Niezwykła, pełna humoru i adrenaliny historia, która jest dowodem, że nawet te „kosmicznie” odjechane marzenia mogą się spełnić. Inspirująca historia dla wielbicieli „Marsjanina”


Kosmiczny poradnik życia na ZiemiChris Hadfield już jako mały chłopiec marzył o podróżach kosmicznych. W kosmosie spędził prawie 4000 godzin.

Podczas swoich licznych misji musiał między innymi włamać się do stacji kosmicznej z pomocą żołnierskiego noża; wyrzucić żywego węża z kabiny samolotu, który właśnie pilotował; został też na pewien czas oślepiony podczas „spaceru” na orbicie i do promu kosmicznego wracał po omacku.

Do najniebezpieczniejszych zdarzeń potrafi podejść z rozbrajającym dystansem.

Ekstremalnie ryzykowna praca kosmonautów na zawsze zmienia każdego, kto choć raz znalazł się w kosmosie. Dlatego opowieść Hadfielda pozwoli każdemu spojrzeć na nasze życie na Ziemi z zaskakującej perspektywy.

Chris Hadfield
Kosmiczny poradnik życia na Ziemi
Przekład: Agnieszka Sobolewska
Wydawnictwo Znak
Premiera: 1 czerwca 2016
kup książkę

Kosmiczny poradnik życia na Ziemi


WSTĘP
MISJA NIEMOŻLIWA

W oknach statku kosmicznego raz po raz widać cuda. Co dziewięćdziesiąt dwie minuty kolejny wschód słońca: jak tort zaczynający się warstwą oranżu, dalej gruby pas błękitu, a na wierzchu najintensywniejszy, najciemniejszy lukier, ozdobiony gwiazdami. Można zobaczyć jak na dłoni sekretne szlaki naszej planety: ze spokojnych równin nagle wyrastają góry, zielenią się lasy obrzeżone śniegiem, rzeki błyszczą w słońcu, wijąc się jak srebrzyste gąsienice. Kontynenty rozciągają się szeroko, otoczone wyspami rozrzuconymi po morzach jak delikatne drobinki rozbitej skorupki jajka.
Unosząc się w śluzie powietrznej przed swoim pierwszym kosmicznym spacerem, wiedziałem, że za chwilę doświadczę jeszcze wspanialszego piękna. Będę dryfować na zewnątrz, w kosmicznej przestrzeni, zanurzony w spektaklu wszechświata, przytrzymując się statku orbitującego wokół Ziemi z prędkością ponad 28 tysięcy kilometrów na godzinę – to chwila, o której marzyłem i do której dążyłem przez większość życia. Jednak zaledwie o krok od doświadczenia wzniosłości stanąłem przed nieco absurdalnym problemem: jak wyjść na zewnątrz? Właz był mały i okrągły, a ja – z wszystkimi narzędziami przypiętymi do piersi oraz olbrzymim plecakiem ze zbiornikami tlenu i elektroniką – zdecydowanie kanciasty. Kwadratowy astronauta, okrągła dziura.
Nie będzie zatem filmowej sceny, którą wyobrażałem sobie, odkąd tylko zostałem astronautą: w tle przejmująca muzyka, a ja elegancko wypływam w atramentową czerń nieskończonego kosmosu. Zamiast tego będę się musiał niezgrabnie i cierpliwie przeciskać, skoncentrowany nie tyle na magii, ile na prozie życia, żeby nie zaczepić o nic skafandrem ani nie zaplątać się w linę i nie zaprezentować się wszechświatowi jak spętane cielę.
Ostrożnie wystawiłem z włazu głowę, żeby zobaczyć świat z perspektywy, z jakiej oglądało go zaledwie kilkudziesięciu przedstawicieli ludzkości. Na plecach miałem solidny jetpack z systemem manewrowym i drążkiem sterowym – w razie gdyby wszystko inne zawiodło, będę mógł odpalić dysze zasilane sprężonym azotem i bezpiecznie wrócić do statku. Kulminacja doświadczenia, niespodziewana ścieżka.
Kwadratowy astronauta, okrągła dziura. Tak właściwie można by podsumować moje życie: kombinuję, jak dostać się tam, dokąd chcę, kiedy już samo wyjście przez drzwi wydaje się niemożliwe. Na papierze moja ścieżka kariery wygląda jak z góry przesądzona: inżynier, pilot myśliwca, oblatywacz, astronauta. Typowa droga kogoś w tym zawodzie, jak spod linijki. Jednak w rzeczywistości wyglądało to inaczej. Cały czas zdarzały się zakręty o sto osiemdziesiąt stopni i ślepe uliczki. To nie przeznaczenie sprawiło, że zostałem astronautą. Sam musiałem się o to postarać.
Wszystko zaczęło się, kiedy miałem dziewięć lat, a moja rodzina spędzała lato w naszym domku letniskowym na Stag Island w Ontario. Tatę, pilota samolotów pasażerskich, widywaliśmy rzadko, bo ciągle latał, ale mama była z nami. Czytała w chłodnym cieniu wysokiego dębu, kiedy nie uganiała się za naszą piątką. Mój starszy brat Dave i ja byliśmy w ciągłym ruchu. Rano jeździliśmy na nartach wodnych, a po południu migaliśmy się od domowych obowiązków i biegliśmy nad rzekę, żeby się wykąpać i popływać kajakiem. Nie mieliśmy telewizora, ale nasi sąsiedzi mieli, więc późnym wieczorem 20 lipca 1969 roku przeszliśmy przez polanę między naszymi domkami i wpakowaliśmy się do ich dużego pokoju, razem z prawie wszystkimi letnikami na wyspie. Przycupnęliśmy z Dave’em na oparciu kanapy i wyciągnęliśmy szyję, żeby widzieć ekran. A na nim pojawił się człowiek, który powoli, metodycznie zszedł po nodze statku kosmicznego i ostrożnie postawił stopę na powierzchni Księżyca.
Obraz był ziarnisty, ale dokładnie wiedziałem, czego jesteśmy świadkami: że niemożliwe stało się możliwe. W pokoju wybuchła euforia. Dorośli ściskali sobie ręce, dzieciaki krzyczały i wiwatowały. Czuliśmy się, jakbyśmy byli tam, w górze, z Neilem Armstrongiem i razem z nim zmieniali świat.
Później, wracając do naszego domku, spojrzałem na Księżyc. Nie był już odległym, obcym globem, ale miejscem, po którym chodzili ludzie, gdzie rozmawiali, pracowali, a nawet spali. W tej chwili zrozumiałem, co chcę robić w życiu. Pójdę w ślady tak śmiało odciśnięte na jego powierzchni. Będę latał rakietą, eksplorował kosmos, poszerzał granice wiedzy i ludzkich możliwości – z absolutną pewnością wiedziałem, że chcę zostać astronautą.
Wiedziałem też, jak każde dziecko w Kanadzie, że to niemożliwe. Astronauci byli Amerykanami. NASA [National Aeronautics and Space Administration, Narodowa Agencja Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej] przyjmowała tylko obywateli Stanów Zjednoczonych, a Kanada nawet nie miała agencji kosmicznej. Ale… jeszcze wczoraj spacer po Księżycu był niemożliwy. Neil Armstrong nie pozwolił, by to go powstrzymało. Może pewnego dnia ja też polecę w kosmos, a na wypadek gdyby ten dzień kiedyś nadszedł, chciałem być gotowy.
Byłem już na tyle duży, żeby rozumieć, że w ramach przygotowań nie wystarczy po prostu bawić się w misję kosmiczną z braćmi na naszych łóżkach piętrowych, pod wielkim plakatem z „National Geographic” ze zdjęciem Księżyca. Nie było jednak żadnego kursu, na który mógłbym się zapisać, żadnego podręcznika, który mógłbym przeczytać, nawet nikogo, kogo można by zapytać. Doszedłem więc do wniosku, że mam tylko jedno wyjście. Muszę wyobrazić sobie, co zrobiłby dziewięcioletni astronauta, a potem zachowywać się dokładnie w ten sposób. Zacznę od razu. Czy astronauta zjadłby warzywa podane do obiadu, czy zamiast tego sięgnąłby po chipsy? Spałby do późna czy wstałby wcześnie, żeby poczytać książkę?
Nie obwieściłem rodzicom ani rodzeństwu, że chcę zostać astronautą. Zareagowaliby na to mniej więcej tak samo jak na moje oświadczenie, że chciałbym być gwiazdą filmową. Jednak od tamtego wieczoru to marzenie nadało kierunek mojemu życiu. Nawet jako dziewięciolatek zdawałem sobie sprawę, że mam wiele możliwości wyboru i że moje decyzje są istotne. Wiedziałem, że moje codzienne działania wpłyną na to, jakim człowiekiem się stanę. Zawsze lubiłem szkołę, ale tej jesieni rzuciłem się w wir nauki z poczuciem nowego celu. W tym i następnym roku chodziłem na zajęcia dodatkowe, na których uczyliśmy się krytycznego i analitycznego myślenia, raczej zadawania pytań niż samego dążenia do znalezienia odpowiedzi. Wkuwaliśmy na pamięć wiersze Roberta Service’a, recytowaliśmy jak najszybciej alfabet po francusku, rozwiązywaliśmy skomplikowane zagadki, graliśmy na niby na giełdzie (kierując się przeczuciem, kupiłem udziały w firmie nasiennej – niezbyt dochodowej, jak się okazało). Właściwie uczyliśmy się, jak się uczyć.
Nietrudno zmobilizować się do ciężkiej pracy, kiedy chce się czegoś tak bardzo, jak ja chciałem zostać astronautą, ale dzieciństwo spędzone na farmie kukurydzy na pewno w tym pomaga. Kiedy miałem siedem lat, przeprowadziliśmy się z Sarnii do Milton, niedaleko lotniska w Toronto, skąd wylatywał i dokąd przylatywał mój tata, i rodzice kupili tam ziemię. Oboje wychowali się na farmie i uważali przestoje w grafiku pilota za wspaniałą okazję do urobienia się po pachy w ramach podtrzymywania rodzinnej tradycji. Pracując na roli i zajmując się piątką dzieci, byli zdecydowanie zbyt zajęci, żeby na nas chuchać i dmuchać. Po prostu oczekiwali, że jeśli będzie nam na czymś naprawdę zależało, odpowiednio się do tego przyłożymy – po uporaniu się z gospodarskimi obowiązkami.
To, że jesteśmy odpowiedzialni za konsekwencje naszych czynów, było czymś oczywistym. Któregoś dnia, kiedy miałem jakieś dwanaście lat, jechałem naszym traktorem wzdłuż żywopłotu z nieco zbyt dużą pewnością siebie, właściwie popisywałem się sam przed sobą. Właśnie doszedłem do przekonania, że jestem najlepszym traktorzystą w okolicy, kiedy hakiem pociągowym z tyłu traktora zaczepiłem o słupek ogrodzenia. Hak się urwał. Byłem wściekły na siebie i zażenowany, lecz mój ojciec nie był typem rodzica, który by powiedział: „Nic się nie stało, synu, idź się pobawić. Ja się tym zajmę”.
Oświadczył mi z pełną surowością, że powinienem się nauczyć, jak przyspawać ten hak z powrotem, a potem wrócić na pole i dokończyć robotę. Pomógł mi przy spawaniu, naprawiłem uszkodzenie i pracowałem dalej. Kiedy później tego samego dnia urwałem hak ponownie w dokładnie ten sam sposób, nikt nie musiał na mnie krzyczeć. Byłem tak sfrustrowany własną głupotą, że sam zacząłem na siebie wrzeszczeć. A potem poprosiłem ojca, żeby jeszcze raz pomógł mi przyspawać hak, i wyjechałem na pole po raz trzeci, już z nieco większą ostrożnością.
Dorastanie na farmie znakomicie uczyło cierpliwości, niezbędnej, kiedy się mieszka na wsi. Na zajęcia dodatkowe jechałem autobusem dwie godziny w jedną stronę. Kiedy poszedłem do liceum i dojazdy zajmowały mi w sumie już tylko dwie godziny dziennie, poczułem się szczęściarzem. Miało to tę zaletę, że już dawno temu wyrobiłem sobie nawyk wykorzystywania czasu podróży na czytanie i naukę – zawsze starałem się robić to, co robiłby astronauta, jednak bez popadania w obsesję. Chociaż byłem zdeterminowany, żeby dobrze przygotować się na wypadek, gdybym miał kiedyś polecieć w kosmos, równie dużą determinację wykazywałem w tym, żeby się dobrze bawić. Gdyby moje życiowe wybory mnie unieszczęśliwiały, dałbym sobie spokój. Brak mi genu męczennictwa.

 
Wesprzyj nas