Komisarz Erik Winter powrócił. Jak przystało na przeciętnego komisarza policji jest młody, przystojny, zadbany, ubiera się w markową odzież z najwyższej półki, słucha jazzu, szczególnie Johna Coltrane’a i ma kochającą go dziewczynę.


Zbyt piękne? To dołóżmy mu troszkę problemów: niezbyt stabilny emocjonalnie pracoholik, z drobnymi paranojami, który nie może pogodzić się z rodzicami i nie potrafi podjąć życiowych decyzji związanych z kochającą go dziewczyną.

I problem główny: zwłoki młodej kobiety, znalezione w zaroślach nad jeziorem. Kobieta nie ma dokumentów, nie wiadomo, kim jest, dlaczego została zamordowana, wiadomo tylko, że prawdopodobnie miała dziecko. Komisarz rozpoczyna żmudne śledztwo, w niezwykłym, jak na chłodną Szwecję upale, szuka uparcie i obsesyjnie, drobnych śladów, jakiejś wskazówki, czegokolwiek, co ruszyłoby śledztwo do przodu. Czytelnik śledzi więc gorączkowe próby zidentyfikowania ciała, odnalezienia dziecka, typowanie podejrzanych.

Wydawać by się mogło, że kilkaset stron powieści, zasadniczo bez wartkiej akcji, będzie nudne. Nic bardziej błędnego. Żmudne poszukiwania, galeria postaci z ciekawymi charakterami, stopniowana powoli intryga, sposób narracji (przewijające się przez całą powieść fragmenty pamiętnika dziecka) i dialogi zapewniają wystarczający poziom emocji aż do samego zakończenia. Czytelnik może również utożsamić się z komisarzem w zakresie jego problemów życiowych, które zajmują sporą część książki. W ramach oddechu od śledztwa komisarz próbuje znaleźć odpowiedź na pytania egzystencjalne: czy porzucić życie kawalerskie, jak pogodzić się z rodziną, czy warto być pracoholikiem… Rzeczy warte przemyślenia nie tylko dla policjanta z powieści.

Edwardson posiada znakomity pisarski warsztat, tworzy sugestywny świat i kreuje interesujące postacie

Edwardson posiada znakomity pisarski warsztat, tworzy sugestywny świat i kreuje interesujące postacie, prezentujące szeroki wachlarz osobowości. Co prawda nie każdemu spodoba się spora ilość, zdawałoby się zbędnych, opisów i dygresji, ale dla czytelnika przyzwyczajonego już do stylu pisarza nie będzie to stanowić problemu. Taki jest właśnie Edwardson – powoli posuwający fabułę do przodu, czasami zbyt drobiazgowy i rozwlekły, często wplątujący swoich bohaterów w skomplikowane gry psychologiczne. Jednak po dłuższym obcowaniu z tekstem czytelnik dyskretnie i mimochodem zostaje wciągnięty w mroczny świat wykreowany przez autora. Tomasz Wojciechowski

„Wołanie z oddali” jest drugim tomem, po „Tańcu z aniołem”, cyklu kryminalnego, opowiadającego o trzydziestosiedmioletnim komisarzu z Göteborga, Eriku Winterze.

Åke Edwardson, Wołanie z oddali, Przekład: Małgorzata Kłos, Wydawnictwo Czarna Owca, wydanie II, Premiera: 27 kwietnia 2016

kup książkę

Wołanie z oddali

Åke Edwardson
Wołanie z oddali
Przekład: Małgorzata Kłos
Wydawnictwo Czarna Owca
wydanie II
Premiera: 27 kwietnia 2016

DŁUGO SIEDZIAŁA Z MAMĄ. Przysnęła na moment na tylnym siedzeniu, ale potem znów usiadła. W samocho- dzie było zimno. Mama uruchomiła silnik, a po chwili go zgasiła. Nie odpowiedziała na jej pytanie. Powtórzyła je, ale jej głos brzmiał szorstko, więc zamilkła.
– Czemu jeszcze go nie ma? – powiedziała mama, ale nie do niej, tylko gdzieś przed siebie. – Gdzież on się, na Boga, podziewa?!
Ktoś miał przyjść, żeby ją stąd zabrać i zawieźć do domu, ale się nie pojawił. Chciała zostać z mamą, ale chciała też położyć się do łóżka. Ściemniało się i padał deszcz. Nie mogła wyjrzeć na zewnątrz, bo szyby były zaparowane. Przysunęła się do drzwi i wytarła szybę rękawem swetra. Obok przejeżdżały samochody, a ich światła wpadały do środka.
– Czemu nie możemy już jechać? – zapytała.
Mama nie odpowiedziała, zapytała więc jeszcze raz.
– Cicho – odparła mama.
Nie odzywała się więcej. Bała się, bo głos dobiegający z przedniego siedzenia był bardzo szorstki. Mama powiedziała kilka brzydkich słów. Słyszała je już wiele razy, nie zrobiły więc na niej wrażenia. Sama już używała takich słów i nigdy nie spotkało ją za to nic strasznego. Wiedziała jednak, że z jakiegoś powodu nie powinno się tak mówić.
Deszcz bębnił o dach. Pam-pararam-pam-pam. Dość długo odtwarzała ten dźwięk w myślach, zaczęła go wybijać palcami na siedzeniu obok siebie: pam-pararam-pam-pam.
– Na Boga – powiedziała mama i powtórzyła to jeszcze wiele razy. – Zostań tu – dodała i otworzyła przednie drzwi.
– Musisz tu zostać, a ja pójdę zadzwonić – rzuciła, a ona tylko pokiwała głową z ciemnego kąta na tylnym siedzeniu.
– Ledwo cię widzę – powiedziała mama. – Musisz mi odpowiedzieć.
– Dokąd idziesz?
– Pójdę tylko zadzwonić z budki telefonicznej za rogiem. To potrwa chwilę.
– Gdzie to jest? Nie mogę iść z tobą?
– Masz tu zostać! – odparła mama tym niemiłym głosem, więc odpowiedziała, że dobrze, a mama zatrzasnęła drzwi, tak że krople deszczu ochlapały ją na tylnym siedzeniu.
Siedziała nieruchomo i nasłuchiwała odgłosu kroków. Wydawało jej się, że słyszy, jak buty mamy uderzają o nawierzchnię: klike-tik-klike-tik-klike-tik-klak. To mógł być ktoś inny, ale nic nie widziała. Była mgła.
Aż podskoczyła, kiedy mama wróciła.
– Nikt nie odbiera! – powiedziała, czy raczej krzyknęła. – Dobry Boże, już wyjechali. – Włączyła silnik i ruszyły.
– Jedziemy już do domu?
– Już niedługo – odparła mama. – Ale najpierw musimy zrobić jeszcze jedną rzecz.
– Ja chcę do domu.
– Pojedziemy do domu, tylko najpierw musimy coś zrobić – odpowiedziała mama i zatrzymała samochód. Przesiadła się na tylne siedzenie, usiadła obok niej. Miała mokrą twarz.
– Mamo, jesteś smutna?
– Nie, to krople deszczu. Posłuchaj. Musimy najpierw pojechać do jednego domu i zabrać stamtąd kilku wujków. Słyszysz, co mówię?
– Mamy zabrać kilku wujków.
– Tak. Kiedy przyjedziemy, wujkowie zaczną biec i to będzie gra, w którą musimy z nimi zagrać. Nie zatrzymamy samochodu tak do końca i kiedy dobiegną, będą musieli wskoczyć do środka. Rozumiesz?
– Będą musieli wskoczyć do środka?
– Będziemy jechać powoli, oni wskoczą, a potem odjedziemy.
– Czy potem już pojedziemy do domu?
– Chwilę potem.
– Ja już chcę do domu.
– Pojedziemy do domu, ale najpierw musimy zagrać w tę grę.
– Nie możemy zagrać w nią jutro, kiedy będzie jaśniej? Jestem zmęczona. To głupia gra.
– Musimy to zrobić teraz. A najważniejsze jest to, że musisz się wtedy położyć na podłodze. Masz się położyć na podłodze, kiedy ci powiem. Rozumiesz?
– Dlaczego?
Mama patrzyła na nią, co chwila zerkała na zegarek.
Było ciemno, ale i tak go widziała.
– Dlatego że wujkowie będą biegli tak szybko, że inni, którzy się z nami nie bawią, może też będą chcieli wskoczyć do samochodu. Mogą ci zrobić krzywdę. Dlatego masz się położyć na podłodze za moim siedzeniem.
Pokiwała głową.
– Chcę, żebyś teraz spróbowała.
– Ale mówiłaś, że…
– Kładź się!
Mama objęła ją bardzo, bardzo mocno, aż zabolała ją szyja. Położyła się na podłodze. Śmierdziało, było zimno i mokro. Trudno jej było oddychać. Leżała przytulona do zimnej podłogi i kaszlała. Bolało ją ramię.
Mama wróciła na swoje miejsce i uruchomiła silnik, a ona z powrotem usiadła. Jechały przez jakiś czas, a potem mama znów kazała jej położyć się na podłodze.
– Zaczyna się gra?
– Tak. Jesteś już na dole?
– Tak. Już się schowałam.
– Nie wolno ci się podnosić. To może być bardzo niebezpieczne – powiedziała mama, a później jeszcze przez chwilę mówiła o tym, co niebezpiecznego może się stać. – Musisz też być cicho.
To głupio, że gra jest niebezpieczna, pomyślała, ale nie miała odwagi tego powiedzieć.
– Cicho! – powiedziała mama niemiłym głosem, chociaż ona nic nie mówiła.
Leżała bez ruchu i wsłuchiwała się w dźwięk dobiegający z dołu. Miała wrażenie, jakby leżała na drodze: skaketi-skaketi-skak, bulteli-bulteli-bul. Kiedy samochód zwolnił, znów zaczęła powtarzać w myślach ten rytmiczny wierszyk. Skaketi-skaketi-skak… i nagle usłyszała krzyk, potem następny. Mama głośno do kogoś wołała. Ktoś otworzył drzwi nad jej głową. Poczuła, że przygniata ją coś ciężkiego, chciała krzyczeć, ale nie mogła. Słyszała, jak drzwi się otwierają i zamykają, a potem znowu otwierają i znowu zamykają. Kiedy drzwi z przodu trzasnęły po raz kolejny, rozległ się huk. Brzmiało to jak fajerwerki, jakby nagle deszcz zaczął uderzać w samochód o wiele, wiele mocniej. Zobaczyła, że szyba w drzwiach tuż nad nią popękała, ale się nie rozpadła. Szkło nie posypało się ani na nią, ani na tylne siedzenie.
Wszyscy krzyczeli, nie mogła jednak zrozumieć, co mówią. Na próżno nasłuchiwała głosu mamy. Chciała wstać, ale nie mogła. Samochód się zakołysał i skręcił gwałtownie, a potem ruszyli. Spod spodu dobiegał dziwny odgłos, jakby krzyk. Leżała nisko, więc go słyszała. Słyszała też wujka, który siedział na tylnym siedzeniu. Miała wrażenie, że płacze. Dziwnie było słyszeć płaczącego wujka. Pomyślała, że ta gra w ogóle jej się nie podoba. Bała się, ale nie chciała się ruszać. Próbowała się skupić na swoim wierszyku: ska-keti-skaketi-skak…

1

ERIK WINTER OBUDZIŁ SIĘ PÓŹNO. Był owinięty prześcieradłem, więc zaczął się wiercić. W końcu udało mu się wyplątać z pościeli. Przez drzwi balkonowe widać było wiszące na niebie słońce. Mieszkanie już się ogrzało.
Usiadł na rogu łóżka i przejechał dłonią po zarośniętej twarzy. Głowę miał ciężką od niespokojnego, przerywanego snu. Siedział z zamkniętymi oczami i nie myślał o niczym. W nocy budził się co godzinę, ocierał pot z czoła, poprawiał poduszkę i prześcieradło. Dwa razy wstawał, żeby wypić dużą szklankę wody. Wsłuchiwał się w dźwięki nocy. Tego lata słychać je było bez przerwy.
Podniósł się wreszcie i przeszedł po drewnianej podłodze do łazienki. Stanął pod prysznicem i czekał, aż woda stanie się trochę cieplejsza. Tchórz ze mnie, pomyślał. Kiedy byłem młodszy, wchodziłem pod pierwsze lodowate strumienie, jak na faceta przystało.
Namydlił ciało. Lewą ręką chwycił się za krocze i poczuł, jak jądra i penis twardnieją mu w dłoni.
Przedwczoraj Angela wróciła do domu po podwójnym dyżurze w szpitalu. Nad ranem się kochali. Znów poczuł się młody i silny, a płomienny orgazm przeszywał całe jego ciało tak długo, że aż krzyczał. Słyszał, jak krzyk odbija się między nimi echem. Na twarzy czuł jej pot, a jego smak przypominał mu sól, którą czuł na języku, gdy latem skakał z klifu i nurkował w morzu.
Później leżeli obok siebie bez ruchu. Kiedy się podniósł, miał wrażenie, że rusza się niemrawo jak starzec. Angela leżała na boku i patrzyła na niego, a on po raz kolejny podziwiał miękki zarys jej bioder, przypominający górę wznoszącą się nad krajobrazem. Twarz częściowo przesłaniały jej włosy, mokre, a przez to delikatnie ciemniejsze u nasady.
– Wydaje ci się, że to ty mnie wykorzystujesz, ale jest na odwrót – powiedziała i zaczęła powoli kręcić palcem w gęstych włosach na jego torsie.
– Przecież tu nikt nikogo nie wykorzystuje – odpowiedział.
– W naszych krótkich, pełnych pasji spotkaniach chodzi przede wszystkim o zaspokajanie moich potrzeb.
– Dobrze, że mi to pani wyjaśniła, pani doktor.
– Doszłam jednak do wniosku, że potrzebujemy czegoś więcej niż seksu.
– Co to za bzdura?
– To, że potrzebujemy czegoś więcej niż seksu?
– Nie, to, że potrzebujemy tylko seksu, że nie robimy nic poza tym.
– A co takiego robimy?– zapytała i zdjęła rękę z jego torsu.
– Cóż to za pytanie? Przecież robimy wiele różnych rzeczy.
– Takich jak…
– Na przykład teraz rozmawiamy. Rozmawiamy o naszym związku.
– To chyba pierwszy raz – powiedziała i usiadła. – Jedna rozmowa na dziesięć stosunków.
– Teraz chyba żartujesz.
– Może, ale jeśli nawet, to tylko trochę. Ja chcę czegoś więcej.
– Czego?
– Wiesz, o czym mówię, Eriku. Rozmawialiśmy już o tym.
– O mojej dojrzałości.
– Właśnie.
– O tym, że wreszcie powinienem dojrzeć jako mężczyzna i wziąć odpowiedzialność za rodzinę, której jeszcze nie mam.
– Masz przecież mnie – powiedziała, znów na niego spoglądając.
– Przepraszam, wiesz, o co…
– Nie, właściwie to nie do końca wiem, o co ci chodzi.
Taki układ już mi nie wystarcza.
– Nawet jeśli możesz mnie wykorzystywać?
– Nawet.
– Nawet jeśli to przede wszystkim twoje potrzeby będą zaspokajane?
– Wygłupiałam się tylko, mówiąc to. Niepotrzebnie. Teraz będziesz miał kolejny temat do żartów.
– Angela, daj spokój. Dobrze, już jestem poważny.
– Nie zawsze będziesz młody, Eriku, już zacząłeś się starzeć. Pomyśl o tym.
– Już o tym myślałem.
– Pomyśl o tym. I o nas.

Miał trzydzieści siedem lat i był komisarzem jednostki śledczej komendy rejonowej. Został nim w wieku trzydziestu pięciu lat, co było rekordem w Göteborgu i w Szwecji, ale dla niego awans oznaczał jedynie to, że nie musiał już wykonywać czyichś rozkazów tak często jak kiedyś.
Wcześniej w pracy czuł się młody i silny, teraz zaczęły go dopadać wątpliwości. Wydawało mu się, że w krótkim czasie postarzał się o pięć, dziesięć lat. Sprawa, nad którą pracował ostatniej wiosny, wyczerpała go tak bardzo, że kiedy ją rozwiązał, latem, zastanawiał się, czy da radę nadal być policjantem i swego rodzaju aktywną przeciwwagą dla panoszącego się zła.
Na początku lata wziął tydzień urlopu i spędził go, wędrując w promieniach północnego słońca po bezkresach Laponii. Wrócił do pracy, ale chyba nie był już taki jak kiedyś. Próbował się zanurzyć w atmosferze lata i wolnego czasu. Nie golił się. Włosy zakrywały mu już uszy i rosły dalej, zbliżając się do ramion. Jego wygląd wciąż się zmieniał. Może teraz bardziej pasuje do mojego skomplikowanego wnętrza, pomyślał pewnego dnia, stojąc przed lustrem, i zaciskając wargi, wykrzywił twarz. Może dzięki temu będę wyglądał jak porządny glina.

Siedział sam przy kuchennym stole nad dwoma tostami i filiżanką herbaty. Angela się pożegnała i wróciła do siebie. Pot znów wystąpił mu na czoło, kiedy panujący na zewnątrz upał zaczął się sączyć do środka przez żaluzje. Była jedenasta. Kiedy przed chwilą spojrzał na umieszczony w zacienionym kącie balkonu termometr, wskazywał dwadzieścia dziewięć stopni. Z drugiej puli urlopu zostały mu jeszcze cztery dni. Postanowił dalej korzystać z wypoczynku.
W przedpokoju zadzwonił telefon. Wstał, wyszedł z kuchni i podniósł słuchawkę.
– Tu Steve, jeśli mnie jeszcze pamiętasz – powiedział ktoś ze szkockim akcentem.
– Jak mógłbym zapomnieć rycerza z Croydon?
Steve Macdonald był komisarzem policji, pracował w południowym Londynie. Wiosną prowadzili wspólnie tę ostatnią trudną sprawę. Zaprzyjaźnili się, tak przynajmniej wydawało się Winterowi. Pracowali razem w Londynie i w Göteborgu. Ostatnio rozmawiali w wiosenny wieczór w mieszkaniu Wintera, kiedy po zakończeniu sprawy wszyscy próbowali się nawzajem pocieszać.
– To raczej ty jesteś rycerzem – powiedział Macdonald.
– Masz błyszczącą zbroję i całą resztę.
– To już chyba przeszłość – odparł Winter.
– Co?
– Jestem nieogolony, a włosów nie obcinałem od miesięcy.
– Czy miałem na ciebie aż taki wpływ? Ja byłem na Jermyn Street i szukałem garniturów Baldessariniego. Pomyślałem, że powinienem dodać sobie powagi. Gdybyś został u nas w komendzie dłużej, zaczęliby słuchać twoich rozkazów.
– I jak poszło?
– Z czym?
– Znalazłeś garnitur?
– Nie. Zwykłych ludzi nie stać na ciuchy, które ty nosisz. À propos, muszę cię o to spytać jeszcze raz: czy to prawda, że nie musisz czekać z zakupami do pierwszego?
– Skąd ci to przyszło do głowy?
– Sam tak mówiłeś wiosną.
– Naprawdę? Musiałem być tak skupiony na tym, co robiliśmy, że sam siebie nie słuchałem wystarczająco uważnie.
– Czyli potrzebujesz pensji?
– A jak myślisz? Mam trochę odłożone w banku, ale nie aż tyle.
– Dobrze to słyszeć.
– To ma jakieś znaczenie?
– Nie wiem. Może. Po prostu chciałem wiedzieć.
– To dlatego zadzwoniłeś?
– Właściwie to chciałem się dowiedzieć, jak się masz. Wtedy, wiosną, nie było łatwo.
– Nie było.
– Więc?
– Co?
– Jak leci?
– Jest gorąco. Mamy rekordowe temperatury, chociaż lato powinno się już skończyć. A ja nadal jestem na urlopie.
– Dzięki za pocztówkę z Alp.
– To z Gór Skandynawskich w Laponii, w Szwecji.
– Bez różnicy. I tak dzięki.
Zapadła cisza. Winter słyszał równomierny szum unoszący się nad rozgrzaną wodą. Macdonald odchrząknął głośno.
– Odezwij się kiedyś.
– Może wpadnę na Boże Narodzenie zrobić zakupy – odparł Winter.
– Co będziesz kupował? Cygara? Koszule?
– Myślałem o dżinsach.
– Uważaj, bo staniesz się taki jak ja.
– Mógłbym powiedzieć to samo.
Pożegnali się i Winter odłożył słuchawkę. Nagle zakręciło mu się w głowie, chwycił się mocno krawędzi blatu. Po chwili zawroty ustały. Wrócił do kuchni i wypił łyk zimnej już herbaty. Zastanowił się, czy zaparzyć nową, ale zrezygnował i wstał, żeby odstawić naczynia do zlewu.
Ubrał się w szorty i bawełniany T-shirt, na nogi włożył sandały. Do kieszeni T-shirta wcisnął portfel i sprawdził, czy w drugiej kieszeni ma pęk kluczy, który włożył do niej wczoraj. Komórkę celowo zostawił na nocnej szafce.
Kiedy chwytał klamkę, usłyszał listonosza. Wsunięte przez otwór w drzwiach listy spadły mu na stopy. Schylił się i przejrzał pocztę: „Gazeta Policyjna”, dwa listy z banku, magazyn zapakowany w szarą kopertę oraz zawiadomienie o nadejściu przesyłki o wadze przekraczającej kilogram, do odbioru w urzędzie pocztowym przy Avenyn. Z całej tej sterty białego papieru wyróżniała się kolorowa pocztówka. Podniósł ją i obrócił. To Macdonald przesyłał mu pozdrowienia z wizyty w swoich rodzinnych stronach, na północy Szkocji. „My też mamy Alpy”, pisał. Winter znów obrócił kartkę i przyjrzał się ośnieżonemu szczytowi wznoszącemu się nad domkami. Wyglądały staroświecko, jakby z innej epoki.

Na twarzy czuł gorące powietrze. Vasaplatsen połyskiwał, jakby ktoś rozciągnął na nim szklane nici. Kilka osób stało w cieniu na przystanku tramwajowym po drugiej stronie parku. Widać było tylko ich czarne sylwetki.
Wyciągnął rower z piwnicy i pojechał wzdłuż Vasagatan, a potem w prawo. Minął Skanstorget. Zanim dojechał do Linnéplatsen, koszulkę miał mokrą od potu, ale było to miłe uczucie. Plecak obijał mu się o łopatki. Zamiast w kierunku Långedrag postanowił pojechać na południe. Jechał w pełnym słońcu w stronę plaży w Askim. Na plaży zrobił sobie przerwę, napił się czegoś zimnego i ruszył dalej. Minął pole golfowe w Hovås i dojechał do Järkholmen. Zostawił rower wśród innych, stojących wzdłuż ścieżki. Zszedł na dół, na niewielką plażę, i tak szybko, jak tylko się dało, zanurzył się w wodzie.
Leżał w słońcu i czytał, a kiedy było mu za gorąco, wchodził do wody. Miał urlop i właśnie tak chciał spędzać wolny czas tego lata. Lubił to uczucie suchości na stopach, kiedy otrzepywał je z piachu i wkładał sandały, gdy po południu zbierał się do domu, a słońce świeciło nisko, z lewej strony. Sprawiało mu to przyjemność i chciał, żeby to trwało jeszcze trochę, bo było dla niego symbolem wszystkiego, co na świecie dobre.

 
Wesprzyj nas