Nowe, rozszerzone wydanie wybitnego reportażu Olgi Stanisławskiej, wyróżnionego Nagrodą Fundacji im. Kościelskich


Rondo de Gaulle’aTo miejsce, gdzie spędziliśmy noc z oddziałem armii Czadu – płaski kawał pustyni pomiędzy wielkimi wydmami – na mapie nazywa się rondo de Gaulle’a. Nikt z nas nie rozpoznałby nazajutrz tego miejsca, bo nic, w naszych oczach, nie wyróżnia go z pejzażu, który ciągnie się wokół. Tutaj jednak krzyżują się szlaki.

“Rondo de Gaulle’a” to owoc roku spędzonego w drodze przez Afrykę od Casablanki do Kinszasy. Zapis tego nieustającego spotkania z drugim człowiekiem, w jakie przemienia się samotna podróż przez kontynent, o którym Graham Greene mówił, że ma kształt ludzkiego serca.

Olga Maria Stanisławska (ur. 2 listopada 1967 w Warszawie) – polska dziennikarka, reportażystka, laureatka Nagrody Kościelskich (2002). Jej reporterska książka. Wiele jej obszernych afrykańskich reportaży drukowano w końcu lat 90. w Gazecie Wyborczej. Przetłumaczyła także kilka pozycji z angielskiego, m.in. “Nowojorskie odloty” Gene’a Wolfe’a.

Olga Stanisławska
Rondo de Gaulle’a
Wydanie: drugie, rozszerzone
Wydawnictwo Znak
Premiera: 13 czerwca 2016
kup książkę

Rondo de Gaulle’a

Szczęście tylko

O piątej rano rozlega się wezwanie do modlitwy – modlitwa jest lepsza niż sen, woła muezzin. Widzę wtedy ich sylwetki, jak w ostatnich ciemnościach nocy wynurzają się spod moskitiery, powolni, jeszcze spowici snem. El Hadj wyciąga dłoń, żeby pomóc Lili Makate unieść jej obfite ciało i trzymając się w półmroku za ręce idą razem obudzić dwóch najmłodszych chłopców. Chłopcy przecierając oczy schodzą za matką po nierównych glinianych stopniach z dachu, gdzie na noc rozkłada się maty. Słyszę z dołu ich szept: ”…i prowadź nas drogą prostą, drogą tych, których obdarzyłeś łaską.”
– Zostań u nas w Agadesie z rok – powtarza Lili.
Agades to największe miasto na północy Nigru. W Agadesie powoli dogasa tuareskie powstanie.
Lili Makate była w Libii, była w Paryżu. Czasem odwiedza córkę, która wyszła za kupca z Zinderu – to zaledwie dzień drogi stąd, na południu, gdzie kończy się Sahara i zaczynają sawanny. Ale rebelia rebelią, mówi Lili, gdy przed obiadem obieramy razem jarzyny na sos, wallahi, na Boga, ona nigdy nie zostawi Agadesu, choćby i czasy miały nadejść jeszcze gorsze. Na południu komary nie dają spać na powietrzu – a jakżeż jej spać pod dachem, w czterech ścianach, niby w więzieniu? I co by robiła w mieście, gdzie nie poznają jej ludzie, których mija przechodząc ulicą?
Lubię Agades, kiedy wieczorem promieniuje ciepłem jak bochen z popękaną skórą glinianych murów. Idę wtedy z Lili przez miasto, a ludzie zatrzymują się, żeby zapytać co słychać, po tuaresku, hausańsku, songhajsku, po francusku albo po arabsku.
Alher has, odpowiada Lili Tuaregom. Lahia lau, odpowiada Hausom, kiwa głową i poprawia woal na ramieniu. – Szczęście tylko.

* * *

Wszystko to jednak, Agades i dom Lili Makate, było dużo później. Kiedy w marcu 1995 roku wysiadałam z samolotu w Casablance, bałam się. Spędziłam już kiedyś w Afryce, w innych stronach, pół roku. A mimo to, trzeba przyznać, bałam się. Casablanca – Kinszasa, tak to miało wyglądać. Miałam przed sobą tyle czasu, ile będzie potrzeba, i dużo przestrzeni.

W samolocie do Casablanki czytałam gazetę. W Moskwie przed własnym domem zginął Wladislaw Listijew, dziennikarz telewizyjny, zabity strzałem w tył głowy. Odnaleziono Nicka Leesona, dwudziestoośmioletniego doradcę inwestycyjnego, którego poczynania doprowadziły bank Barings do deficytu w wysokości miliarda dolarów. Na zdjęciu Leeson, w dżinsach, lekko łysiejący, szedł z żoną, z pochyloną głową, pomiędzy rzędami policjantów.
Amerykanie wycofali się ostatecznie z Somalii.

Północ Maroka w marcu to szary pejzaż, poszarzała ziemia, trochę szarych traw zeszłorocznych, które są już tylko wspomnieniem. Ani to zima, ani wiosna. Wszystko zamarło.
– Młodzieniec, który widział sto wsi, wie tyle, co starzec, który przeżył sto lat – mówi Tidiane Koïta. Jego nazwisko wygrawerowane jest na mosiężnej tabliczce stojącej na biurku. Tidiane Koïta jest konsulem Gwinei w Maroku. To jest gwinejskie przysłowie.
Rozmawiamy już od godziny. Konsul bawi się długopisem.
– To będzie ciekawa podróż – mówi. – Zobaczysz wiele.
Uśmiecha się i czoło marszczy mu się w gładkie fałdy, jak fale.

Lot do Casablanki stanowił kompromis. Lepiej, gdy ludzie i pejzaże zmieniają się stopniowo. Wszystko staje się wtedy bardziej zrozumiałe.
Tak właśnie teraz, stopniowo, niepostrzeżenie, z dnia na dzień robiło się coraz cieplej. Na ulicach miast panowała coraz głębsza cisza. A potem zbocza gór Atlas ustąpiły miejsca pustyni.
Pustynia wyglądała z początku jak brak tego, co znamy.

Autobus z Marrakeszu do Dakhli jedzie dwadzieścia cztery godziny. Kontrole są coraz częstsze. Mrużąc oczy, rozchełstani żandarmi wyłażą na słońce z mrocznych wnętrz budek, gdzie przepędzają godziny wciśnięci pomiędzy łóżko polowe, szkolną ławkę i stół z desek, na którym czasem, jak wielki chrząszcz, panoszy się stara maszyna do pisania. To Sahara Zachodnia. Rubieże marokańskiego królestwa.
Żandarm Rami nudzi się w glinianej służbówce. Wokół pustka. Jeden jego ruch i z kąta podrywa się chłopak w wystrzępionej koszuli. Chłopak znika za progiem, żeby napełnić czajnik wodą z żelaznej beczki. – Autobus? Każę mu, to poczeka. Herbatę musisz wypić – Rami marszczy brew. A potem szeroki gest ręki: – Witamy na Saharze.
Autobus zatem czeka, czekają ludzie w autobusie, a Rami parzy herbatę. Wszędzie płaskość. Nie ma jak tej płaskości ogarnąć. Czuję się nagle, jakby pomiędzy odartą ze wszystkiego ziemią, a niebem bez koloru nie było dla mnie miejsca. Nie upał jest najgorszy, nie gorący wiatr, tylko to niebo, które całym ciężarem przygniata człowieka.
– A czytałaś Jean-Paul Sartre’a? – pyta nagle Rami. – Wiesz, dlaczego chciał popełnić samobójstwo? Jeżeli po życiu przychodzi śmierć, to po co żyć, tak mówił. Ale ja myślę – czajnik bulgoce, żandarm Rami przeciera szklanki o rękaw – ja myślę, że on po prostu nie stał na wysokości zadania.

Ahmed Chanker, wąsaty marokański oficer, z którym kilka dni później rozmawiałam w Dakhli, napisał do mnie list. W liście opowiadał o rodzinnych stronach, żyznych równinach Beni Mellal, gdzie, jak pisze, “można znaleźć spokój, piękne pejzaże i świeży chłód, i domy zagubione w zieleni”. W Dakhli nie ma nic oprócz miażdżącej spiekoty dnia i zimnej, podstępnej, lepkiej od soli wilgoci ciągnącej nocą od morza.
Za Dakhlą są już tylko stare hiszpańskie forty nad brzegiem oceanu, opustoszałe osady z betonowych kontenerów, przez które wiatr przegania jakieś śmiecie, i okopane w piasku marokańskie garnizony. Saharyjczycy nadal chcą niepodległości.
Dwa razy w tygodniu jedzie tędy na południe konwój. Wojsko eskortuje go aż pod granicę Mauretanii. Cały dzień samochód za samochodem posuwa się w ślad za wojskowym dżipem wąską nitką asfaltu. Powietrze ponad szosą drży z gorąca. Wokół, godzina za godziną, wciąż płasko, wciąż ten sam gruby szary piach, drobne kamienie. Jakbyśmy stali w miejscu.
Asfaltu opuszczać nie wolno. Miny.
Dopiero za Bir Gandouz, ostatnim fortem marokańskiej Sahary Zachodniej, pustynia pięknieje. Zaczyna się drobny biały piasek, skały złożone z warstw płaskich i kruchych jak kartki rozsypujących się książek, na pół ugrzęzłe w piasku i na pół już same w piasek zamienione. Wiatr wieje znad niewidzialnego zza wydm morza. Na piasku ślady jaszczurek.
Obok tych skał ponad sto lat temu ostatnim wysiłkiem woli wędrowali rozbitkowie ocaleni na tratwie po katastrofie okrętu „Meduza”. Ale może te skały wtedy wyglądały inaczej i rozbitkom nie przywodziły na myśl książek.

– Jak myślisz, skąd się bierze piasek? – zapytał mnie później Yankim, wojskowy pilot czadyjski, który latał od wielu lat nad Saharą i patrzył z góry na płową, zrogowaciałą tkankę ziemi, na kroczące wciąż na południe półksiężyce wydm. Szklanka piwa zostawiła na stoliku mokre kółko i Yankim był w nastroju, w którym nie mógł uwolnić się od pytań.
– No, bo woda, wiadomo, ma źródła. Ale jak to jest, że ciągle przybywa tego piasku?

Skąd się bierze piasek?

W Chinguetti ludzie w starszym wieku są oszczędni w słowach. Abott ruchem głowy pokazuje, żeby za nim iść przez podwórze, połać piachu zalanego słońcem, a potem otwiera skobel na drzwiach z akacjowego drzewa. Z żelaznej szafy wyjmuje na chybił trafił komentarze Koranu i traktat o astronomii.
Wzrok powoli przyzwyczaja się do mroku. Przed oczyma pojawiają się czarne sploty arabskiej kaligrafii, a pośród nich cztery fazy Księżyca nakreślone czerwienią czterysta lat temu. To On jest tym – mówi Koran – który Księżyc uczynił światłem, i który wyznaczył dla niego fazy, abyście znali liczbę lat i rachunek.
Rozkosz wziąć w ręce luźne kartki. Papier prawie nie pożółkł. Abott czeka w milczeniu, oparty o drzwi. Ilu już widział ludzi, którzy z niedowierzaniem odczytywali na półkach tytuły, i tych, co nie mogli nacieszyć się dotykiem starego papieru.
W jego bibliotece jest tysiąc sześćset rękopisów. Chinguetti ma dziesięć podobnych bibliotek.
Dwa, trzy razy dziennie przez ued, wyschnięte koryto rzeki, które jak blizna przecina Chinguetti na pół, Abott idzie, powłócząc nogami, modlić się do starego meczetu. Meczet zbudowano osiemset lat temu, kiedy purytańska sekta Almorawidów wyruszyła stąd na podbój Maroka, by w końcu zająć ziemie od Senegalu do Saragossy i staczać boje z rycerstwem Kastylii. Jak się musieli czuć, gdy zobaczyli zielone podnóża gór Atlas, a potem łąki Hiszpanii? To oni założyli Marrakesz, miasto jak sen nomady o ogrodach. W ich czasach przez Chinguetti szlakami saharyjskimi szła sól, złoto i niewolnicy. A pielgrzymi w drodze do Mekki spędzali tu czasem kilka lat, zanim zebrała się karawana dość duża, żeby bezpiecznie zapuścić się w pustynię.
To wszystko minęło. Dzisiaj w starej części Chinguetti spod poduch piachu sterczą szczyty uduszonych domów. Rankiem w ich labiryncie chłopcy bawią się w chowanego. Jest cicho. Piasek tłumi kroki, a podnoszenie głosu, jak pośpiech, to oznaka prostactwa. Pod wieczór, kiedy dogasa pożar słońca, przychodzą kobiety. Posiedzą, zaparzą na paru węglach herbatę, popatrzą na dawny dom, gdzie pustynia przesypuje się przez okna, ziarnko po ziarnku, jak w klepsydrze. Wiatry wieją tu stałe, z północy, i z tymi wiatrami wydmy weszły do miasta. Są ludzie, którzy budują nowe domy na dachach zasypanych budynków. Ale nie minie pewnie wiele lat, a wydmy zakryją je także.
Nie ma dość wody, żeby podlewać sadzonki palm, które miały zatrzymać piasek. Wysychają studnie. Jest odwiert głębinowy, no, ale wodę z odwiertu od dawna się racjonuje. Dawniej, tłumaczył mi Abott, jak w górach spadała ulewa, wszystko spływało skalistym korytem uedu ku Chinguetti. Ale teraz? Wzruszył ramionami. Od lat deszczu było za mało.
Brudne białe niebo. Brzegiem starego cmentarza, gdzie wetknięte w piach ostre odłamki skał znaczą groby, chłopak przegania stado kóz. Wiatr wieje w twarz gorącym piaskiem, strzępami papieru, plastikowych toreb, sierści, piór. Trzy dziewczęta w kolorowych muślinach dołączają do mnie, kiedy brnę przez ued – Martina, Julienna, Christina. Martina popycha lekko Juliennę, no chodźżesz, czego się wstydzisz, Christina ją ciągnie za rękę, ale sama nie może się dłużej powstrzymać od śmiechu i teraz chichoczą już wszystkie trzy, spuszczając oczy, odwracając głowy. Postanowiły dotrzymać mi towarzystwa, bo czy nie wyszłam prosto ze świata fantazji, gdzie kobiety noszą takie właśnie, eleganckie imiona, zamiast nudnych Mabrouka, Lemat czy Dimi? I czy nie jestem jedną z rzadkich osób, przed którymi mogą przez jakiś czas być kimś innym?
W mieście zostało trzy i pół tysiąca ludzi i około sześciu tysięcy manuskryptów. Wartych być może dosyć, żeby przenieść stąd wszystkich do świata fantazji. Ale sprzedaż rękopisu to wstyd. Dlatego Abott, kiedy już zamknie za mną skobel biblioteki, wraca do ciemnej pakamery na targu, gdzie sprzedaje mąkę w workach opatrzonych nadrukiem „Wspólnota Europejska”.
Chudy, skurczony w sobie, siedzi ze skrzyżowanymi nogami na kontuarze, oparty o gliniany mur za plecami. Spędza tak dzień za dniem, nieruchomo.
Z zagranicy pochodzi prawie połowa żywności w Mauretanii. Przez czterdzieści lat mauretańskiej niepodległości pustynia zdążyła pochłonąć dziewięćdziesiąt procent ziemi, która nadawała się tu jeszcze pod uprawę.
Chinguetti nie będzie pierwszym miastem zasypanym przez piasek. Archeolodzy znają wiele podobnych przypadków, a ludzie potrafią tu spokojnie patrzeć na to, co nieuniknione. Było nie było, wszędzie jest podobnie, tylko gdzie indziej to samo dzieje się ukradkiem. Wielbłądy coraz rzadziej znajdują cierniste krzaki w szczelinach skał. Pola zmieniają się ludziom pod stopami w spękane klepisko, jakby ziemia odwracała się do nich plecami.
„Determinacja, praca, odwaga”. Przed paru dniami w urzędzie ceł na mauretańskiej granicy przeczytałam na głos hasło nad drzwiami. Celnik, chudy mężczyzna w zielonym mundurze, podniósł głowę znad papierów rozłożonych na żelaznym biurku i wyjął z ust zapałkę, którą rozgryzał w zębach.
– Popatrz na to – pchnął palcem puszkę po holenderskim mleku, w której stały pieczątki. – Pięć litrów mleka dziennie! Tyle krowy dają w Holandii. I co, ma nam wystarczyć do tego determinacja, praca i odwaga?
Sahara co roku posuwa się sześć kilometrów dalej na południe.

Mauretania otwiera się powoli, głównie nocą. Za dnia za gorąco jest na podróżowanie. Za dnia jest czekanie, tam, gdzie stoi namiot dla podróżnych, drzemanie. Leżę na wytartym kilimie. Nade mną ciemne sploty wełny, prosty, dobitny wzór. Węzeł po węźle zapada w pamięć. Przez szparę pomiędzy wystrzępionymi płachtami namiotu widać żółć tylko, i nad nią złamany żółcią blady błękit, wszystko płynne. Pustynia – powiadał Brion Gysin – jest jedynym miejscem, gdzie zmory dzienne straszniejsze są od zmór nocnych.
Dlaczego zatrzymaliśmy się tutaj? Nic tu nie ma. Ale tutaj ludzie, którzy wyjechali przed świtem z Nouadhibou, już naprawdę muszą odpocząć.
Wysoko w rogu namiotu wisi bukłak z koziej skóry, jak martwe zwierzę z wzdętym brzuchem powieszone za nogi na kiju. Woda z niego przesiąka i kapie, kropla po kropli, znacząc na piasku w dole ciemny krąg. Ma smak garbnika, smak starej skóry, dobry, cierpki smak, zawsze chłodna. Blaszany kubek stoi pod ścianą namiotu, wystarczyłoby podnieść się, przejść kilka kroków.
Jakiś ruch. Bose, popękane stopy zatrzymują się na skraju kilimu, koło mnie. Podnoszę oczy – stoi nade mną chłopiec ze szklanką zielonej herbaty, pół małej szklaneczki herbaty gorącej, cierpkiej, pachnącej miętą. Chłopiec ma czarną, zmatowiałą od pyłu skórę, szerokie spodnie, podartą koszulę. Kto go przysłał? Kim jest?
Nakładają się na siebie te południa przeleżane w upale, te namioty przy drodze, wiaty z blachy falistej, zbiorcze taksówki pełne ludzi, ich twarze. Mężczyzna z bielmem na oku recytuje Koran, godzina za godziną, bo nic się wtedy złego nie może wydarzyć – gdzie to było? Kierowca gwałtownie dodaje gazu, pod kołami żwir przeszedł nagle w miękki piasek. Stary peugeot lawiruje między kępami dawno wyschłej trawy. Nagłe szarpnięcie – koła zaryły się w piachu. Wallahi, wzdycha mężczyzna z przedniego siedzenia. Znowu. Dziewczyna w czerwonym woalu ociera pot z czoła i nalewa wody do nakrętki plastikowego kanistra, żeby dać dziecku pić. Nakrętkę oblepił brud, woda w kanistrze jest ciepła, lecz dziecko pije chciwie, przytrzymuje jej rękę, więc dziewczyna nalewa mu jeszcze. Mężczyzna z przedniego siedzenia wysiada, przeciąga się, robi kilka kroków i przystaje z boku, popatrzeć, jak kierowca żmudnie odgarnia piach.
Gdzie był ten szaleniec z fletem zrobionym z plastikowej rurki, który tak bardzo chciał z nami jechać, że jeszcze długo biegł za samochodem, aż ludzie śmiali się, dopóki w końcu nie zniknął nam z oczu?
„Przewodnik sam traci poczucie czasu i bierze dziś za jutro – pisał w liście z 1591 roku al-Mansur, sułtan Maroka. – To kraina bez wody, bez drzew, bez innego horyzontu niż miraż, który spowija oczy zasłoną i daje poczucie bliskiej śmierci.”
Gdzieś w połowie drogi do Ataru – księżyc wzeszedł. Przy drodze w wielkim garze kobiety gotują kuskus, skąpy kuskus tutejszy, ziarno tylko, zalane tłuszczem z mięsa. Szumi czyjeś radio. Nad horyzontem wisi Orion z przypasanym mieczem. Wysoki, kościsty żołnierz nosi na barkach dziecko. W ciemnościach są tylko dziwacznym czarnym cieniem z jednym czerwonym okiem, ognikiem papierosa.
Kucharka w milczeniu stawia przede mną talerz. Ile płacę? – Tam, tamten zapłacił za ciebie – pokazuje ręką.
Odwrócony tyłem, z zasłoniętą twarzą, patrzy w inną stronę. Opieka nad samotną kobietą w podróży to obowiązek mężczyzn.

 
Wesprzyj nas