Klasyka historii medycyny – porywająca opowieść o zuchwałych pionierach neurochirurgii.


Kruchy dom duszyKruchy dom duszy to książka przedstawiająca powstanie i rozwój chirurgii mózgu. Trzeba było prawdziwej rewolucji, zarówno technologicznej, jak i w sposobie myślenia samych lekarzy, aby neurochirurgia mogła stać się pełnoprawną gałęzią medycyny.

W oparciu o dziesiątki eksperymentów na zwierzętach, a także na nieuleczalnie chorych pacjentach współtwórcy tej rewolucji przecierali niezbadane dotąd szlaki, ryzykując przeprowadzenie operacji, na jakie wcześniej nikt się nie odważył. Thorwald wyjątkowo barwnie opisuje postaci Victora Horsleya, Harveya Cushingsa i Wildera Penfielda – byli to prawdziwi pionierzy neurochirurgii, niepospolici lekarze, którzy osiągnęli sukces, ale nieobce im też były porażki, nie mówiąc o zwykłych obawach czy niepewności.

Dzieło Thorwalda to nie tylko dzieje chirurgii mózgu, które czyta się niemal jak powieść kryminalną, to przede wszystkim historia walki człowieka o poznanie samego siebie.

Jürgen Thorwald (1915 -2006) – niemiecki pisarz, dziennikarz i historyk, szczególnie znany z książek opisujących historię medycyny sądowej oraz drugiej wojny światowej. Wielka ucieczka, wydana po raz pierwszy kilka lat po wojnie, do dziś nie zniknęła z niemieckich księgarń, przetłumaczono ją na kilkanaście języków na całym świecie

Jürgen Thorwald
Kruchy dom duszy
Przekład: Wawrzyniec Sawicki
wydanie 3
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 3 sierpnia 2016

Kruchy dom duszy


I
„W roku 1968 tak zwana ludzkość zdobyła nie tylko Księżyc, ale przez Louisa Washkansky’ego i Philipa Blaiberga odkryła również «pacjentów». Ponieważ takie wydarzenia obchodzi się w Stanach Zjednoczonych uroczyście, w kolorowych cylindrach, z wielkimi nagłówkami w prasie i innym sposobnym hałasem, zrobiono z pierwszych odkrytych «pacjentów» coś w rodzaju bohaterów cyrkowych. Towarzyszące temu widowisko było niesmaczne. Ale bądź co bądź dokonano odkrycia, że historię medycyny tworzą nie tylko opromienieni sławą bohaterscy lekarze, odważni, szlachetni chirurdzy, sławni odkrywcy nowych pigułek oraz różnego rodzaju wybawcy ludzkości, ale że udział w tym biorą ludzie zwani «pacjentami» i że bez ich — świadomego lub nieświadomego — udziału nie powstałoby to, co bardziej lub mniej zasadnie nazywamy «postępem w medycynie»”.
Leonhard Thompson, 1969

II
„Po tym laboratoryjnym przygotowaniu zdecydowaliśmy się przeprowadzić po raz pierwszy próbę operacji na człowieku ze zwapniałymi naczyniami wieńcowymi. Znaczne trudności nastręczało znalezienie odpowiedniego przypadku i uzyskanie zgody pacjenta na przeprowadzenie na jego sercu operacji, jakiej jeszcze nigdy przedtem nie wykonano na człowieku. Zgoda wymagała od chorego pewnego rodzaju heroizmu, toteż chciałbym wymienić tu jego nazwisko. Był nim Jospeh Krehmar z Chardon w Ohio. Wierzę, że wniósł on swój przyczynek do chirurgii”.
Profesor Claude S. Beck, Cleveland „Annals of Surgery”, 1935

III
„Ogarnęło nas zwątpienie… Przypominam sobie, że zakomunikowałem mojemu zespołowi, iż stoimy przed wyborem jednej z dwóch możliwości: albo będziemy dalej pracować, albo rezygnujemy… Jednakże rozstrzygająca zachęta do dalszego rozwoju chirurgii zastawki dwudzielnej serca przyszła nie od lekarzy, ale od pacjentów, których rozpaczliwe pragnienie uzyskania pomocy nie pozwoliło nam na przerwanie pracy”.
Sir Russell Brock, Londyn, sympozjum w Henry Ford Hospital, Detroit 1958

IV
„Wszystko to nie wymaga odwagi chirurga. Moim zdaniem chodzi tylko o rozsądne, ludzkie postępowanie. Odwagę przede wszystkim wykazuje pacjent. Nie każdy pogodzi się z myślą o noszeniu w sobie cudzego serca”.
Dr Denton A. Cooley, Houston „Life-Magazine”, 1968

NAPRAWIENI

1.
MARVIN MASON
EILEEN SAXON
BARBARA ROSENTHAL

Doktor Josef L. w kwietniu 1968:
„W listopadzie 1944 i w lutym 1945 roku amerykański chirurg, Alfred Blalock, operował w Baltimore po raz pierwszy troje dzieci, nazywanych w języku medycznym «blue babies». Cierpiały one na wrodzoną wadę serca, zwaną w języku naukowym tetralogią Fallota. Rokrocznie tysiące takich dzieci beznadziejnie marniało na oczach rodziców i lekarzy i w końcu umierało. Pierwsze wiadomości o operacjach Blalocka stały się największą sensacją medyczną naszego stulecia. W następnych latach tysiące matek i ojców przylatywało ze swoimi chorymi na serce dziećmi do Baltimore, aby tu szukać wyleczenia. Metoda operacyjna Blalocka została uznana przez lekarzy całego świata i jest nadal stosowana. Obecnie operacja «blue baby» stała się pojęciem, symbolem przekroczenia przez medycynę nowego progu”.

MARVIN
Gdy Marvin Mason przyszedł na świat 15 lipca 1938 roku w starym szpitalu św. Jana w Brooklynie, sprawiał wrażenie zdrowego dziecka. Ważył prawie trzy kilo, urodził się ani za wcześnie, ani za późno, miał ciemne włosy jak ojciec, piękne oczy jak matka i krzyczał głośno, jak powinien. Jego ojciec, Lewis M. Mason, utracił właśnie pracę w jednym z urzędów pocztowych w Nowym Jorku i przemierzał dzień w dzień, jak tysiące innych ofiar wielkiego kryzysu gospodarczego, ulice Nowego Jorku w poszukiwaniu nowego zajęcia. Nie wiedział, z czego zapłaci komorne, lekarza i szpital. Chociaż niskiego wzrostu i delikatnej budowy, był jednak młody, wytrwały, zdrowy i głęboko przeświadczony, że wszystko będzie dobrze.
Wiadomość, że został ojcem i że przybyła mu jeszcze jedna gęba do żywienia, bynajmniej go nie zaniepokoiła. Chciał mieć syna. Wsiadł do najbliższego autobusu, jadącego w kierunku szpitala św. Jana, tam objął i ucałował Ruth, swoją młodą żonę, którą dopiero przed rokiem poznał w Atlancie i poślubił. Z zadowoleniem patrzył na swojego syna. Równie szczęśliwy, sprowadził Ruth i Marvina w półtora tygodnia później do mieszkania w starym ponurym domu w Brooklynie.
Lewis M. Mason był szczególnie kochającym ojcem, który nigdy nie wyszedł z domu bez pożegnania się z Marvinem i nigdy po powrocie do domu nie zaniedbał przywitania syna w łóżeczku. Był pewien, że Marvin wyrośnie na niezwykłego chłopca. Ale pewnego wieczoru, gdy wrócił do domu, Ruth zawiadomiła go, że w czasie kąpieli wystąpiła nagle u dziecka sinica warg i palców. Myślał, że Ruth popełniła jakiś błąd. Niestety przekonał się, że nie był to błąd Ruth, ponieważ wargi, rączki i nóżki Marvina siniały nawet wówczas, gdy sam go kąpał lub karmił. Początkowo łudzili się oboje, że stan ten wywołuje wilgotne, upalne powietrze lata, stojące nieruchomo na ulicach Nowego Jorku. Potem zdjął ich lęk i postanowili udać się z dzieckiem do lekarza. Ruth zwróciła się do swojego wuja, mieszkającego w Nowym Jorku, który miał przyjaciela pediatrę. Mogli się więc spodziewać, że nie będzie dla nich zbyt drogi. W sierpniu zanieśli dziecko do jego gabinetu, nie przeczuwając nic złego. Mimo to pełni niepokoju przyglądali się badaniu Marvina przez lekarza. Ten odłożył wreszcie stetoskop i powiedział:
— Możecie zawinąć już dziecko… — Potem dodał: — Bardzo mi przykro, ale chłopiec ma wrodzoną wadę serca… Powinniście być przygotowani na to, że pożyje niedługo, być może jeszcze pół roku.
Lewis i Ruth Masonowie odruchowo stanęli przy Marvinie, jakby chcieli go ochronić przed kimś, kto chce go im zabrać. Lewis powiedział:
— To niemożliwe. Nikt w naszej rodzinie nie ma słabego serca. Niech pan jeszcze raz zbada chłopca. Niech go pan jeszcze raz zobaczy…
Jednakże lekarz potrząsnął głową.
— Nic innego nie stwierdzę — oświadczył — i nic więcej dla niego zrobić nie mogę. Nikt dla niego nie może nic zrobić. To zrządzenie losu, z którym trzeba się pogodzić…
— Niechże go pan jeszcze raz zbada — poprosił Lewis, a brzmiało to jak ostatnia propozycja zawarcia pokoju. Nawet w czasach kryzysu gospodarczego i pogoni za pracą był człowiekiem, który wierzył, że nie istnieje na świecie nic takiego, przed czym nie można by się obronić, a nawet czego nie można by zmienić. Gdy lekarz przecząco kręcił głową, wstrząs, jakiego doznał na myśl, że Marvin jest śmiertelnie chory, przeobraził się w prawdziwą wrogość do człowieka, który pozwala dziecku umrzeć bez żadnej próby ratunku. Wziął chłopca na ręce i wybiegł razem z Ruth.
Uspokoili się dopiero po powrocie do domu. Zastanawiali się, czy nie zwrócić się do innego lekarza. Ale gdzieś w głębi duszy czuli oboje lęk, że inny lekarz potwierdzi to, co niedawno usłyszeli. Postanowili po prostu zignorować diagnozę i pielęgnować Marvina tak troskliwie, jak tylko dziecko może być pielęgnowane. Lewis, znalazłszy pracę, kupił w najbliższej aptece najlepszy i najnowszy środek wzmacniający dla dzieci. Codziennie oczekiwali, że Marvin przybierze na wadze, i wreszcie w grudniu jego mała, ciemna główka z wielkimi, zalęknionymi oczami po raz pierwszy nie przechylała się już na boki, ale trzymała prosto, bez podpierania przez Ruth. Było to wielkie święto dla nich obojga.
Gdy jednak zaczęła się burzliwa, mroźna i wilgotna zima nowojorska 1938–1939, całe ciało Marvina posiniało. Sinica nie znikała nawet wtedy, gdy leżał spokojnie w łóżeczku. Jeśli płakał lub krzyczał, zabarwienie skóry stawało się ciemnoniebieskie. W tym czasie Lewis dowiedział się, że ojciec Ruth przez całe życie cierpiał na jakiś „szmer serca”. Dwoje z czworga rodzeństwa Ruth, brat i siostra, urodziło się z sercami nie po lewej stronie klatki piersiowej, lecz po prawej. Ale nie czuli się nigdy chorzy, a ich ciała nigdy w życiu nie zabarwiły się na niebiesko.
Marvin musiał więc cierpieć na inną chorobę. Wiosną Lewis znalazł w jakiejś gazecie artykuł pod tytułem Błękitne dzieci. Artykuł omawiał bardzo skomplikowaną chorobę, którą niełatwo było zrozumieć. Jego autor zadał sobie najpierw wiele trudu, aby wyjaśnić, jak w ogóle funkcjonuje serce ludzkie, a więc także dziecięce. Przedstawił je jako umieszczoną w klatce piersiowej, starannie skonstruowaną pompę, która tłoczy krew przez cały układ „kanałów”. „Kanały”, rozchodzące się od serca po całym ciele, nazywają się tętnicami, a naczynia zbierające krew z całego ciała i odprowadzające ją do serca — żyłami. Krew, przepływając przez tętnice, dostarcza tlen do wszystkich części ciała i wszystkich komórek, od mózgu począwszy aż po palce u nóg. Jest to niezbędne, aby utrzymać organizm przy życiu. Równocześnie krew zabiera z komórek dwutlenek węgla. Można by powiedzieć, że krew wymienia go na tlen. Krew bogata w tlen jest jasnoczerwona, gdy natomiast nie zawiera tlenu i wraca do serca obładowana dwutlenkiem węgla, staje się purpurowa lub nawet ciemnoniebieska. Autor pisał dalej, że serce tłoczy krew nie tylko przez ciało, ale również, powracającą do serca, przez płuca, gdzie oddaje ona dwutlenek węgla i zaopatruje się w świeży tlen, który zabiera znowu w dalszą drogę do ustroju. W czasie wdechu płuca wciągają tlen wraz z powietrzem i oddają go następnie krwi, a przy wydechu usuwają dwutlenek węgla na zewnątrz.
Przy odrobinie uwagi można było ten system zupełnie dobrze zrozumieć. Również to, co artykuł mówił o samym sercu, było przekonywające. Wyjaśniał on, że serce ma dwie komory i dwa przedsionki. Autor zaczął od pierwszego z nich, znajdującego się na prawo u góry. Do niego wchodzą dwie grube żyły, doprowadzające z całego ciała niebieską, zawierającą dwutlenek węgla krew. Z prawego przedsionka krew przepływa do prawej komory przez zastawkę, składającą się z trzech płatków, która nosi dlatego trudną do wymówienia nazwę tricuspidalis (zastawka trójdzielna). Ściany komory zbudowane są z mięśni, które kurcząc się, wyciskają krew. W ten sposób prawa komora tłoczy krew przez drugą zastawkę, której nazwę — zastawka tętnicy płucnej — czyta się już bez trudności, do tętnicy prowadzącej do płuc. W ten sposób niebieska krew dociera do płuc i wypływa z nich na nowo jasnoczerwona, zaopatrzona w tlen. Następnie przez dwie żyły zwane płucnymi ponownie dociera do serca. Żyły te uchodzą do lewego przedsionka, a z niego przez trzecią już zastawkę, zwaną dwudzielną (mitralną), krew dostaje się do lewej komory. Komora ta ma ściany najsilniej umięśnione, ponieważ jej zadaniem jest tłoczenie krwi do całego organizmu. Przy tym tłoczy ona tę krew przez czwartą zastawkę, zwaną aortalną, do najgrubszej tętnicy ciała — tętnicy głównej (aorty). Od niej odchodzi wiele tętnic głównych i bocznych do poszczególnych części organizmu.
Autor artykułu znał nieco ten temat, ale gdy usiłował wyjaśnić, w czym tkwi istota choroby „błękitnych dzieci”, zaplątał się. Musiał więc opisać pewną liczbę zaburzeń rozwojowych, w których serce „błękitnego dziecka” jest już od urodzenia obarczone wadą. Jedna z tych wad polega na większych lub mniejszych ubytkach w przegrodzie rozdzielającej obie komory. Jeśli wierzyć autorowi artykułu, to nikt nie wie, dlaczego te ubytki występują tylko u niektórych dzieci. W każdym razie krew niebieska, uboga w tlen, przepływa przez te otwory z prawej komory serca do lewej, która powinna zawierać właściwie tylko krew czerwoną, nasyconą tlenem otrzymanym z płuc. Czerwona krew i niebieska mieszają się i zamiast krwi utlenionej serce „błękitnego dziecka” tłoczy krew mieszaną. Organizm takiego dziecka nigdy nie otrzymuje krwi zawierającej tyle tlenu, ile go potrzebuje. Druga wada polega na tym, że zastawka serca, przez którą prawa komora tłoczy ubogą w tlen, niebieską krew do tętnicy płucnej i dalej do płuc, jest za wąska. Wskutek tego do płuc dociera za mało krwi. Lewa komora tłoczy więc nie tylko krew zmieszaną i niewystarczająco nasyconą tlenem. Otrzymuje ona zarazem z płuc zbyt mało krwi czerwonej.
Artykuł podawał dalej, że istnieje jeszcze wiele innych wad i że lekarze dopiero zaczęli badania nad wszystkimi postaciami choroby „blue babies”. Opis tych dwóch najważniejszych postaci wystarczył jednak Lewisowi do wyrobienia sobie poglądu na to, czego brakowało Marvinowi: krew Marvina otrzymywała za mało tlenu, a to wyjaśniało, dlaczego nie był tak różowy jak inne dzieci. Artykuł kończył się stwierdzeniem, że wiele „blue babies” umiera już kilka miesięcy po urodzeniu. Niektóre żyją dłużej, ale gdy podrastają, każdy wysiłek męczy je i zabarwia na niebiesko wargi, ręce i stopy, a nawet całe ciało. Wszystkie umierają ostatecznie na niewydolność serca lub wskutek jego infekcji. Tylko nieliczne dzieci osiągają wiek piętnastu, najwyżej dwudziestu lat, a szczególnie tragiczne jest to, że wśród nich jest tak wiele dzieci pięknych i mądrych.
Ściśle biorąc, było to ponure sprawozdanie bez widoków i nadziei. Jednakże umysł Lewisa Masona nie dopuszczał do siebie całej tej beznadziejnej, okropnej perspektywy. Dla twardego, upartego człowieka, jakim był, artykuł zawierał raczej nadzieję. Jeżeli „błękitne dzieci” mogą dożywać piętnastu czy nawet dwudziestu lat, to dlaczego Marvin nie mógłby należeć do tych żyjących tak długo? A do tego czasu lekarze mogą przecież znaleźć jakiś sposób usunięcia wady. Lewis przeniósł swoją wiarę na Ruth. Gdy spoglądali w duże ciemne oczy w zbyt małej twarzyczce Marvina, zgadzali się oboje, że i on był ładnym i mądrym dzieckiem, i że należy uczynić wszystko, aby go dalej ochraniać i pielęgnować, a poza tym zważać, by nie uszła ich uwagi żadna wiadomość, która pewnego dnia mogłaby przynieść Marvinowi jakiś nowy lek lub inną możliwość ratunku.
W marcu 1939 roku, gdy Marvin ważył prawie dziesięć kilo i powoli nauczył się prosto siedzieć, Ruth otrzymała list od swojej matki z Baltimore, która doniosła jej, że w Harriet Lane Home for Children na Uniwersytecie im. Johnsa Hopkinsa pracuje lekarka o nazwisku Taussig. Zdaniem matki, doktor Taussig zna się lepiej na „błękitnych dzieciach” niż wszyscy inni lekarze w całej Ameryce. Lewis i Ruth nie zastanawiali się długo. Ponieważ Lewis znalazł właśnie pracę w Nowym Jorku i nie chciał jej utracić, Ruth zawinęła chłopca w ciepłą kołderkę i wsiadła z nim do autobusu pośpiesznego, który jechał do odległego o trzysta kilometrów Baltimore w stanie Maryland.

Ze wspomnień ówczesnej pielęgniarki w Harriet Lane Home for Children w Baltimore:
„Był koniec marca lub początek kwietnia 1939 roku, gdy zobaczyłam po raz pierwszy w poliklinice Marvina Masona i jego matkę. Nikt wówczas nie wiedział, jaką rolę odegra Marvin kilka lat później. Mimo to zapamiętałam go, ponieważ miał takie śliczne ciemne oczy, a jego matka sprawiała wrażenie, że dla syna przejdzie nawet przez piekło (…).
Może wiecie, że Harriet Lane Home nie było przytułkiem, ale kliniką dziecięcą Johns Hopkins Medical School, mającą 113 łóżek i poliklinikę, do której już wtedy codziennie przychodziły z dziećmi na badania niezliczone rzesze rodziców — nawet sześćdziesiąt tysięcy rocznie. Budynek kliniki był stary, zbudowany w roku 1912. Naszą poliklinikę, pracującą od wczesnego ranka do późnego wieczora, a nawet do północy, nazywaliśmy «kopalnią» lub «morą wężową». Ciężki kryzys gospodarczy jeszcze nie minął. Matki i ojcowie, którzy przyprowadzali swoje dzieci, tłoczyli się rano na krzesłach i ławkach w poczekalni i tkwili tam niekiedy cały dzień, aż nadeszła ich kolej. Wiele osób nie mogło zapłacić za leczenie więcej niż trzydzieści centów, inni nie płacili w ogóle nic, a wszyscy wiedzieli, że nie pozostało im nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość. Mniej więcej od roku 1937 mówiło się wokoło, że doktor Helena Taussig, która w roku 1930 objęła klinikę kardiologiczną, interesuje się szczególnie dziećmi z wrodzonymi wadami serca. Miała wtedy około trzydziestu dziewięciu lat, była niezamężna. Niektórzy koledzy uważali ją za sufrażystkę i zimną, świadomą celu przedstawicielkę Nowej Anglii.
Ojciec jej był profesorem ekonomii na Uniwersytecie Harvarda, a ona studiowała medycynę w owym czasie, gdy Harvard nie dopuszczał do studiów kobiet. Anatomii uczyła się na niechętnie odnoszącym się do kobiet uniwersytecie w Bostonie. Doktor Begg, anatom, rzucił jej tam pewnego razu serce bydlęce, mówiąc, że nie zaszkodziłoby, gdyby się tym sercem dokładnie zajęła. Tak się zaczęła jej kariera specjalistki chorób serca. Zjawiła się u nas, w Johns Hopkins Medical School, ponieważ tutaj pozwalano na pracę kobietom. Zajmowała się tylko pediatrią, gdyż z interną coś jej nie wyszło, i początkowo nie interesowała się w ogóle wrodzonymi wadami serca. Tak się przynajmniej wydawało. Ale gdy już wytknęła sobie jakiś cel, nie odstępowała od niego, tak jak na przekór Harvardowi została lekarką.
W porównaniu z dniem dzisiejszym o chorobach serca wiedziano wtedy bardzo niewiele. Oprócz słuchawek, aparatu rentgenowskiego i dość jeszcze prymitywnego elektrokardiografu na oddziale kardiologicznym nie było nic więcej do prowadzenia badań naukowych. Mimo to doktor Taussig od roku 1934 natrafiała stale przy badaniu wielu dzieci na takie same objawy chorobowe. Do tych, które wzbudziły jej szczególne zainteresowanie, należały przypadki «blue babies». Wprawdzie jakiś Francuz, chyba Fallot, opisał już tę chorobę, ale mimo wszystko niewiele o niej wiedziano. Około 1938 roku zaczęło przybywać coraz więcej «blue babies» i w klinice kardiologicznej witano każde z nich jako nowy obiekt studiów, na którym można się było nauczyć czegoś nowego.
Sądzę, że doktor Taussig już wtedy miała jakieś wyobrażenie o tym, jak można by pomóc tym biedactwom. Jasne było, że lekami nie da się wiele osiągnąć i te wady serca należy w jakiś sposób «naprawiać». Gdyby jednak wtedy ktoś przewidywał, że za dwadzieścia lat będzie się operować żywe serca i wykonywać operacje na otwartym sercu, nazwano by go niebezpiecznym wariatem. Sama doktor Taussig nie miała także nadmiaru wyobraźni, aby ulec takim snom. Jednakże obserwując niektóre «blue babies», dokonała ciekawego spostrzeżenia. Wiecie zapewne, że oprócz tak zwanej choroby «blue babies» istnieje pewna liczba innych wad serca. Jedną z nich określano mianem «przetrwały (drożny) przewód tętniczy Botalla» — ductus arteriosus apertus lub ductus arteriosus Botalli apertus. Ductus jest to małe naczynie, łączące tętnicę płucną z tętnicą główną, występujące tylko u noworodków, którego światło ulega samoistnie zamknięciu do końca drugiego miesiąca życia, ponieważ staje się już nieużyteczne. Jak wiadomo, matka zaopatruje swoje dziecko przed porodem bezpośrednio w krew zawierającą tlen. Dziecko zaczyna oddychać płucami dopiero po porodzie. Dlatego w łonie matki jego płuca nie są jeszcze zaopatrzone w krew. Zadaniem ductus arteriosus jest więc zapobieganie powstaniu ukrwotocznienia płuc, a następuje to przez skierowanie krwi z tętnicy płucnej, zanim osiągnie ona płuca, bezpośrednio przez tętnicę główną do organizmu. Zdarza się, że u niektórych dzieci ductus się nie zamknie, jak przewiduje natura, pozostaje otwarty. Coś takiego zdarza się niekiedy także u «błękitnych dzieci» — by tak rzec — jako dodatek do wady serca, którą i tak już mają. W takim razie należałoby przypuszczać, że stan tych dzieci jeszcze się pogorszy. Doświadczenie wykazuje jednak, że jest przeciwnie. Dzieciom tym powodzi się lepiej niż innym, a pani Taussig poznała również przyczynę tej paradoksalnej sytuacji.
Przez otwarte połączenie część ubogiej w tlen krwi mieszanej, którą lewa komora serca sinicznych dzieci tłoczy do tętnicy głównej, przepływa mianowicie z powrotem do płuc i tam uzyskuje jeszcze raz szansę pobrania tlenu. Ten końcowy wniosek doktor Taussig był nieco uproszczony. Przyjęła ona, że «błękitnym dzieciom» można by w znacznym stopniu pomóc, wytwarzając sztuczne połączenie między ich tętnicą główną a tętnicą płucną. Oczywiście nie miała jeszcze wtedy pojęcia, jak należało wykonać takie połączenie lub jaki chirurg byłby gotów zaryzykować taką przygodę. Wszystko to było snem przyszłości, toteż dr Taussig, jej asystenci i studenci poprzestawali na obserwacji jak największej liczby dzieci sinicznych i rejestrowaniu uzyskanych wyników badań.
Matki, które przychodziły do nas ze swoimi dziećmi, nawet się nie domyślały, że nie mogą liczyć u nas na wyleczenie i że ich dzieci stanowią dopiero przedmiot studiów do ewentualnych przyszłych rozwiązań. Gdy Ruth Mason przyszła po raz pierwszy do kliniki, również się spodziewała, że pani doktor Taussig pomoże jej synkowi”.

 
Wesprzyj nas