“Czasomierze” to wejrzenie Davida Mitchella w ducha naszej epoki konsumpcji, wyznanie winy i ostrzeżenie. Znakomita wielowątkowa opowieść, w której wszystko działa precyzyjnie, niczym w szwajcarskim zegarku.


CzasomierzeDavid Mitchell w charakterystyczny dla siebie sposób, znany już z “Atlasu chmur” i “Widmopisu”, konstruuje powieściową mozaikę z kawałków historii, wątków i płaszczyzn czasowych, która układa się w doskonały i precyzyjny wzór. I dopiero rzut oka z oddali, pozwalający objąć jego całość, ukazuje piękno i doskonałość zamysłu Autora.

Początkowa opowieść o dorastaniu Holly Sykes, której dalsze losy przewiną się pośród biegu życia kolejnych bohaterów i stanowić będą klamrę łączącą postacie i wydarzenia aż do finału w przyszłości – przechodzi w kilka następujących po sobie epizodów, posuwających historię coraz dalej w przyszłość, do roku 2025 i w finale do 2043.

Bunt wchodzącej w dorosłość nastolatki, powieść łotrzykowska, dramat małżeński, dylematy reportera wojennego w konwencji literatury faktu, opowieść fantastyczna, w końcu posępna postapokalipsa – kilka literackich konwencji i kilku bohaterów posłużyło Mitchellowi do pokazania portretu epoki konsumpcyjnej życia społecznego przełomu XX i XXI wieku. Pragnienia społeczne i polityka angielskiego rządu w latach osiemdziesiątych, studenckie życie latorośli bogatych Brytyjczyków, wzloty i upadki poczytnego pisarza, lokalne konflikty zbrojne – w kolejnych historiach realia konkretnych czasów przeplatają się z ponadczasowymi problemami pojedynczego człowieka.

Przy okazji Mitchell stopniowo serwuje elementy fantastyczne tej historii – głosy, które słyszy bohaterka, sny z udziałem tajemniczej kobiety i oniryczne wizje prowadzące do zetknięcia Holly z dwiema ponadnaturalnymi, rywalizującymi ze sobą siłami. I jak to zwykle bywa, okazuje się, że tylko ona będzie zdolna do uratowania naszego świata.

Ta alegoria, przede wszystkim obrazująca nadchodzącą katastrofę cywilizacji, to także próba Autora zmierzenia się z poszukiwaniem istoty człowieczeństwa i tego, co znajduje się poza naszym zmysłowym postrzeganiem. Mitchell stawia pytania: dokąd zmierzamy jako ludzkość i jako jednostka, ostrzega i snuje wizje przyszłości, mroczne i nieprzyjemne, zbliżającego się końca cywilizacji. Końca na nasze własne życzenie.

niezwykła, ambitna i wciągająca powieść

David Mitchell po raz kolejny prezentuje wirtuozerię w operowaniu słowem, czasem, gatunkami i schematami fabularnymi, perfekcyjnie łamiąc reguły i przekraczając granice literackich wzorów, w efekcie dając czytelnikowi ambitną i wciągającą opowieść, wabiącą plastycznym językiem i nietuzinkowymi bohaterami. Niezwykła powieść, warta poświęcenia jej czasu. Tomasz Wojciechowski

David Mitchell, Czasomierze, Przekład: Justyna Gardzińska, seria: Uczta wyobraźni, Wydawnictwo MAG, Premiera: 22 stycznia 2016

kup książkę

Czasomierze

David Mitchell
Czasomierze
Przekład: Justyna Gardzińska
seria: Uczta wyobraźni
Wydawnictwo MAG
Premiera: 22 stycznia 2016

Fala gorąca
1984

30 czerwca

Rozsuwam zasłony w moim pokoju, widzę spragnione deszczu niebo i szeroką rzekę pełną statków i łodzi, ale ja już myślę o czekoladowych oczach Vinny’ego, o strużce szamponu, która spływa po jego plecach, o jego ramionach zroszonych kroplami potu, o jego cwaniackim śmiechu, i serce wali mi jak wściekłe. Boże, tak bym chciała budzić się teraz u niego, na Peacock Street, a nie w moim głupim pokoju. Wczoraj wieczorem jakoś tak mi się niechcący wyrwało: „Jezu, Vin, ja cię naprawdę kocham”, a Vinny wypuścił kłąb dymu i odparł, udając księcia Karola: „Nie mogę zaprzeczyć, droga Holly, że czas spędzany z tobą również należy do szalenie przyjemnych”. A ja się mało nie poszczałam ze śmiechu, chociaż, jeśli mam być szczera, trochę się wkurzyłam, że nie odpowiedział: „Ja też cię kocham”. Ale przecież w każdym kolorowym piśmie piszą, że chłopaki, żeby przemycić coś poważniejszego, zawsze robią sobie jaja. Szkoda, że nie mogę teraz do niego zadzwonić. Szkoda, że nie wynaleziono takich telefonów, żeby z każdym można było rozmawiać wszędzie i kiedy tylko się chce. Vinny pewnie właśnie jedzie na swoim nortonie do pracy, do Rochester, w skórzanej kurtce z napisem LED ZEP wybitym srebrnymi ćwiekami. We wrześniu, kiedy skończę szesnaście lat, też mnie gdzieś na swoim nortonie zabierze.
Ktoś na dole trzaska drzwiczkami szafki.
Mama. Nikt inny nie ośmieliłby się tak trzaskać.
„A jeśli odkryła?” – pyta złowieszczy głos.
Nie. Byliśmy z Vinnym bardzo ostrożni.
Matka ma menopauzę. To na pewno dlatego.
Na moim adapterze leży Fear of Music Talking Heads. Vinny kupił mi ten longplay w sobotę, przy naszym drugim spotkaniu w Magic Bus Records. Rewelacyjna płyta. Lubię Heaven i Memories Can’t Wait, ale w ogóle wszystkie kawałki są na niej super. Vinny był w Nowym Jorku i widział Talking Heads na żywo. Jego kumpel Dan był tam ochroniarzem, a po koncercie wprowadził Vinny’ego za kulisy i poszli balangować z Davidem Byrne’em i całym zespołem. Jak w przyszłym roku znowu tam pojedzie, to mnie weźmie. Ubieram się, odnajdując na moim ciele każdy zaróżowiony ślad zębów i ust Vinny’ego. Tak bardzo bym chciała dzisiaj posiedzieć u niego, ale on jedzie do Dover spotkać się z kumplami. Moja najlepsza przyjaciółka Stella pojechała do Londynu, żeby się obkupić w używane ciuchy na Camden Market. Mama mówi, że mam jeszcze za mało lat, żeby jeździć do Londynu bez dorosłych, więc Stella zamiast mnie wzięła Ali Jessop. Czyli największą atrakcją dnia będzie dziś dla mnie odkurzanie dywanów w pubie, żeby zarobić trzy funty kieszonkowego. Hurra-hurra. No i mam w przyszłym tygodniu egzaminy, do których się muszę pouczyć. Z wielką chęcią oddałabym czyste kartki i pokazała wszystkim, gdzie mogą sobie wsadzić twierdzenie Pitagorasa, Władcę much i cykl życiowy obleńców. Może i tak zrobię.
Właśnie. Może dokładnie tak zrobię.

*

W kuchni na dole panuje atmosfera lodowata, niemal arktyczna.
– Dzień dobry – mówię, ale tylko Jacko podnosi wzrok znad rysunków, zza stołu przy oknie.
Sharon ogląda w salonie kreskówki. Tata w holu na dole rozmawia z facetem od dostaw, a ciężarówka z browaru stoi z warczącym silnikiem przed pubem. Mama kroi jabłka na kompot i nie odzywa się do mnie. Mam zapytać: „Co się stało, mamo? Co takiego zrobiłam?”, ale mam to w dupie. Ewidentnie nie uszło jej uwagi, że wczoraj wieczorem późno wróciłam, ale jeśli chce porozmawiać, niech sama zacznie. Polewam mlekiem płatki w misce i zanoszę na stół. Mama z głośnym brzękiem przykrywa patelnię pokrywką i podchodzi do mnie.
– Co masz na swoje wytłumaczenie?
– I nawzajem dzień dobry, mamo. Ale dziś upał.
– Co masz na swoje wytłumaczenie, moja droga?
Jeśli nie wiadomo, jak się zachować, najlepiej udawać niewinną.
– Ale w jakiej sprawie?
Jej oczy zwężają się w żmijowe szparki.
– O której wróciłaś do domu?
– O rany, no dobrze, byłam trochę później, przepraszam.
– Dwie godziny to nie „trochę”. Gdzie byłaś?
Dokładnie rozgryzam płatki.
– U Stelli. Straciłam rachubę czasu.
– To dziwne, naprawdę bardzo dziwne. Bo o dziesiątej zadzwoniłam do mamy Stelli, żeby cię szukać, i podobno wyszłaś stamtąd przed ósmą. Więc kto tutaj kłamie? Mama Stelli czy ty?
Cholera.
– Poszłam się jeszcze przejść.
– A niby dokąd?
Wyraźnie akcentuję każde słowo.
– Poszłam się przejść nad rzekę.
– Nad rzekę w prawo czy w lewo? Ta przechadzka?
Odczekuję chwilę w milczeniu.
– A co za różnica?
W telewizyjnej kreskówce słychać głośny wybuch. Mama każe siostrze:
– Sharon, wyłącz to, wyjdź i zamknij drzwi.
– To niesprawiedliwe! Holly dostaje kazanie, nie ja.
– Już, Sharon. I ty, Jacko, też. Masz wyjść i… – Ale Jacko już zniknął. Kiedy Sharon wychodzi, mama ponownie przypuszcza atak: – Tak zupełnie sama byłaś się przejść?
Skąd to przeczucie, że mnie podpuszcza?
– Sama.
– A daleko zaszłaś? Tak zupełnie sama?
– Ale mam ci podać w milach czy w kilometrach?
– A może tak sobie spacerowałaś, aż zaszłaś na Peacock Street do pewnego mężczyzny nazwiskiem Vincent Costello? – Kuchnia nagle wiruje, a za oknem, na brzegu rzeki po stronie Essex mały ludzik z patyczków wprowadza rower na prom. – Co? Nagle zaniemówiłaś? Przypomnę ci jak było: o dziesiątej wieczorem zasłaniałaś okno u niego w salonie. Miałaś na sobie podkoszulek i niewiele więcej.
Owszem, zeszłam na dół po piwo dla Vinny’ego. Owszem, zasłoniłam okno. I tak, ktoś akurat przechodził chodnikiem.
Spokojnie, powtarzałam sobie, jakie jest prawdopodobieństwo, że akurat ten ktoś cię rozpozna? Mama myśli, że pęknę i się przyznam, ale ja odcinam się żartem:
– Marnujesz się jako barmanka, mamo. Powinnaś kierować agentami wywiadu w MI5.
Mama posyła mi jedno ze swoich piorunujących spojrzeń.
– Ile on ma lat?
Zakładam ręce na piersi.
– Nie twoja sprawa.
Z oczu mamy zostają tylko wąskie szparki.
– Podobno dwadzieścia cztery.
– Skoro wiesz, to po co mnie pytasz?
– Bo to nielegalne, żeby dwudziestoczteroletni mężczyzna zadawał się z piętnastoletnią uczennicą. Za to grozi więzienie.
– We wrześniu kończę szesnaście lat. I mam wrażenie, że policja hrabstwa Kent ma ważniejsze sprawy na głowie. Jestem wystarczająco dorosła, żeby decydować, z kim się spotykam.
Mama zapala czerwonego marlboro. Dałabym się zabić za jednego.
– Kiedy powiem ojcu, obedrze tego Costello żywcem ze skóry.
Owszem, tata musi od czasu do czasu wypraszać z pubu zalanych gości, wszyscy barmani od czasu do czasu muszą, ale nie jest typem, który obdzierałby kogokolwiek ze skóry.
– Brendan miał piętnaście lat, kiedy chodził z Mandy Fry, i jeśli myś­lisz, że tylko trzymali się za ręce na huśtawkach, to jesteś w błędzie. A jakoś nie przypominam sobie, żebyś prawiła mu kazania, że to grozi więzieniem.
Mama cedzi słowa, jakbym była przygłupia:
– Z chłopcami. Jest. Inaczej.
Głośno wzdycham, co ma oznaczać: „nie wierzę, że tego słucham”.
– Otóż oznajmiam ci, Holly, że już się więcej nie spotkasz z tym… sprzedawcą samochodów. Po moim trupie.
– Właśnie że będę się spotykała z kim mi się podoba!
– Od dziś obowiązują nowe zasady. – Mama gasi papierosa. – Zawożę cię do szkoły i przywożę po lekcjach. Nie wolno ci się ruszać na krok z domu, chyba że ze mną, z ojcem, z Brendanem albo z Ruth. I jeśli zobaczę, że ten pedofil się tu kręci, natychmiast zawiadamiam policję. Zrobię tak, jak Bóg mi świadkiem. I… i… zadzwonię też do jego szefa i powiem, że jego pracownik uwodzi nieletnie uczennice.
Długie sekundy sączą się powoli, zanim to wszystko w końcu we mnie wsiąka.
Oczy zaczynają mnie piec i walczę ze łzami, ale za nic w świecie nie dam Frau Hitler satysfakcji.
– To nie Arabia Saudyjska! Nie możesz mnie zamknąć!
– Dopóki mieszkasz w naszym domu, masz się stosować do naszych zasad. Kiedy ja byłam w twoim wieku…
– Tak, tak, wiem, miałaś dwudziestu braci, trzydzieści sióstr, czterdzieścioro dziadków i babć, i pięćdziesiąt akrów ziemniaków do obrobienia w wykopki, bo takie, kurwa, było życie w Irlandii. Ale tu jest Anglia, mamo, Anglia! Lata osiemdziesiąte! I jeśli życie po pachy w gnoju w West Corku było takie zajebiste, to po co, kurwa, w ogóle przyjeżdż…
Chlast! Dostaję w lewy policzek.
Patrzymy na siebie: ja dygoczę cała w szoku, mama dyszy tak rozwścieczona, że jeszcze jej nigdy nie widziałam w takim stanie i – tak sądzę – chyba uświadamia sobie, że właśnie bezpowrotnie zniszczyła coś, czego już się nigdy nie da naprawić. Wychodzę z pokoju bez słowa, jakbym to ja była górą w tej kłótni.

*

Płaczę tylko trochę, i to bardziej łzy przez zaskoczenie sytuacją niż jakieś tam wielkie szlochy. A kiedy kończę płakać, podchodzę do lustra. Oczy mam lekko opuchnięte, ale konturówka doskonale to maskuje… Jeszcze odrobina szminki, trochę różu… Gotowe. Dziewczyna w lustrze jest kobietą o krótko przyciętych, czarnych włosach, w podkoszulce z napisem Quadrophenia i w czarnych dżinsach. „Mam ci coś do zakomunikowania”, mówi. „Dziś wyprowadzasz się do Vinny’ego”. Zaczynam wyliczać powody, dla których nie mogę, ale przestaję. „Tak”, zgadzam się, jednocześnie podekscytowana i spokojna. Rzucam też szkołę. Od zaraz. Za chwilę będą wakacje i wychowawczyni nie zdąży nawet zagwizdać w tej sprawie, a we wrześniu skończę szesnaście lat i liceum Windmill Hill będzie mogło mi skoczyć. Czy rzeczywiście się na to zdobędę?
Zdobędziesz się. Pakuj się, czyli. Ale co pakuj? Wszystko, co tylko zmieści się do mojej sportowej torby. Majtki, staniki, podkoszulki, skórzaną kurtkę, kosmetyczkę, blaszane pudełko z bransoletkami i wisiorkami. Szczoteczkę do zębów, garść tamponów – okres mi się trochę spóźnia, więc pewnie dostanę go lada moment. Forsę. Przeliczam trzynaście funtów osiemdziesiąt pięć pensów odłożone w samych drobnych. Mam jeszcze osiemdziesiąt funtów na książeczce bankowej w TSB. Ale przecież Vinny nie każe mi płacić czynszu, a w przyszłym tygodniu poszukam pracy. Mogę opiekować się dziećmi, pracować w supermarkecie, być kelnerką – jest mnóstwo sposobów na zarobienie forsy. A moje płyty? Nie mogę zatargać całej kolekcji na Peacock Street, a mama jest zdolna do tego, żeby po złości rozdać je wszystkie ubogim, więc biorę tylko Fear of Music, owijam ją starannie skórzaną kurtką i wkładam ostrożnie do torby, żeby okładka się nie pozaginała. Resztę płyt chowam pod luźną deską w podłodze, tak na razie, ale kiedy z powrotem zasłaniam deski dywanem, ze strachu serce podchodzi mi do gardła: w drzwiach stoi Jacko i uważnie patrzy, co robię. Jest jeszcze w piżamie z postaciami z Thunderbirds, i w kapciach.
– Dostanę przez ciebie zawału, kolego.
– Idziesz – stwierdza Jacko jakimś nieobecnym tonem.
– Powiem ci w tajemnicy, że tak, idę. Ale niedaleko, nie martw się.
– Zrobiłem ci coś na pamiątkę.
Jacko wręcza mi tekturowe kółko z wieczka pudełka po serkach topionych, z narysowanym labiryntem. Ma świra na punkcie labiryntów – to przez te wszystkie książki Dungeons & Dragons, które czytają z Sharon. Labirynt, który dla mnie narysował, jest jak na niego banalnie prosty. Składa się z ośmiu czy dziewięciu kółek, jedno wewnątrz drugiego.
– Weź – mówi. – Jest diaboliczny.
– Wygląda całkiem, całkiem.
– „Diaboliczny” znaczy „szatański”.
– A dlaczego twój labirynt jest szatański?
– Bo wszędzie goni cię Zmierzch. Jak cię dotknie, przestajesz istnieć, więc wystarczy, że raz skręcisz w ślepy korytarz, i po tobie. Dlatego musisz się nauczyć tego labiryntu na pamięć.
Jezu, mój młodszy brat to totalny świr.
– Dobrze. Dzięki, Jacko. Posłuchaj, mam jeszcze parę spraw do…
Jacko trzyma mnie za nadgarstek.
– Naucz się tego labiryntu, Holly. Zrób to dla brata-świra. Proszę.
Zaczynam czuć się nieswojo.
– Dziwnie się zachowujesz, kolego.
– Obiecaj mi, że nauczysz się na pamięć drogi przez te meandry, tak żebyś w razie potrzeby mogła przejść je w ciemności. Proszę.
Młodsi bracia moich koleżanek mają fazę na kolejki elektryczne albo na BMX-y, albo na gry karciane – dlaczego mój musi mieć fazę na labirynty i używać słów jak „meandry” i „diaboliczny”? Bóg jeden wie, jak przetrwa w Gravesend, jeśli będzie gejem. Tarmoszę mu włosy.
– Zgoda, obiecuję, że nauczę się twojego labiryntu na pamięć. – Wtedy Jacko przytula się do mnie, co jest dziwne, bo Jacko nie należy do dzieciaków, które się przytulają. – Hej, nie odchodzę daleko… Zrozumiesz to, kiedy będziesz starszy i…
– Wyprowadzasz się do swojego chłopaka.
Teraz już nie powinno mnie to dziwić.
– Owszem.
– Uważaj na siebie, Holly.
– Vinny jest fajny. A kiedy mama już się z tym pogodzi, będziemy się widywać. Przecież nie przestaliśmy się odwiedzać z Brendanem, kiedy się ożenił z Ruth, prawda?
Ale Jacko wsuwa tylko tekturowe wieczko głęboko do mojej torby, patrzy na mnie ostatni raz i znika.

*

Mama zjawia się na schodach na piętrze z koszem podkładek z barowego kontuaru, jakby czatowała, aż wyjdę.
– Ja nie żartuję. Masz szlaban. Wracaj na górę. W przyszłym tygodniu masz egzaminy. Czas przysiąść fałdów i zabrać się za powtarzanie materiału.
Chwytam poręcz schodów.
– „Nasz dom, nasze zasady”, sama powiedziałaś. W porządku. Nie potrzebuję waszych zasad ani waszego domu i nie będziesz mnie biła, kiedy tylko puszczą ci nerwy. Ty sama byś tego nie wytrzymała. Prawda?
Przez twarz mamy przebiega krótki grymas i jeśli teraz powie to, co chcę usłyszeć, będziemy negocjować. Ale nie, patrzy tylko na moją sportową torbę i wzdycha, jakby nie mogła uwierzyć, jaka jestem głupia.
– Kiedyś potrafiłaś myśleć.
Schodzę więc dalej.
Z góry słyszę jej głos, a w nim większe napięcie:
– A co ze szkołą?
– Sama sobie chodź, jeśli szkoła jest aż tak ważna.
– Mnie nigdy nie dano takiej możliwości, Holly! Zawsze miałam na głowie pub, ciebie, Brendana, Sharon i Jacko, musiałam was nakarmić, ubrać i posłać do szkół, żebyście wy nie musieli marnować życia na myciu kibla, opróżnianiu popielniczek i harowaniu jak wół, bez cienia szansy na wcześniejsze pójście spać chociaż raz w tygodniu.
Spływa to po mnie. Schodzę dalej.
– Proszę bardzo, idź. Wyprowadzaj się. Dostań po dupie od życia. Daję ci trzy dni, zanim twój Romeo cię wyrzuci. Bo to nie ciekawa osobowość dziewczyny interesuje facetów, Holly. O nie, nigdy.
Ignoruję ją. Z holu widzę Sharon za barem przy półkach z sokami. Pomaga tacie uzupełniać towar, ale widzę, że wszystko słyszała. Macham do niej ręką na pożegnanie, a ona odpowiada mi nerwowym gestem. Przez klapę do piwnicy dobiega echem głos taty, który podśpiewuje Ferry ‘Cross The Mersey. Lepiej go w to nie mieszać. Przed mamą zawsze będzie trzymał jej stronę. Ale przed bywalcami pubu będzie żartował: „Tylko idiota wchodzi między dziobiące się kury”, a oni będą potakiwać i pomrukiwać pod nosem: „Święta racja, Dave”. Poza tym wolałabym nie być przy tym, jak tata dowiaduje się o Vinnym. Nie chodzi o to, że jest mi wstyd, ale po prostu wolałabym, żeby mnie przy tym nie było. Newky śpi w swoim koszu.
– Jesteś najbardziej śmierdzącym psem w całym Kencie – mówię mu, żeby powstrzymać się od łez – ty stary pchlarzu. – Klepię go po grzbiecie, odsuwam zasuwkę w bocznych drzwiach i wychodzę na Marlow Alley. Drzwi zamykają się za mną z trzaskiem.

*

Na West Street jest zbyt jasno i zbyt ciemno, jak w telewizorze z rozregulowanym kontrastem, więc zakładam okulary słoneczne i świat staje się bardziej jak ze snu, ale jednocześnie żywszy i bardziej prawdziwy. Boli mnie gardło i cała się trzęsę. Nikt nie wybiega za mną z pubu. To dobrze. Obok mnie przejeżdża betoniarka i spalinowy podmuch kołysze z szelestem liśćmi kasztanowca. Wdycham zapach rozgrzanego asfaltu, smażonych frytek i leżących od tygodnia śmieci, które już przesypują się z pojemników – śmieciarze znowu strajkują.
Chmary ptaszków śmigają i ich skrzydełka furkoczą jak takie blaszane gwizdki na sznurkach, jakie dzieciaki dostają na urodziny – przynaj­mniej kiedyś dostawały – a banda chłopaków gra w podchody w parku wokół kościoła przy Crooked Lane. „Widzę cię! Za drzewem! Wychodź!”. Gówniarze. Stella mówi, że starsi mężczyźni są lepszymi kochankami, bo u chłopaków w naszym wieku lodzik się roztapia, kiedy tylko weźmiesz go w rękę. Tylko Stella wie o Vinnym – była ze mną w tę pierwszą sobotę w Magic Bus Records – ale ona potrafi dotrzymać tajemnicy. Kiedy uczyła mnie palić, a ja za każdym zaciągnięciem się rzygałam, nie śmiała się ani nikomu nie wygadała. I powiedziała mi wszystko, co powinnam wiedzieć o chłopakach. Stella jest najfajniejszą dziewczyną ze wszystkich piątych klas w naszej szkole. Spokojnie najfajniejszą.
Crooked Lane wije się w górę od rzeki, a potem skręcam z niej w ­Queen Street, gdzie prawie taranuje mnie dziecięcym wózkiem Julie Walcott. Jej bachor wydziera się wniebogłosy, a ona wygląda jak śmierć. Kiedy zaszła w ciążę, odeszła ze szkoły. Z Vinnym uważamy jak nie wiem co i tylko raz kochaliśmy się bez gumki, za pierwszym razem, a to przecież naukowo udowodnione, że dziewice nie mogą zajść w ciążę. Stella mi powiedziała.
Queen Street jest przystrojona chorągiewkami, jakby z okazji Dnia Niepodległości Holly Sykes. Sprzedawczyni w sklepie z wełną, starsza Szkotka, podlewa kwiaty w wiszących doniczkach, pan Gilbert, jubiler, wykłada na wystawę aksamitne tace z pierścionkami, a rzeźnicy Mike i Todd rozładowują z furgonetki kilkanaście bezgłowych świńskich trucheł, które wiszą na hakach. Przed biblioteką grupka związkowców zbiera do kubłów pieniądze dla strajkujących górników, a Socialist Workers trzymają tablice z napisami „WĘGLA NIE ZASIŁKÓW” i „THATCHER NA WOJNIE Z ROBOTNIKAMI”. Ed Brubeck jedzie w tę stronę na rowerze. Wchodzę do Indoor Market, żeby mnie nie widział. W zeszłym roku Brubeck przeprowadził się do Gravesend z Manchesteru, gdzie jego ojciec odsiadywał wyrok za włamanie i napaść. Brubeck nie ma żadnych kolegów i nie widać po nim, żeby chciał jakichś mieć. Normalnie taki ktoś nie miałby życia w naszej szkole, ale kiedy jeden chłopak z szóstej klasy do niego wyskoczył, Brubeck rozwalił mu facjatę i od tamtej pory wszyscy zostawiają go w spokoju. Teraz przejeżdża koło mnie, ale mnie nie zauważa. Do ramy roweru ma przyczepioną wędkę. Idę dalej. Przy salonie gier uliczny muzykant gra na klarnecie jakieś smęty. Ktoś wrzuca mu drobne do futerału, a grajek natychmiast przerzuca się na temat z Dallas. Dochodzę do Magic Bus Records i zaglądam do środka. Wtedy szukałam pod „R”, jak „Ramones”. Vinny mówi, że szukał pod „H”, jak „Hacjenda”, albo „Hocki-klocki”, albo „Holly”. Wzdłuż tylnej ściany stoi kilka używanych gitar. Vin potrafi zagrać intro do Stairway to Heaven, ale nigdy nie słyszałam, jak gra dalej. Nauczę się grać na jego gitarze, kiedy on będzie w pracy. Razem moglibyśmy założyć zespół. Nic nie stoi na przeszkodzie – Tina Weymouth jest dziewczyną, a gra na basie w Talking Heads. Wyobrażam sobie minę mamy, która zarzeka się: „Nie mam już córki”, a potem ogląda mnie w Telewizyjnej Liście Przebojów. Problem mamy polega na tym, że nigdy nikogo nie kochała tak głęboko, jak my kochamy się z Vinem. Jasne, z tatą się jakoś dogaduje, chociaż cała jej rodzina z Corku nigdy za nim nie przepadała, bo nie jest ani Irlandczykiem, ani katolikiem. Moje starsze cioteczne rodzeństwo z Irlandii z upodobaniem mi opowiadało, jak to ojciec zrobił mamie Brendana jeszcze przed ślubem. Teraz są już małżeństwem dwadzieścia pięć lat, co chyba nie jest słabym wynikiem, ale i tak rodziców nie łączy taka więź, jak Vina i mnie. Stella mówi, że od razu widać, że Vin i ja jesteśmy dla siebie stworzeni jak dwie bratnie dusze.

*

Przed budynkiem NatWestu na Milton Road wpadam na Brendana. Włosy zaczesane na żel, krawat w turecki wzór, marynarka zarzucona na ramię. Można by pomyśleć, że idzie prowadzić kurs dla przystojniaków, a nie do pracy w kancelarii Stotta i Conwaya. Starsze siostry moich koleżanek kochają się w Brendanie – chyba się porzygam. Brendan ożenił się z Ruth, córką swojego szefa, pana Conwaya. Ślub odbył się w ratuszu, a wystawne przyjęcie w Chaucer Country Club. Nie byłam druhną, bo nie noszę sukienek, a już na pewno unikam takich, w których wygląda się jak figurka z kolekcji „Przeminęło z wiatrem”, więc druhnami były Sharon i siostrzenice Ruth. Przyjechała prawie cała nasza rodzina z Corku. Złoty chłopiec mamy i złota mama Brendana. Później będą roztrząsać każde słowo, które teraz powiem.
– Dzień dobry – mówię. – Co tam słychać?
– Wszystko dobrze. A w Kapitanie?
– W porządku. Mama dziś cała w skowronkach.
– Tak? – Brandon uśmiecha się zdziwiony. – A co się stało?
Wzruszam ramionami.
– Może wstała prawą nogą.
– To dobrze. – Zauważa moją sportową torbę. – Wybierasz się dokądś?
– Niezupełnie. Będziemy powtarzać francuski u Stelli Yearwood, a potem zostanę u niej na noc. W przyszłym tygodniu mamy egzaminy.
Brat jest pod wrażeniem.
– Tak trzymaj, siostra.
– Ruth już się lepiej czuje?
– Nie bardzo. Bóg wie, dlaczego nudności nazywają się „poranne”, skoro najgorzej jest w środku nocy.
– Może w ten sposób Matka Natura chce was przygotować na przyjście dziecka – zastanawiam się. – Te wszystkie nieprzespane noce, kłótnie, rzygi. To wymaga hartu.
Brendan nie łapie się na ten haczyk.
– Pewnie masz rację.
Trudno mi sobie wyobrazić Brendana w roli ojca, a jednak już na Gwiazdkę będzie tatą.
Za naszymi plecami oddział NatWestu otwiera drzwi i urzędnicy bankowi napływają sznurem do środka.
– Pan Conway na pewno nie zwolni własnego zięcia – mówię do Brendana – ale czy czasem nie zaczynasz pracy o dziewiątej?
– Prawda. Widzimy się jutro, jeśli zdążysz wrócić z tych waszych powtórek. Mama zaprosiła nas na obiad. Miłego dnia!
– Dopiero dziewiąta, ale to już najlepszy dzień w moim życiu – zapewniam mojego brata i pośrednio mamę.
Jeszcze godny Oskara błysk uśmiechu i Brendan odchodzi, dołączając do ludzi w garniturach i strojach służbowych, śpieszących do pracy w biurach, sklepach i fabrykach.

 
Wesprzyj nas