieliśmy zbyt dobrej reputacji wśród muzułmanów. I zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Wielu z nich nie ukrywało, co o nas myśli: kiedy przyjeżdżali do naszej wsi, wzbraniali się przed spożywaniem naszych potraw. Obawiali się, że mogą być „nieczyste”. Ponieważ przywiązywaliśmy ogromną wagę do gościnności, ich odmowę uznawaliśmy za duży afront. Jako dziecko nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak mogli nas traktować. Starsi ludzie w wiosce mówili, że było tak zawsze.
– Nasza historia jest historią prześladowania i cierpienia – powiedział mi dziadek. Ojciec mojego ojca mieszkał, jak to u nas w zwyczaju, w sąsiednim domu. Był dostojnym starszym mężczyzną z siwymi wąsami, zawsze nosił tradycyjną białą szatę, która świadczy o czystości ducha. – Wszyscy nas gnębili: muzułmańscy Kurdowie, namiestnicy irańskiego szacha i osmańscy sułtani. Siedemdziesiąt dwa razy wycięto nas w pień. Niezliczoną ilość razy uprowadzano nasze kobiety, wypędzano z naszej ojczyzny, mieczem zmuszano do wyparcia się własnej wiary.
Dziadek pogłaskał mnie po głowie dużą szorstką dłonią, podczas gdy ja ze zgrozą słuchałam tych przerażających opowieści z przeszłości.
– Moje dziecko, miej się na baczności – powiedział. – Oni nazywają nas Abadat al-Sheitan: czcicielami władcy piekieł.
Dopiero teraz się przestraszyłam.
– Ale dlaczego?
– Dlatego że dawno temu ktoś wymyślił to kłamstwo – odpowiedział i popatrzył na mnie. Jego oczy podobnie jak włosy przysłaniał szary welon. Wydawało się, jakby chciał ocenić, czy jestem już dostatecznie dorosła, aby to wszystko zrozumieć.
– To skomplikowana historia. – Wskazał na Sanjaka, który stał na jego komodzie: była to odlana z brązu figura ptaka z dość grubym podbrzuszem. – Czy wiesz, kto to jest?
– Oczywiście – odpowiedziałam oburzona. – To Melek Taus. – Dziadek uważał chyba, że jestem głupia, w końcu każde dziecko w naszej wsi znało anioła pawia.
Dziadek przytaknął z zadowoleniem.
– Zgadza się – potwierdził i lekko pochylił głowę w kierunku pawia. – Melek Taus jest, jak wiesz, najważniejszym spośród siedmiu aniołów Boga. Jest najpiękniejszą i najdoskonalszą spośród wszystkich niebiańskich postaci. Niestety, wielu muzułmanów myśli, że jest ich przeciwieństwem.
– Co? – zapytałam równie przerażona, jak osłupiała. Od ludzi z mojego otoczenia zawsze słyszałam tylko to, jaką cudowną i boską istotą jest nasz anioł paw. A teraz nagle dowiedziałam się, że są ludzie, którzy myślą inaczej. Jak w ich głowach zrodził się ten absurdalny pomysł?
– To wszystko wynika z nieporozumienia – wyjaśnił dziadek. – Chodzi o wydarzenie, które zaszło bardzo dawno temu. Wtedy, na początku czasu, kiedy Bóg stworzył ziemię i ludzi, rozkazał wszystkim aniołom, aby uklękli przed Adamem. A co uczynili aniołowie? – Spojrzał na mnie pytająco.
– Spełnili rozkaz Boga! – krzyknęłam.
– Tak. Tak zrobili. Wszyscy oprócz jednego: Meleka Tausa. Tylko on jeden nie ukląkł przed Adamem.
– Czy to znaczy, że wymówił posłuszeństwo Bogu? – zdumiałam się.
– Tak, tak zrobił – przyznał dziadek. – Ale miał do tego dobry powód. Ponieważ żądanie Boga było sprawdzianem. Bóg chciał wystawić na próbę lojalność swoich aniołów: chciał dowiedzieć się, czy rzeczywiście kochają tylko jego i czy nie będą bić pokłonów przed żadną żyjącą istotą. Teraz rozumiesz? Melek Taus nie klęknął przed Adamem, bo jego całe życie należało do Boga!
– Czyli zdał egzamin?
– Tak. Jako jedyny spośród aniołów pozostał lojalny wobec swojego pana. Dlatego Bóg był z niego bardzo zadowolony.
– Ale, dziadku! – przerwałam mu niecierpliwie. – W takim razie w czym tkwi problem?
– Problemem jest to, że muzułmanie całkowicie błędnie rozumieją tę historię! – powiedział wzburzony dziadek. – Myślą, że Bóg rozgniewał się na Meleka Tausa. Dlatego nazywają go „upadłym aniołem” i wierzą, że stanowi on ucieleśnienie wszelkiego zła.
Otworzyłam szeroko oczy.
– Uważają go za…?
– Ciii! – powiedział dziadek i położył palec na ustach. – Nie wolno ci nigdy wymawiać tego imienia. Inaczej musiałbym cię zabić. – Przestraszona spojrzałam dziadkowi w oczy i szukałam w nich ironicznego mrugnięcia. Ale na jego twarzy malowała się surowość; nie żartował.
– Obiecujesz, że nigdy tego nie zrobisz?
– Nigdy, dziadku – przyrzekłam i na dowód zacisnęłam usta.
Dziadek zaczął cicho śpiewać głębokim basem. A ja dołączyłam do niego swoim wysokim głosem:
– O mój Panie, jesteś aniołem, który panuje nad światem; o mój Panie, jesteś aniołem, wspaniałomyślnym królem; jesteś aniołem wspaniałego tronu, o mój Panie, od zarania dziejów byłeś zawsze jedyny.
Wtedy wreszcie się uśmiechnął.
– Melek Taus jest łaskawy i miłosierny, Farido – powiedział. – Nie zapomnij tego. Nieważne, co mówią o nim inni. I nigdy im nie ufaj!
– Nigdy! – powtórzyłam i zacisnęłam prawą dłoń w pięść. W tym momencie zrozumiałam całą skalę problemu naszej egzystencji: muzułmanie uważają nas, jazydów, za sługi księcia piekieł! I z powodu tego tragicznego niezrozumienia nas nienawidzą.

 
Wesprzyj nas