Książka Marcii DeSanctis należy do grupy tych, które czyta się jednym tchem. To zbiór felietonów podróżniczych, napisanych z wielką lekkością, omawiających miejsca, tradycje, postaci, specjały i zapachy Francji. Lektura smakuje pysznie – bez względu na to czy zamierzacie odwiedzić ów kraj, czy wcale się tam nie wybieracie.


100 miejsc we Francji, które każda kobieta powinna odwiedzić”100 miejsc we Francji, które każda kobieta powinna odwiedzić” wbrew tytułowi nie jest książką przeznaczoną tylko dla płci pięknej. Można zgadywać, że tytuł ten podyktowały względy marketingowe – wszak wszelkie zestawienia i listy przebojów zawsze znajdują swoich amatorów. Jednak to spore uproszczenie. Marcia DeSanctis napisała bowiem książkę, w której udało się jej zawrzeć nie tylko własną pasję i zamiłowanie do poznawania zakamarków Francji, ale też ponadczasową zachętę do czerpania uroków życia pełnymi garściami – a to spodobać się może każdemu.

Przemierzając miasta i wioski Francji DeSanctis szuka nastrojów i zbiera kolekcję wspomnień, opisuje znane postaci i wykopuje z otchłani niepamięci inne, o równie fascynujących lecz zapomnianych życiorysach. Odwiedza ogrody, romantyczne zaułki, miejsca powszechnie znane i takie, których mieszkańcy zazdrośnie strzegą w obawie by dostrzeżone przez turystów nie straciły swego kameralnego uroku. Każdy rozdział jej książki to osobna, zamknięta historia, przeznaczona do tego by smakować ją niczym kolejną czekoladkę z pudełka – o ile nie możemy wyruszyć w podróż i poddać się doznaniom doświadczanym na własnej skórze.

„Francja jest różnorodna, rozległa i wspaniała, słynie ze swej architektury, kultury i stylu. Ma bogatą przeszłość” – przypomina autorka w wstępie podkreślając, że każda kobieta znajdzie w tym kraju coś dla siebie. Mogą to być niezliczone kąpieliska Paryża, ustronne alpejskie uroczyska, wiekowe pałace, zamki i kościoły, zaskakujące latarnie morskie, kuszące sklepiki, klimatyczne restauracje i kafeterie mogące poszczycić się świetnym menu i ciekawą historią.

O molach książkowych Marcia DeSanctis też pomyślała: na kartach książki znalazły się miejsca znane z literackich opisów – jest tutaj na przykład opisana katedra w Rouen, miejsce pierwszej potajemnej randki Emmy i Leona, bohaterów „Pani Bovary”, jak również miejsca znane z powieści „Czuła jest noc” Francisa Scotta Fitzgeralta albo te związane z Colette. Zresztą nie tylko literatura, jej bohaterowie i twórcy – zagościli na kartach książki napisanej przez dziennikarkę. Miejsce znalazło się też dla artystów, architektów, królów, królowych, a nawet naukowców. Marcia jest bowiem urodzoną gawędziarką, o czymkolwiek pisze, czytelnik może mieć pewność, że wplecie w tekst liczne anegdoty, ciekawostki i osobiste spostrzeżenia.

„100 miejsc…” w charakterze obfitego zbioru podróżniczych inspiracji jest książką ponadczasową

„100 miejsc…” w charakterze obfitego zbioru podróżniczych inspiracji jest książką ponadczasową. Autorka z premedytacją nie podaje typowych dla przewodników danych, takich jak ceny biletów czy godziny otwarcia poszczególnych obiektów – te w każdej chwili można sprawdzić w internecie by zdobyć najświeższe informacje – ale zamiast tego stara się zaszczepić w czytelnikach podróżniczego bakcyla. Co także istotne, Francję odkrywa z perspektywy obcokrajowca (z pochodzenia jest Amerykanką), dzięki czemu z wprawą wyławia to, co rodowitym Francuzom może wydawać się błahe i oczywiste, a dla osób przyjezdnych stanowi wielką atrakcję.

Nade wszystko to jednak książka pogodna, kipiąca od pozytywnej energii, przypominająca stylem pogaduchy obieżyświatów zafascynowanych poznawanymi miejscami. Uruchamia wyobraźnię i sprawia, że marzenia o poznawaniu nowych miejsc wydają się na wyciągnięcie ręki. Wanda Pawlik

Marcia DeSanctis, 100 miejsc we Francji, które każda kobieta powinna odwiedzić, Przekład: Katarzyna Makaruk, Wydawnictwo Literackie, Premiera: 16 czerwca 2016

kup książkę

100 miejsc we Francji, które każda kobieta powinna odwiedzić

Marcia DeSanctis
100 miejsc we Francji, które każda kobieta powinna odwiedzić
Przekład: Katarzyna Makaruk
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 16 czerwca 2016

44

MILIONY KWIATÓW

Zrób sobie własne perfumy,
Grasse

Grasse to ciche miasto w Prowansji przycupnięte na szczycie wzgórza. Znajduje się zaledwie dwadzieścia pięć kilometrów od olśniewających plaż Cannes, a jakby dzielił je od nich cały świat. Wczesnym rankiem, gdy jesz śniadanie przy stole zalanym słońcem, na stopach masz sandały, a znad doliny wieje lekki wietrzyk, panuje tu błogie rozleniwienie. Miasteczko leży wysoko, w otoczeniu krytych czerwoną dachówką domów, niebiesko-zielonych drzew oliwnych i makii, w obłoku woni cyprysów i sosen rosnących na zboczu. To dyskretne odosobnienie i akuratna odległość od morza dobrze przysłużyły się jego niezwykłej historii.
Grasse to geograficzny szczęśliwy traf — niemal idealne połączenie wody, klimatu i gleby — dzięki któremu w okolicy rozkwitają pola hiacyntów, tuberoz i mimoz, a także gaje cytryn i jaśminów. Dawno temu było tu centrum przemysłu garbarskiego, ale ponieważ zapach skóry budził powszechną odrazę, w czasach renesansu miejscowy perfumiarz Galimard wpadł na pomysł, by nasączać rękawiczki wonią miejscowych kwiatów — tak narodziła się epoka gantiers-parfumeurs (rękawiczników-perfumiarzy). Jak głosi legenda, Galimard pokazał pachnące rękawiczki Katarzynie Medycejskiej, żonie Henryka II i matce trzech późniejszych królów, ta zaś pomogła uczynić z Grasse perfumeryjną stolicę świata. Choć Katarzynę otacza sława — raczej niezasłużona — znawczyni trujących właściwości roślin, wraz ze swą świtą przywiozła z rodzinnych Włoch namiętność do perfum.
Gdy moda na pachnące rękawiczki w końcu przeminęła (głównie z powodu wysokich podatków na wyroby ze skóry), gantiers-parfumeurs zrezygnowali z wytwarzania galanterii i skupili się na wonnościach. W połowie XVII wieku opracowano enfleurage, metodę pozyskiwania olejków eterycznych z najdelikatniejszych części roślin, i pod koniec XIX wieku w Grasse zbierano już 600 ton kwiatów. U progu XX wieku wynaleziono sztuczne olejki, silniejsze od naturalnych, a Coco Chanel, która obiema rękami podpisywała się pod stwierdzeniem poety Paula Valéry’ego, że „kobieta bez perfum to kobieta bez przyszłości”, we współpracy ze znanym rosyjskim perfumiarzem Ernestem Beaux opracowała pierwszy na świecie „nowoczesny zapach”. Perfumy Chanel no 5, które w 1921 roku wprowadzono na rynek, jako pierwsze opierały się głównie na syntetykach. (Według jednej z legend ich nazwa wzięła się od numeru próbki, którą Chanel wybrała, kierując się raczej przekonaniem, że 5 to jej szczęśliwa liczba, niż zawartością fiolki).
Dziś roczne zbiory kwiatów spadły do około 30 ton, a firma Chanel wciąż jest właścicielką rozległych pól jaśminu i róży majowej, kwiatów, które stanowią serce jej zapachów, podobnie zresztą jak Dior, Hermès i inne wiodące przedsiębiorstwa kosmetyczne. Największe nosy na świecie (często stąd pochodzą) są poddawane w Grasse bardzo rygorystycznemu szkoleniu. Gdy na spacerze mijam dwunastowieczny pałac i katedrę Notre-Dame-du-Puy, przypomina mi się powieść Patricka Süskinda. W Pachnidle. Historii pewnego mordercy (1985) całe Grasse oddaje się orgii odurzone zmysłowym zapachem dwudziestu czterech dziewic, którym Grenouille, niezrównany nos Francji, oblał się, idąc na stracenie.
Tu, w mieście, to raczej rodzinne firmy z tradycjami, a nie korporacyjne molochy podtrzymują spuściznę Grasse, którą w wielkim stylu dokumentuje Musée International de la Parfumerie. Fragonard, od nazwiska rokokowego malarza, który urodził się w mieście, i Molinard, prowadząca interesy od połowy XIX wieku, oferują wycieczki tematyczne i możliwość samodzielnego skomponowania perfum. Ja jednak wyruszam kilka kilometrów za miasto — do słynącego niegdyś z pachnących rękawiczek Galimarda, by tam stworzyć własną kompozycję.
Moim instruktorem (i nosem) zostaje Silian Guo, sympatyczny chemik w białym fartuchu. „Komponowanie zapachu jest jak opracowywanie leku”, mówi, prowadząc mnie do tak zwanych organów perfumiarskich, które składają się z trzech poziomów buteleczek zawierających olejki eteryczne i stołu zastawionego przeróżnymi zlewkami, lejkami i pipetami. Najpierw wybieramy nuty bazy (czy też głębi), które — jak mówi Guo — „są tym, czym fundamenty dla domu”. To najtrwalszy element, decydujący o ostatecznym charakterze zapachu. Mogą być drzewne (drzewo sandałowe, wetiwera), zwierzęce (piżmo) albo słodkie (np. wanilia). Następnie wybieramy nuty środka (lub serca), które mają wpływ na głębię nut bazy. Wśród nut serca mogą się znaleźć nuty kwiatowe — róża, fiołek, jaśmin, peonia, magnolia czy kapryfolium — lub związane z jedzeniem — np. granat, lukrecja albo cynamon. Ostatnim krokiem jest wybór ulotnych nut głowy — najdelikatniejszych, które utrzymają się zaledwie piętnaście minut, ale decydują o pierwszym wrażeniu. Często są to nuty owocowe — grejpfrut, lawenda czy pomarańcza.
Określam swoje preferencje: chcę, żeby mój zapach był lekki, lekki i jeszcze raz lekki. Albo cytrusowy, cytrusowy i cytrusowy. Lub też kwiatowy, kwiatowy i kwiatowy — najchętniej róża, może być lawenda, ewentualnie świeży i orzeźwiający kwiat pomarańczy. Na pewno nie wanilia. Ani cedr. Żadnej ambry i praliny. Błagam, tylko nie narcyz, kapryfolium lub gardenia. Krok po kroku wącham, obmyślam, macham, żeby przywiać zapachy do nosa, komponuję. Precyzyjnie odmierzone ilości wlewam do zlewki, a gdy dodaję zbyteczny mililitr czegoś, co uwielbiam (konwalii), dostaję łagodną reprymendę. W końcu to nauka, ja zaś ostatni raz byłam w laboratorium chemicznym dziesiątki lat temu.
Po dwudziestu siedmiu minutach wybieram między innymi tuberozę i bez, piżmo, jaśmin, peonię, zieloną herbatę, grejpfrut, cytrynę i lawendę. Trzy nuty bazy, sześć serca i pięć głowy — niestety ta ostatnia, najczystsza ze wszystkich, która podoba mi się najbardziej, nie przetrwa ani na nadgarstku, ani za uszami. Guo prosi, żebym nadała perfumom nazwę, a ja, upewniwszy się, że to nie jakaś egzotyczna choroba, o której istnieniu dotąd nie słyszałam, decyduję się na Avarée — w pewnym sensie kombinację imion moich dzieci. Mieszamy całość ostatni raz i mój przewodnik znika w laboratorium. Gdy wraca, trzyma butlę czegoś, co nazywa „zapachem świeżym, czystym, eleganckim i pełnym energii” — wszystko, o czym marzyłam. Galimard przechowa tę formułę, na wypadek gdybym chciała w przyszłości uzupełnić zapasy. Na razie jednak potrzeba dwóch tygodni maceracji w rozpuszczalniku, żeby perfumy były gotowe.
Dokładnie czternaście dni później — w Connecticut akurat trwa burza — po raz pierwszy wącham Avarée. Zapach jest lekki, delikatny i na szczęście zupełnie pozbawiony słodkich i korzennych nut, których obawiałam się najbardziej. Chcę wierzyć, że będę go używała, ale to w rzeczywistości bez znaczenia. To Francja, mam zamknięte w butelce jej kwiaty — miksturę stworzoną dzięki stuleciom nauki, wiecznotrwałej sztuce i mojemu własnemu nosowi. Niepowtarzalną i na zawsze moją.

45

KONIEC I POCZĄTEK ŚWIATA

Carnac, Bretania

Gdy wchodzisz do gotyckiej katedry — czy będzie to Notre-Dame w Paryżu czy Notre-Dame w Reims — spodziewasz się imponujących łuków, wysokich na sześćdziesiąt metrów sklepień, wspaniale zdobionych symboli — krzyży, ołtarzy, naw i rzeźb. Doświadczenie jest zawsze przytłaczające, jakbyś patrzyła w nieboskłon — wielka przestrzeń i szkło, okna, przez które wpada niebiańskie światło. Strzelistość i rozległość świątyni mają sprawić, że poczujemy swą małość, że we wspaniałym domu bóstwa zdamy sobie sprawę z nikłości własnego „ja”. Zupełnie inne, choć również uczące pokory doświadczenie przeżyjemy w Carnac, największym z megalitycznych stanowisk rozrzuconych po całym Morbihan w południowo-wschodniej Bretanii, jednym z najważniejszych skupisk menhirów na świecie. Tu obcujemy z majestatem na skalę ludzką, nie boską. Rozmyślając i spacerując wśród ruin, bierzemy udział w pierwotnym rytuale, który prowokuje nasz mózg do wysiłku, każąc mu raczej stawiać pytania, niż podsuwając gotowe odpowiedzi. Zastanawiamy się, jak i kto wydobył, przetransportował i ustawił te niewiarygodnie twarde i ciężkie granitowe bloki. I w przeciwieństwie do katedr nigdy się nie dowiemy w jakim celu.
Kiedy usłyszałam, że mam napisać książkę o stu miejscach, które każda kobieta powinna odwiedzić we Francji, Carnac znalazło się na pierwszym miejscu mojej listy. Nie dlatego, że związałam swe życie z rzeźbiarzem, który nauczył mnie (a w każdym razie będzie próbował aż po grób) dostrzegać życie i ruch w kamieniu nawet w opuszczonych kamieniołomach. Nie dlatego też, że na eleganckich plażach w nadmorskiej części gminy można znaleźć najpiękniejszy piasek w całej Francji, a popołudniowe światło w porcie La Trinité-sur-Mer jest takie samo jak w mojej rodzinnej Nowej Anglii (nie wspominając o niezliczonych crêperie, gdzie serwują cuda bretońskiej kuchni). Zakres i poczucie trwałości prześladują mnie od czasu, gdy po raz pierwszy mój wzrok spoczął na tutejszych polach. Carnac jest z jednej strony przystępniejsze niż gotyckie katedry, a z drugiej — znacznie bardziej zagadkowe. Uwielbiam rozmyślać nad sprawami, które pozostają nierozwiązane, zwłaszcza wśród porośniętych wysoką trawą i polnymi kwiatami falujących łąk.
W Carnac znajduje się około 3 tysięcy ogromnych głazów ustawionych w rzędy na siedmiu polach, które obejmują w sumie obszar ponad czterech kilometrów. Wyglądają jak wojsko maszerujące przez tę krainę i być może stąd wzięła się najtrwalsza legenda, według której to rzymscy żołnierze ścigający świętego Korneliusza, patrona bydła; osaczony Korneliusz sprawił, że zamienili się w kamień. Najstarsze pochodzą z czasów neolitycznych i zostały ustawione około 4500 lat p.n.e. Datowanie węglowe wskazuje, że wznoszono je przez dwa tysiąclecia. Spróbuj sobie wyobrazić bezkresny krajobraz pełen hipnotyzujących granitowych skał, które przypominają sylwetki ludzi — strażników stojących na warcie od tysiącleci. Te pionowe — menhiry — ustawiono w formacje obejmujące kilka oddalonych od siebie rzędów. Niektóre odchodzą promieniście od kamiennych kręgów nazywanych kromlechami. Są tu też dolmeny — niewielkie kamienne komory grzebalne, na które składają się dwa menhiry przykryte kamienną płytą i usypany ręką człowieka kurhan; najsłynniejszy nosi nazwę Tumulus Saint-Michel, kurhan św. Michała. Wyraźnie widać, że w formacji Kermario 10 rzędów obejmujących około 1000 kamieni — niektóre wysokie nawet na trzy metry — rozstawiono symetrycznie. W układzie Ménec, podobnie jak w Kermario i obejmującym 13 rzędów Kerlescan, menhiry na zachodnim krańcu są wyższe niż na wschodzie. W Ménec 1100 kamieni podzielonych na 11 zbiegających się rzędów ciągnie się przez 1,2 kilometra.
Nic dziwnego, że na przykład wyznawcy New Age przybywają tu, by kanalizować energię płynącą z kamieni. Traktują Carnac jak swe święte miejsce i wykorzystują do najróżniejszych celów. Dolmen Cruz-Moquen i wielki menhir nieopodal Locmariaquer — największy na świecie, choć dziś rozłupany na cztery części — od dawna uchodzą za wspomagające kobiecą płodność. W sumie dlaczego nie? Naukowcy spierają się o kamienie z Carnac od stuleci. Być może to gigantyczny kalendarz, który informował prehistorycznych rolników, że nadciąga zimowe lub letnie przesilenie. Albo obserwatorium astronomiczne pozwalające przewidzieć zaćmienie ciał niebieskich. Może wreszcie cmentarzysko, pozostałość rzymskiego obozu, groty wróżek lub miejsca kultu. W Par les champs et les grèves (Voyage en Bretagne), książce wydanej w 1886 roku, Gustave Flaubert obala teorie antykwariuszy i arcybiskupów, eklezjastów, egiptologów i badaczy kultury celtyckiej, którzy dla własnej „próżności” próbowali dorobić Carnac historię. „Moim zdaniem — pisze — tutejsze głazy to po prostu wielkie kamienie!”
Cóż, pewnie tak. Ale są to kamienie o surowej mocy, którą — gdy spacerujesz wśród nich — czerpią od ciebie i zarazem ci oddają. W przeciwieństwie zaś do katedr, gdzie zachwyt budzi sposób, w jaki człowiek misternie ozdobił potężne bloki kamienia, w Carnac zdumiewa ich ustawienie. A co ciekawe, menhiry do tego stopnia przypominają ludzi, że naprawdę można uwierzyć, że to rzymscy żołnierze. Choć zważywszy na wszystkie te krągłości, rowki i miękkie, naturalne kontury, ja wolę myśleć, że to postaci kobiece i tak jak kobiety stają się coraz piękniejsze i wspanialsze wraz z wiekiem.

46

LA VIE EN LAVANDE

Lawendowe pola, Prowansja

Istnieje kilka cudów natury tak charakterystycznych dla miejsca, gdzie występują, że ze zwykłej widokówki zamieniły się w pełnowymiarową ikonę. Japonia ma kwitnące wiśnie na wiosnę, Vermont jesienne liście, a południowa Francja — lawendę latem. Na długo zanim jej zapach zagości w twojej szafie, a olejek wzbogaci peeling do ciała, miliardy maleńkich, fioletowo-niebieskich kwiatków zakwitają na ogromnych połaciach Francji — od Mont Ventoux po Drôme Provençale i Luberon, wokół miast takich, jak Sault, Apt, Simiane-la-Rotonde, Gordes, i dalej Forcalquier, Valensole i Digne-les-Bains (to właśnie tutejszy biskup Myriel wybaczył Jeanowi Valjeanowi kradzież sreber, wprawiając tym w ruch akcję Nędzników).
Daj się ponieść latu. Zawsze będziesz mogła odwiedzić ten zakątek Prowansji znowu, gdy tłumy turystów wrócą do domu, lawenda jednak kwitnie tylko w czerwcu, lipcu i sierpniu. Właśnie wtedy jest czas na pielgrzymkę, w którą powinnaś się wybrać nie tuż przed śmiercią, lecz w pełni sił witalnych i gotowości wszystkich zmysłów. Rozetrzyj kwiaty w palcach i poczuj ostrą woń. Po drodze napotkasz mnóstwo sezonowych świąt i festynów i mnóstwo targów zarzuconych okazyjnymi wyrobami, a choć będzie ci się wydawało, że to już przesada, nigdy nie pożałujesz zakupów, które stamtąd przywieziesz. Bukiet suszonych kwiatów, lniane saszetki, olejki eteryczne, wyciągi, mydła owinięte w woskowany papier i mikstury, które będą przede wszystkim pięknie pachniały. A poza tym zwalczały infekcje, oczyszczały, leczyły i podnosiły na duchu. Jednak widok pola lawendy wczesnym rankiem poruszy w tobie coś innego. Jeśli lawenda jest duszą tej części Francji, widok kwitnących, pachnących pól obudzi to, co stanowi twoją istotę.
W przeciwieństwie do kobiecych i zmysłowych róż, posągowych słoneczników czy pełnych czarodziejskich duszków łąk porośniętych dziewczęcymi stokrotkami lawenda to czyste skupienie. Niewykluczone, że widok i zapach jej kwiatów rosnących w łagodnie falujących kolumnach nie odurzy cię, tylko sprawi, że nawet taka zatwardziała sceptyczka jak ty poczuje się oczyszczona. Nie jestem pewna, jak to powiedzieć, żeby uniknąć nadmiernej emfazy, odwołam się więc do przykładu innych widoków, które tak na mnie podziałały: pustynia Sonora, kilka szczytów w łańcuchu Adirondack i wszystkie odludne plaże, jakie znam, od Maine po Paracas w Peru mają podobne właściwości. To miejsca, gdzie wdycham spokój — kojący albo rześki — a efekt jest porażający.
Pewnego ranka wybrałam się na samotny spacer ze średniowiecznego Gordes do odległego o cztery kilometry Abbaye Notre-Dame de Sénanque. W środku lata na tle nieziemsko błękitnego nieba prosta bryła klasztoru cystersów skrzyła się bielą. Schowane za polami lawendy opactwo to najfotogeniczniejszy obiekt w Prowansji, jeśli nie w całej Francji. Zdjęć tej świetlistej, przykuwającej wzrok budowli widziałam setki, byłam więc przygotowana na spotkanie z kiczowym obrazkiem. Tymczasem usłyszałam brzęczenie pszczół, a potem stanęłam przed czymś, czego niby się spodziewałam, lecz efekt był zdumiewający. Rzędy lawendowych kul biegnących idealnie prostopadle do romańskiego klasztoru, tak jasnego, że niemal ginął w blasku, choć prowansalskie słońce dopiero zaczęło się przedzierać przez chłód poranka.
Podróżniczka Constance Hale na lawendowe pola przy Abbaye Notre-Dame de Sénanque trafiła w lipcu, akurat gdy rozpoczynała się msza o siedemnastej. Gdy weszła do klasztoru, wstrząsnął nim huk pioruna, z nieba zaś lunął rzęsisty deszcz, który wlał się przez otwór w dachu. „To jedno z moich najwyraźniejszych wspomnień z Francji — mówi Hale. — Tego popołudnia pocztówka z krainy lawendowych pól zamieniła się w doświadczenie łaski”.
Gdy rankiem odwiedziłam klasztor, nie było żadnej burzy. Ale gdy stałam tam sama w promieniach wciąż łagodnego słońca, zanurzona we wszystkich zapachach Prowansji i zagubiona wśród cudownych fioletowych fal, też poczułam jej obecność.

 
Wesprzyj nas