Andrzej Meller, znany reporter i podróżnik, pokazuje nam Wietnam nieznany. Kraj, w którym na powojennych zgliszczach wyrosło mozaikowe, pełne paradoksów społeczeństwo.


Czołem, nie ma hien. Wietnam, jakiego nie znacieŚwiatowa mekka outsiderów, wyrzutków, ludzi szukających schronienia przed prawem i kapitalizmem. Komunistyczne państwo okadzone marihuaną, w którym dobry biznes można zrobić na szkole kitesurfingu albo na domu publicznym.

To tu Wschód spotyka Zachód, socjalistyczna władza brata się z wielkimi koncernami, a amerykański narkoman oddaje swoje serce wietnamskiej prostytutce.

“Na ulicy czuć dym kadzideł, bo sprzedawcy otwierają piszczące żaluzje sklepów i modlą się pod nimi trzymając zapalone kadzidła, które potem wbijają w owoce na ołtarzu. Pachnie także grillowanym mięsem, kawą i marihuaną. Kakofonia klaksonów, hamulce autobusów, pijane okrzyki i bity żywej muzyki dudnią i skrzeczą na zmianę. (…) Na przeciw nas grzmiąca muzyką knajpa z wielką głową byka. To otwarty 24/7 Klub Crazy Buffalo. (…) Mimo, że ledwie minęła piąta rano, ulice są pełne ludzi. Można powiedzieć, że Sajgon nigdy nie śpi w przeciwieństwie do Hanoi.”

Andrzej Meller (ur. 28 marca 1976 w Warszawie) – polski dziennikarz, pracujący głównie jako reportażysta i korespondent wojenny. Stały współpracownik Tygodnika Powszechnego, dla którego relacjonował m.in. wojnę w Osetii Południowej (2008) oraz wojnę domową w Libii (2011). Publikował również m.in. w magazynach National Geographic Polska i Kontynenty. Jest autorem trzech książek reporterskich: “Miraż. Trzy lata w Azji” (2011), “Zenga zenga, czyli jak szczury zjadły króla Afryki” (2012), “Czołem, nie ma hien. Wietnam, jakiego nie znacie” (2016).

Andrzej Meller
Czołem, nie ma hien. Wietnam, jakiego nie znacie
Wydawnictwo Znak
Premiera: 13 czerwca 2016
kup książkę

Czołem, nie ma hien. Wietnam, jakiego nie znacie

Dzień dobry, Wietnamie!

Ela budzi mnie delikatnym szarpnięciem. Otwieram oczy i wyglądam przez okno. Samolot zatacza w przechyle wielkie kręgi gdzieś w okolicy Sajgonu. Przedziera się pomiędzy tłustymi monsunowymi chmurami, które niedługo wyplują tony wody na południową stolicę Wietnamu. Pod nami wije się majestatyczny Mekong wraz z dopływami. Widziany z lotu ptaka przywodzi na myśl orientalnego smoka, z którym wietnamska młodzież biega wokół pagód, świętując Nowy Rok. Słusznie zatem nazywają Mekong Rzeką Dziewięciu Smoków.
Słońce odbija się co i rusz w blachach dachów gigantycznie zaludnionej delty. Domki na palach wyglądają jak zbudowane z zapałek. Wystarczy chuchnąć i się rozsypią. Wioski rozdzielają kanały i jaskrawo zielone pola ryżu. Gdzieniegdzie jak cekiny błyszczą zasieki plantacji kolorowych owoców. Po warkoczach rzek, powoli jak ślimaki po liściu aloesu, suną barki z piachem, promy pełne ludzi i jednoosobowe czółna rybackie. Po drogach i mostach poruszają się naraz miliony ludzi na skuterach. Znajdująca się kilometr pode mną delta przypomina tętniące życiem mrowisko.
Spoglądam na ziemię i zastanawiam się, jak opisać ten wietnamski patchwork. Jak poznać kraj i jego mieszkańców bez znajomości języka? Ale z tych pisarskich rozterek wyrywa mnie pilot, który wysuwa chrząkające podwozie i po chwili koła uderzają o pas międzynarodowego lotniska Tan Son Nhat w mieście Ho Chi Minha.
Wylądowaliśmy. Good morning Vietnam! Dzień dobry, Wietnamie! Xin chao Viet Nam!

Bum, bum, drugs, tai-chi

Dzień podróży przynosi kosz pełen nauk*.


* Wietnamskie powiedzenia zostały przetłumaczone z wietnamskiego na angielski, a następnie na polski.

Jest dwudziesty czwarty kwietnia 2013 roku, kiedy lądujemy w mieście Ho Chi Minha. My, czyli ja i Ela, moja dziewczyna. Poznaliśmy się pięć lat wcześniej na Sri Lance. Ja przyleciałem na wyspę z Indii pisać reportaże o wojnie Tamilskich Tygrysów przeciw rządowi Syngalezów, Ela – ze swojego rodzinnego Petersburga na wakacje, bo na południu wyspy był zupełny spokój.
Nic między nami wtedy się nie wydarzyło, mieszkaliśmy obok siebie raptem parę dni. Kilka razy rozmawialiśmy o Sri Lance i Samotności w sieci, którą Ela w rosyjskim tłumaczeniu zabierała do czytania na plażę. Musiało minąć jeszcze parę lat, zanim zaczęliśmy być parą. Prawie od razu ruszyliśmy w podróż, która trwa do dziś.
Przyjeżdżamy do Wietnamu w jednym celu: żeby chociaż dwa miesiące pobyć w jednym, spokojnym, ładnym i tanim miejscu, bo kończą nam się oszczędności. Wcześniej przez rok byliśmy w ciągłym ruchu. Odwiedziliśmy północ Sri Lanki zniszczoną przez wojnę, żyliśmy dwa miesiące w komunie hippisów w Auroville na południu Indii i przez parę miesięcy jeździliśmy po wyspach Filipin.
Do Wietnamu lecimy z przesiadką prosto z filipińskiej wyspy Mindanao, gdzie od czterdziestu lat toczy się wojna pomiędzy muzułmańskimi partyzantami a katolickim rządem. Kiedy byliśmy na Filipinach, w domu pod Petersburgiem nagle umarł ukochany tata Eli, dziennikarz i pisarz SF Wiktor Pawłowicz Popowiczew. Ela pojechała do domu na pogrzeb, wróciła do mnie przybita i zaczęliśmy zastanawiać się nad idealnym miejscem, w którym będziemy mogli na jakiś czas bezpiecznie zakotwiczyć. Padło na wietnamskie Mui Ne, które oboje znamy, bo każde z nas było tam wcześniej.
W środku nocy wychodzimy z lotniska Tan Son Nhat i od razu uderza nas fala gorąca. Jest jak w saunie po polaniu wodą rozgrzanych kamieni. Kwiecień to najgorętszy miesiąc w Wietnamie. Zostawiam na chwilę Elę z wózkiem bagażowym i idę zorganizować taksówkę. Jestem bardzo zmęczony, ledwo powłóczę nogami. Od razu osaczają mnie taksówkarze. Jak mrówki rannego żuka. Kilku jest naprawdę leciwych, ale widać, że te cwaniaczki żerują tu od pół wieku.
– My friend, taksiówka? Pham Ngu Lao tilko cidzieści dolalów! Dobla tlawka i tanie luchanko. – Żwawy dziadunio o siwiejących włosach, które opadają mu na ramiona, wygląda, jakby swoje usługi w pakiecie sprzedawał jeszcze w czasach, gdy na sajgońskich ulicach pod burdelami ustawiały się kolejki amerykańskich wojaków na przepustce.
Dziękuję i szukam dalej, słysząc na odchodnym: – Ej ty, nie bądź taką ciotą!
Lotnisko leży zaledwie dziewięć kilometrów od centrum, więc trzydzieści dolarów to zdecydowanie za dużo. Przypominam sobie, że przed lotniskiem stoi kiosk, wokół którego chodzą panie w ludowych strojach ao dai i sprzedają bilety na taksówki w normalnych cenach. – Witamy w Sajgonie – kłania mi się urodziwa, młoda Wietnamka. – Dzie chcie sie pan dośtać? – pyta ze specyficznym wietnamskim akcentem.– Do centrum, na ulicę Pham Ngu Lao – tłumaczę, a dziewczyna zaznacza na kartce dystrykt pierwszy miasta Ho Chi Minha, gdzie aż roi się od niedrogich hoteli.
Płacę sto siedemdziesiąt dongów, czyli osiem dolarów, i po chwili dziewczyna w obcisłej jedwabnej sukni do ziemi prowadzi nas do biało-zielonej taksówki, którą kieruje kobieta na oko w moim wieku. Na twarzy ma białą maskę jak lekarz podczas operacji.
Pędzimy przez puste miasto, które od mojego pobytu trzy lata wcześniej niebywale się rozrosło. Wąskie niekiedy na dwa metry domy-rury w zawrotnym tempie zamieniają się w domy-rakiety, bo miejsca mało, a ludzi coraz więcej. W centrum pnie się do nieba biznesowe City z drapaczami chmur. W końcu Wietnam, a szczególnie HCMC (Ho Chi Minh City), to od dziesięciolecia najprężniej rozwijający się kraj w Azji, nazywany trochę na wyrost „azjatyckim tygrysem”. Nie mam do Sajgonu takiego sentymentu, jak do innych miast w regionie: Bangkoku, Phnom Penh, Luang Prabang czy nawet Hanoi. Przeciwnie, nadal mam sajgońską traumę i miasto kojarzy mi się ze złamanym nosem i szpitalem, ale o tym opowiem później.
Nie znamy słowa po wietnamsku, no może poza „dzień dobry” – xin chao, i „dziękuję” – cam on. Kobieta za kierownicą to spogląda w lusterko na Elę, to odwraca się do mnie. Zsuwa maskę na szyję i okazuje się, że trochę duka po angielsku. – Moje imię Hong. Ja smutna. Noc nie dobla. Moja męża wczolaj pić saigon beer. Baldzo pijany. My stoczić walka i Hong go pobić. – Pani taksówkarz popiskuje, robi groźną minę i wymachuje pięściami, niby zadając ciosy, aż tuż przed szybą zahacza o dyndającego pod lusterkiem Buddę.
– Twoja żona baldzo piękna – zwraca się do mnie, akcentując ostatnią sylabę, i zaczyna mnie mocno ciągnąć za włosy na rękach.
– Ałć! To boli! – Nagle na dobre otrząsam się z rozespania i nie mam pojęcia, o co chodzi tej kobiecie.
– Wy nie prziśtojny, ale baldzo włochate lęce. Hong lubić Wasze lęce. Wy podobni do małpy – skrzeczy Hong, śmieje się pod nosem i nawet na mnie nie patrzy. Zamurowuje mnie, ale odwracam się do Eli i oboje rżymy. Tak. Wietnamczycy są bardzo bezpośredni.
Za oknem znika azjatycki bałagan. Zamiast domów-rur i socjalistycznych blokowisk, teraz po bokach ulicy wyrastają stare francuskie gmachy kolonialne nieco pokryte patyną, eleganckie sklepy dla miejscowych bogaczy i wyrafinowane restauracje. Niedaleko stąd jest Dong Khoi, serce starego Sajgonu. To tam właśnie toczy się akcja Spokojnego Amerykanina Grahama Greene’a. W tej francuskiej części miasta, która zapracowała na to, że Sajgon nazywano „Paryżem Orientu”, znajdują się: katedra Notre Dame, siedziba Komitetu Ludowego w byłym Hôtel de Ville – kopii paryskiego ratusza, Teatr Miejski, hotel „Continental”, gdzie w czasie wojny wietnamskiej kwaterowali reporterzy, hotel „Rex” znany niegdyś z konferencji prasowych US ARMY i Poczta Główna zaprojektowana przez Gustava Eiffela.
Ogromne, może dziesięciomilionowe śpiące teraz miasto jest przystrojone flagami Wietnamu i portretami wodza rewolucji – Ho Chi Minha. Za tydzień południowa stolica i cały kraj będą świętować trzydziestą ósmą rocznicę zakończenia wojny wietnamskiej i zjednoczenia kraju.
Pani Hong wysadza nas koło parku na sławnej w całej Azji Południowo-Wschodniej Pham Ngu Lao.– Cam on – dziękujemy. Właśnie zaczyna świtać. Siadamy z plecakami przy plastikowym stoliku. Zamawiamy kawę na lodzie – ca phe da, oraz banh mi, wietnamską bagietkę nadziewaną grillowaną wieprzowiną, serkiem topionym, rzodkwią japońską, chilli, marchwią, majonezem i kolendrą. Niby nic, ale tak dawno nie jedliśmy pieczywa prawie takiego jak w domu. Co za smak!
Na ulicy czuć dym wonnych kadzideł, bo sprzedawcy podnoszą piszczące żaluzje sklepów i modlą się przed nimi, trzymając zapalone kadzidełka, które potem wbijają w owoce na ołtarzu. Pachnie także grillowanym mięsem, kawą i marihuaną. Klaksony, hamulce autobusów, pijackie okrzyki i bity żywej muzyki dudnią i skrzeczą na zmianę. Jesteśmy w środku backpackerskiej, imprezowej dzielnicy, którą umownie nazywa się Pham Ngu Lao, od nazwy ulicy. Naprzeciw nas grzmiąca muzyką knajpa z wielką głową byka. To otwarty przez całą dobę klub „Crazy Buffalo”. Z rozdziawionymi „paszczami” obserwujemy ten niby nam znany, a jednak obcy świat. Mimo że ledwie minęła piąta rano, ulice są pełne ludzi. Można powiedzieć, że Sajgon nigdy nie śpi.
Azjatycki poranek zaczyna się dużo wcześniej niż europejski, bo potem zrobi się upał nie do wytrzymania lub spadnie deszcz i będzie lać przez parę godzin. Należy więc skorzystać z dobrodziejstwa chłodu i suchego nieba. Na prowincji też czuć ten pęd do wykorzystania początku dnia, ale jednak tam życie toczy się bardziej leniwie. W mieście, zwłaszcza takim jak Sajgon, trzeba gnać do celu. Jeżeli się go posiada.
Menadżer hotelu z niedoczesaną grzywą, ale w koszuli i pod krawatem pędzi na starej vespie do pracy. Inny chłopak na starym brudnym motorowerze wiezie owinięte w dziurawy worek wielkie bryły lodu, które potem w knajpach będą kruszone do napojów. Zostawia za sobą strugę kapiącej z siedzenia wody. Stara, bezzębna kobiecina z górskiego plemienia rozstawia swój kram, w tym samym miejscu od czterdziestu lat, i zaczyna sprzedawać chrupiące bagietki. Wypluwa gęstą strużkę betelu i pali na chodniku podrabiane dolary – na szczęście i ku pamięci przodków. Ladacznica wymęczona po trudach nocnej roboty wraca do domu nakarmić nieślubne dzieciaki. Jej zakład pracy, bar „Ba Ba”, który nocą był burdelem, o piątej rano zamienia się w jadłodajnię, w której serwują zupę pho. Codziennie siedzi tam stary obdziergany Europejczyk z czerwonym nochalem i worami pod oczami, w których nie ma już cienia nadziei. Widać w nich jedynie zamglone blaski dawnych harców z kurwami oraz hektolitrów wychlanego alkoholu. Jak co dzień rano zamawia na telepkę piwo Saigon Green, bo schrzanił sobie życie i mimo notorycznie zalanej pały zdaje sobie sprawę, że nic już z żadnych młodzieńczych, hippisowskich planów nie wyjdzie.
Za hotelem o dźwięcznej nazwie „Dai Huy”, gdzie później zawsze będziemy się zatrzymywać w Sajgonie, jest duży park Dwudziestego Dziewiątego Września. Codziennie rano setki sajgończyków ćwiczą tam kocie ruchy tai-chi, dla zdrowia i dobrego samopoczucia. Poruszają się jak na zwolnionym fi lmie, kiedy obok emeryci w granatowych dresach energicznie, zapamiętale grają w badmintona. W pobliżu, w tym samym parku narkomani ładują w żyłę heroinę.
W ogóle w dystrykcie pierwszym codziennie można oglądać ten sam obrazek: gdy jedni wstają i energicznie budzą się do życia, inni jeszcze nie skończyli imprezy. Każdy z was zna to uczucie, kiedy rano zimą, gdy za oknem jeszcze jest ciemno, ma się ochotę wypieprzyć budzik za okno i spać dalej. Tu chce się wstawać i żyć, no chyba że się spędzi noc, grzesząc w barach Sajgonu.
Gdy tak zajadamy bagietki i popijamy kolejne ca phe da, zza pleców dolatuje do mnie parę staropolskich, tak dawno niesłyszanych słów na „ku”, „pi” i „chu”. Sądząc z rozmów, to marynarze, których statek na chwilę zawitał do portu w Sajgonie. Odwracam się i mam ochotę zagadać, ale widzę, że trzech muskularnych facetów około czterdziestki, spalonych słońcem i schludnie ubranych, popija saigon green i dobija targu z miejscową kurtyzaną.
– Bum bum osiemset tysięcy wietnamskich dongów – mówi korpulentna dziewucha w miniówce ledwo zakrywającej pośladki cienkim, ale dość agresywnym głosikiem.
– No chyba ją popierdoliło! – zwraca się do kolegów najstarszy blondyn, po czym bierze ogromny łyk browaru. – Pięć stów za nas trzech! – rzuca kategorycznie.
– Jak trzech? – pyta najmłodszy chłopak z kucykiem i zaczyna zanosić się nerwowym śmiechem. Jednocześnie stara się kopnąć szczura, który popija wodę z miski z brudnymi naczyniami.
– Cooooo? – wtóruje zdziwiona dziwka. Tupie nogą na dwudziestucentymetrowej koturnie i szczerzy zęby umazane czerwoną szminką, która spłynęła jej z ust.
– O, patrzcie, jak się maleńka cieszy! – zwraca się do kolegów blondyn. – Ile masz dziur maleńka? Trzy. I nas jest trzech, trzech muszkieterów, więc dostajesz pięć stów i natychmiast idziemy do hotelu – tłumaczy pewny siebie, a pozostali umierają ze śmiechu.
– Wy baldzo źłe chłopaki… – Wszetecznica uśmiecha się, a za chwilę wszyscy wstają i rodacy z paskudą znikają w bocznej uliczce pełnej tanich, obskurnych pokoi na godziny.
Jesteśmy wykończeni po podróży, a jednocześnie podekscytowani tym, ile tu się dzieje – zwłaszcza w porównaniu z prowincją Filipin, Indii i Sri Lanki, gdzie głównie na wsi spędziliśmy rok. Kluczymy obładowani bagażami i w końcu skręcamy w uliczkę, którą kojarzę z dawnych czasów. Wiem, że tu znajdziemy normalne, tanie i czyste hotele z klimatyzacją. Przy żelaznej bramie, od której – jak to często w Wietnamie – zaczyna się uliczka, stoi tłumek przekrzykujących się ludzi, w tym gliniarze, którzy coś zapisują w notesach.
– Co się stało? – pytam babci w narożnym kiosku z kawą. Wygląda na zdenerwowaną zajściem.
– Godźina temu chłoćik z Austlalia wyśkocy z okno. Śmielć! Zia duzioo alkohol i nalkotyki! – Babuleńka łapie się za głowę. – Cio zia głupia śmielć, cio za grziech! – mówi ze łzami w oczach.
Mijamy ciało zakryte już białym prześcieradłem. W hotelu „Dai Huy” bierzemy pokój z klimatyzacją, a po zimnym prysznicu natychmiast zasypiamy błogim snem wymęczonego wędrowca. Późnym popołudniem, już wypoczęci, idziemy zjeść pho z krewetkami, kurczakiem i masą świeżych ziół. „Chryste, jak ta zupa smakuje po tonach filipińskiego ryżu z tłustą wieprzowiną” – myślę sobie i zamawiamy dodatkowo kolorowe nem, w Polsce zwane sajgonkami. Nie są to sajgonki smażone na głębokim oleju, ale robione z papieru ryżowego gotowanego na parze, barwione szpinakiem, burakami i marchwią. Faszerowane grillowaną wołowiną, jajkiem i krewetkami, zamoczone w delikatnie pikantnym sosie orzechowym wyglądają i smakują wspaniale! Lądujemy w kulinarnym niebie!

Następnego dnia rano idziemy do agencji turystycznej, której autobusy jeżdżą do wioski Mui Ne. Na rogu ulic Bui Vien i wąziutkiej na dwa metry Hem 241, tuż koło komisariatu policji rozpoznaję miejsce, z którym wiążą się wspomnienia tak odpychające mnie od Sajgonu. W swojej pierwszej książce Miraż. Trzy lata w Azji tak opisałem tamto wydarzenie:

Było już po zmroku, kiedy wyszedłem po papierosy. Podeszły do mnie dwie młode dziewoje, proponując „BUM BUM with happy end”. Serdecznie podziękowałem, dodając, że nie płacę za seks, co natychmiast wywołało ich dzikie oburzenie.
– Nie jesteśmy prostytutkami, jak śmiesz! – zaczęły ściemniać i w tym momencie podjechało na motorze dwóch może dwudziestopięcioletnich chłopaczków. – Ale i tak zapłacisz – powiedział sięgający mi do szyi człowieczek z parszywym uśmiechem i dodał: – Wyskakuj z portfela!
Nawet mnie to rozbawiło, bo do hotelu miałem 50 metrów i – jak myślałem błędnie – porządne szarpnięcie powaliłoby ich obu.
– A daj mi spokój i spierdalaj – odparłem, mając na uwadze, że nie mogę oddać portfela z jedyną kartą do bankomatu.
W tej samej sekundzie sajgońscy samuraje wyciągnęli zza pleców zagięte kable zbrojeniowe. Pierwszy cios w skroń udało mi się zablokować, drugi, wymierzony centralnie w twarz, złamał mi nos i kość policzkową. Poczułem koszmarny ból, trysnęła rzeka krwi, obraz zwolnił i ostatnie, co pamiętam, to zamykające się drzwi okolicznych domków i stojący 30 metrów dalej radiowóz, którego załoga nie zrobiła absolutnie nic.
Złodzieje, jak się później dowiedziałem, uzależnieni od tak zwanego lodu (ice), odjechali bez portfela. Ja podobno doszedłem do hotelu i straciłem przytomność w bramie. Menadżer odwiózł mnie do francuskiego szpitala na motorze, bo samochodu nie posiadał. Nie pamiętam tego i nie wiem, jak to możliwe. Czekałem 10 godzin na zabieg nastawienia nosa i szycie. Nikt nie mówił słowa po angielsku. Pamiętam nieprzytomnego, może pięcioletniego chłopca z widelcem wbitym w oko. Po podpisaniu oświadczenia, dostałem podwójną dawkę znieczulaczy, a i tak bolało jak cholera. Chirurg, swoją drogą niezwykle czuły facet, nachylił się nade mną, szepcząc po polsku „pałac kultury, pałac kultury”. To jedyne słowa, jakie zapamiętał z wycieczki do Warszawy w 1988 roku. Po paru dniach leżenia w łóżku ze wstrząsem mózgu spakowałem się i pojechałem do Mui Ne nad Morze Południowochińskie, żeby dojść do siebie. Świeciło słońce, ludzie pływali na kajtach, a ja odwracałem się na dźwięk każdego podjeżdżającego od tyłu motocykla i starałem się nie obrażać na Wietnamczyków powtarzających „enjoy Vietnam”*.

* Andrzej Meller, Miraż. Trzy lata w Azji, Warszawa 2011, s. 243–244.

Teraz chcemy jak najszybciej uciekać z tego miasta. Oboje potrzebujemy spokoju. Potem, gdy stopniowo, za każdym pobytem coraz lepiej będziemy poznawać Sajgon, kiedy zupełnie zapomnę o złamanym nosie i chorych na głowę samurajach, odkryjemy je na nowo.

 
Wesprzyj nas