Zdobywca to znakomity 5-tomowy cykl opowiadający historię powstawania jednego z największych imperiów w historii – imperium mongolskiego stworzonego przez Dżyngis-chana i jego potomków.


Zdobywca. Czas zemstyW powieści osadzonej na potężnym obszarze – od żyznych ziem państwa Kin aż po skalisty, pustynny Afganistan – Conn Iggulden snuje epicką opowieść o najbardziej tajemniczym przywódcy w historii świata i wszystkich tych, którzy przed nim drżeli, próbowali mu się przeciwstawić oraz tych których kości pozostawił za sobą.

Trzeci tom cyklu Zdobywca pod tytułem „Czas zemsty” to kontynuacja wydarzeń z pierwszych dwóch tomów cyklu – „Narodziny Imperium” oraz „Władcy luku”.

Zwycięski przywódca Dżyngis-chan nie zaprzestaje podboju, mimo nękających go wrogów, skrytobójców oraz rozłamu we własnej rodzinie. Na czele nieprzebranych zastępów mongolskiej armii wyrusza poza granice znanego im świata. Żądza zemsty wiedzie go do Arabii, gdzie przyjdzie mu stawić czoła potężnej armii szacha.

Bracia i synowie Dżyngisa oraz podlegli mu dowódcy pokonują obszar rozciągający się od surowych i zimnych stepów Mongolii aż po Półwysep Koreański, rzucając na kolana kolejnych cesarzy i wycinając w pień ich ogromne armie. Chan dociera do nowej nieznanej krainy, gdzie podczas przeprawy przez niebosiężne góry i spaloną słońcem pustynię napotyka najgroźniejszego przeciwnika, z jakim dotąd przyszło mu się zmierzyć. Szach Ala ad-Din Muhammad dowodzi tysiącami zaciętych arabskich wojowników, nieprzebraną konnicą oraz jeźdźcami walczącymi na grzbiecie przerażających opancerzonych słoni. W starciu z Dżyngisem Arabowie udowadniają swą siłę. W obliczu grożącej mu porażki chan jest zmuszony zostawić ogromne obozowisko, pełne kobiet i dzieci, na pastwę rozwścieczonego wroga.

Podczas gdy mongolscy mężczyźni, kobiety oraz dzieci walczą z pojawiającymi się pod osłoną nocy skrytobójcami, w tle narasta konflikt prowadzący do kolejnej bitwy. Dwaj synowie Dżyngisa, Dżoczi i Czagataj, żywią do siebie głęboką nienawiść, która doprowadzi do podziałów wśród wojowników i niebywałego wręcz mordu. Nadszedł czas, by najpotężniejszy człowiek świata, siejący spustoszenie na podbitej ziemi, wybrał następcę. Jego decyzja skutkuje jednak najtragiczniejszym z wszystkich konfliktów.

***

Iggulden jest klasą dla siebie w gatunku powieści historycznej o epickim rozmachu.
Daily Mirror

Epicka powieść historyczna w najlepszym wydaniu: ekscytująca, trzymająca w napięciu, barwnie napisana i dobrze osadzona w faktach.
Publishers Weekly

Trzeci tom cenionego na całym świecie cyklu „Zdobywca”, którego poprzednie tomy „Narodziny Imperium” oraz „Władcy Łuku” zyskały status bestsellerów.

Autorem cyklu jest Conn Iggulden, obok Bernarda Cornwella najlepszy aktualnie autor powieści historycznych. Jego poprzednia seria książek o życiu Juliusza Cezara trafiła na listy bestsellerów, jednak światową sławę zapewnił mu szczególnie cykl “Zdobywca”, który został przetłumaczony na ponad 20 języków.

Conn Iggulden
Zdobywca. Czas zemsty
Seria: Zdobywca, tom 3
Przekład: Anna i Jarosław Fejdych
Wydawnictwo Papierowy Księżyc
Premiera: 29 czerwca 2016

Magazyn Dobre Książki objął powieść patronatem medialnym.

kup książkę

Zdobywca. Czas zemsty


PROLOG

Ognisko rozpalone pośrodku kręgu buchało wysokim płomieniem. Wokół pełgały cienie postaci, skaczących i wymachujących mieczami. Poły chałatów wirowały w tańcu. Skowyt, jaki dobywał się z ich gardeł zagłuszał inne głosy – głosy smętnej pieśni. Muzycy szarpali za struny trzymanych na kolanach instrumentów, raz po raz przytupując do taktu.
Przy ognisku klęczało kilku mongolskich wojowników z obnażonymi piersiami i rękami związanymi za plecami. Na twarzy każdego z nich malował się chłodny spokój. Mongolski dowódca Kurkhask został brutalnie pobity w walce. Jego usta pokrywała warstwa zakrzepłej krwi, a prawe oko przesłaniała olbrzymia opuchlizna. Bywał już w gorszych opałach. Przynajmniej postawa jego ludzi, niedających po sobie poznać strachu, napawała go dumą. Przyglądał się ciemnoskórym wojownikom pustyni, którzy pokrzykiwali, wznosili monotonne pieśni do gwiazd i wywijali zakrzywionymi mieczami, zbrukanymi krwią jego żołnierzy. Dziwni ludzie, pomyślał Kurkhask – głowy owinięte kilkoma warstwami sukna, luźne tuniki, spodnie z szerokimi nogawkami. Twarze większości z nich pokrywała gęsta czarna broda, spod której ledwo rysowała się cienka linia ust. Byli wyżsi i mocniej umięśnieni od najroślejszych mongolskich wojowników. Rozsyłali przykry zapach nieznanych przypraw – wielu z nich żuło ciemne korzenie, wypluwając resztki na ziemię. Kurkhask zręcznie ukrywał niesmak, jakim napawał go widok tej rozwrzeszczanej i coraz bardziej rozszalałej zgrai.
Znużony pokręcił głową. Zrozumiał, że zgubiła go zbytnia pewność siebie. Co prawda Temüge przysłał mu dwudziestu zaprawionych w boju wojowników, ale nie był to oddział najeźdźców. Wojownicy zbyt dużą wagę przywiązywali do ochrony wozów z podarunkami i łapówkami, co spowolniło ich reakcje, aż w końcu doprowadziło do pojmania. Kurkhask wspominał długie miesiące pokojowej misji, które uśpiły jego czujność, gdy wraz ze swoim oddziałem przemierzał kamieniste przełęcze otoczone niebotycznymi górami. Po drodze mijali doliny z chaotycznie porozrzucanymi poletkami, gdzie ubodzy rolnicy dzielili się z nimi nędznymi zbiorami w zamian za drobne podarunki. Przynajmniej nie brakowało dzikiej zwierzyny – podstawę ich diety stanowiła więc tłusta sarnina pieczona na ognisku. Być może tutaj popełnili błąd. Rolnicy wskazywali w ostrzegawczym geście na góry, lecz Kurkhask nie rozumiał, o co im chodzi – przecież górskie plemiona nie miały żadnego powodu, by żywić do niego urazę. Aż nagle, pewnej nocy z ciemności wychynęły zastępy rzezimieszków, zarzynając śpiących. Kurkhask zamknął oczy; z całego oddziału przeżyło zaledwie ośmiu; żywił jedynie nadzieję, że nie zginął jego najstarszy syn, który wyruszył przodem na zwiady. Może więc uda mu się zanieść chanowi wieści o ich pojmaniu. Ta myśl dodawała mu otuchy.
Najeźdźcy obrabowali wozy ze srebra i jadeitu. Kurkhask przyglądał się im spod zmarszczonych brwi. Wielu paradowało w splamionych krwią mongolskich chałatach.
Wrzaski zwycięzców coraz bardziej przybierały na sile; kąciki ich ust bieliły się od śliny. Kurkhask siedział wyprostowany, mimo że dowódca plemienia wyciągnął klingę i ruszył z wrzaskiem w ich kierunku. Pojmani wymienili między sobą spojrzenia.
– Jeszcze dziś w nocy zamienimy się w duchy i polecimy nad rodzime wzgórza – wykrzyknął Kurkhask do swoich kompanów. – Usłyszy nas chan i oczyści tę ziemię.
Spokój Kurkhaska doprowadzał do szału dzierżącego miecz Araba. Na jego twarzy zamigotały cienie, rzucane przez klingę, którą wywijał wokół mongolskiego wojownika. Kurhask przyglądał mu się z kamienną twarzą. W obliczu przeznaczenia opuścił go wszelki strach, pozwalając, by ze spokojem stawił czoła śmierci. Miał nadzieję, że jego żony uronią po nim niejedną łzę.
– Bądź mocny, bracie – krzyknął Kurhkask.
Wojownik nie zdążył odpowiedzieć. Z pozbawionego głowy karku trysnęła krew, co wywołało prawdziwą euforię u Arabów. Szermierz uśmiechnął się szeroko, obnażając zęby, których nieskazitelna biel kontrastowała ze smagłą cerą. Po chwili ponownie świsnęła klinga i kolejny mongolski wojownik upadł na zakurzony grunt. Kurkhask poczuł, jak dusi go gniew. Wokół rozciągała się kraina jezior i krystalicznych górskich rzek, dwa tysiące mil od Yenkingu. Ich cudzoziemskie rysy budziły respekt wśród miejscowych wieśniaków, którzy mimo to odnosili się do nich przyjaźnie. Właśnie tego ranka Kurkhask wyruszył w drogę otrzymawszy błogosławieństwo oraz sklejające zęby słodycze. Przemierzał słoneczne doliny, nie podejrzewając, że wśród górskich plemion rozchodzą się wieści o jego obecności. W dalszym ciągu nie widział innego powodu ataku na ich oddział, jak tylko zwyczajna grabież podarunków i towarów, które wieźli. Rozglądał się, szukając choćby najmniejszego śladu obecności syna. Miał nadzieję, że jego śmierć zostanie dostrzeżona. Chciał umrzeć godnie, by nie przynieść wstydu synowi. Ta śmierć na polu chwały byłaby ostatnim darem dla chłopaka.
Arab musiał trzykrotnie ciąć mieczem, by zdjąć trzecią głowę. Gdy wreszcie dokonał dzieła, ujął głowę za włosy pokazując ją swoim kompanom, śmiejąc się przy tym i pokrzykując coś w swoim języku. Kurkhask nauczył się już kilku pojedynczych słów w języku Paszto, lecz pełne wypowiedzi wykraczały poza jego zdolności rozumienia. Przyglądał się w ponurej ciszy, jak giną jeden po drugim jego kompani, aż w końcu sam jeden pozostał przy życiu.
Kurkhask uniósł głowę, by odważnie spojrzeć w oczy ciemiężcy, gdy nagle ujrzał biały kształt poruszający się w oddali. Uśmiechnął się. Wiedział, że to jego syn daje sygnał. Teraz już mógł z ulgą schylić głowę; wiedział, że chan wkrótce o wszystkim się dowie.
Jeszcze raz spojrzał na arabskiego wojownika, który trzymał w dłoni krwawą klingę.
– Moi ludzie jeszcze cię odwiedzą – rzekł Kurkhask.
Afgański wojownik zawahał się, nie rozumiejąc ani słowa.
– Niech twoje niewierne usta wypełni kurz! – wykrzyknął. Mongolski oficer usłyszał jedynie niezrozumiały bełkot.
Kurkhask wzruszył jedynie ramionami.
– Nie masz pojęcia, coś uczynił – rzekł. Miecz opadł.

 
Wesprzyj nas