„Opowiem ci pewną historię” to wciągająca i napisana z humorem powieść o trudnych sprawach i nieoczywistych wyborach, z galerią zapadających w pamięć wyrazistych postaci, osadzona w intrygującym światku prowincjonalnego miasteczka.
Willę, spostrzegawczą i zadziorną dwunastolatkę czytelnik spotyka w 1938 roku, w prowincjonalnym miasteczku Macedonia w Wirginii Zachodniej, które akurat obchodzi 150. rocznicę założenia. W mieście jest jeden duży zakład przemysłowy zapewniający byt sporej części mieszkańców – fabryka skarpet i pończoch, borykający się z kryzysem ekonomicznym i strajkami. Fabryka należała kiedyś do rodziny dziewczynki, a jednym z kluczowych wydarzeń w jej historii był wielki pożar, który strawił ją do szczętu i w którym zginął jeden z mieszkańców.
W konsekwencji pożaru Felix, ojciec Willi, uwielbiany przez dziewczynkę, boryka się z oszczerstwami ze strony lokalnej społeczności. Willa postanawia więc rozpocząć swoje małe śledztwo mające na celu oczyszczenie ojca ze stawianych mu zarzutów. Traf chce, że w tym samym czasie, w jej rodzinnym domu pojawia się Layla. Tę młodą, zbuntowaną kobietę ojciec senator wysyła na prowincję w ramach nauczki. Dotychczas rozpieszczona i nieznająca prawdziwego życia będzie musiała zetknąć się z hermetycznym światem Macedonii realizując powierzone jej zadanie polegające na przygotowaniu rocznicowej publikacji o historii miasteczka.
Layla rozpoczyna pracę i prowadząc rozmowy z mieszkańcami, a także badania dokumentów w miejskiej bibliotece poznaje przeszłość miasta, mniej lub bardziej chwalebne czyny autochtonów i ich przodków, począwszy od legendarnego założyciela miasta, oraz zagmatwane losy rodziny Romeynów, swoich gospodarzy i zarazem właścicieli istotnej dla miasta fabryki. Willa korzystając z prac prowadzonych przez Laylę jeszcze szybciej od niej składa w całość elementy układanki, z których połączenia wyłania się prawdziwy obraz jej rodziny.
Odkrywanie sekretów z przeszłości, brodzenie w wielowątkowej historii miasta stanowi główną oś fabuły powieści, wokół której autorka umieściła całą galerię charakterystycznych bohaterów drugoplanowych, mieszkańców prowincjonalnego miasteczka. Umiejętnie dawkowany, błyskotliwy komizm narracji przypomina styl niezapomnianego Marka Twaina a lekkość pióra autorki łagodzi obcowanie z niełatwą tematyką powieści, gdzie poczucie winy i traumy sprzed lat obecne są w życiorysie niemal każdego z bohaterów.
to powieść o odwadze w mierzeniu się z własną przeszłością
Śledzenie poczynań Willi, towarzyszenie jej w wysiłkach zmierzających do dowiedzenia się prawdy, uświadamia jak skomplikowane mogą być przyczyny zdarzeń i w jaki sposób emocjonalny stosunek do ich uczestników może wpływać na interpretację tego, co miało miejsce. „Opowiem ci pewną historię” to powieść o odwadze w mierzeniu się z własną przeszłością i zapewnienie, że szczerość zawsze jest lepsza od kłamstw, nawet jeśli sprawia ból. ■Robert Wiśniewski
Opowiem ci pewną historię
Opowiem ci pewną historię
Przekład: Edyta Jaczewska
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 2 czerwca 2016
Rozdział 1
W tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym, kiedy miałam dwanaście lat, Macedonia, moje rodzinne miasteczko w Wirginii Zachodniej, obchodziła swoje stupięćdziesięciolecie – nie wiedzieć czemu, to słowo dość długo kojarzyło mi się ze stonogą. Czy raczej stopięćdziesięcionogą.
W szkole obchodziliśmy ten jubileusz tak samo jak większość jubileuszy, wystawiając żywe obrazy, po jednym na każde główne wydarzenie z dziejów miasta. Niewiele tego było i ledwie wystarczyło, by obdzielić osiem klas, ale nauczyciele zagospodarowali je najoszczędniej, jak się da. Gdyby nie wojna z Jankesami, nie wiem, co by poczęli. Gdy Wirginia wystąpiła z Unii, Wirginia Zachodnia dostała małpiego rozumu i natychmiast z powrotem do Unii dołączyła, z wyjątkiem czterech niewielkich powiatów, w tym naszego. Te powiaty pokazały język reszcie stanu i opowiedziały się za członkostwem w Konfederacji, objaw bezczelności o daleko idących konsekwencjach dla stanu drogowych nawierzchni i szkolnych pulpitów.
Wtulona w zagłębienie pomiędzy Potomakiem a Shenandoah, Macedonia stanowiła istotny węzeł w takim samym stopniu dla generałów, co dla linii kolejowych i do czasu, gdy Lee odwiesił swoją szablę w Appomattox, miasto zdążyło przejść z rąk do rąk czterdzieści siedem razy, z czego sześć w ciągu jednego dnia. Nasi nauczyciele ogromnie lubili wystawiać scenę, w której ludność miasteczka upycha konfederackie flagi w kominach przed przemarszem oddziałów Unii, a potem znów je z kominów wyciąga po ich odejściu. Czwarto-, piąto- i szóstoklasiści dostali sceny wojenne, ale klasa siódma i ósma obudziły się z ręką w nocniku, bo w Macedonii po tysiąc osiemset sześćdziesiątym piątym nie wydarzyło się nic, pomijając wysadzenie parowozowni i otwarcie podwojów Fabryki Pończoszniczej American Everlasting. Pół miasta pracowało w tej fabryce, a druga połowa żałowała, że w niej nie ma zajęcia, ale Fabryka Pończosznicza American Everlasting niewiele miała cech, które dobrze prezentują się w żywym obrazie. Czasem nauczyciele poddawali się i piekli dwie pieczenie na jednym ogniu, każąc siódmoklasistom maszerować wokół sceny i wymachiwać skarpetkami, podczas gdy stojący w tle ósmoklasiści śpiewali Gwiaździsty sztandar. Jednakże w tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym roku ósmej klasie trafi ło się jak ślepej kurze ziarno, bo przez miasteczko przejeżdżała pani Roosevelt. Zatrzymała się na placu, napiła mineralnej wody o siarkowym posmaku z naszej fontanny, skrzywiła się i odjechała. Materiału do żywego obrazu dostarczyła sporo, z tym że zamiast się krzywić, pani Roosevelt z ósmej klasy oświadczyła: – Mieszkańcy Macedonii to szczęściarze, mogąc korzystać z wody źródlanej o zdrowotnych właściwościach. – Moja siostra Ptaszyna i ja tak się śmiałyśmy, że wyproszono nas na korytarz.
Kiedy kurtyna opadła po ostatnim żywym obrazie, a my zostaliśmy zagonieni z powrotem do klas, uznałam rocznicowe uroczystości Macedonii za zakończone. Czyż nie odwaliliśmy całych stu pięćdziesięciu lat historii w równo dwadzieścia trzy minuty? Owszem. Ale ledwie tydzień później przyszedł czas parady z okazji Dnia Pamięci Poległych Na Polu Chwały i to, jak później się połapałam, oznaczało prawdziwy początek obchodów stupięćdziesięciolecia.
Jeszcze później uświadomiłam sobie, że w ogóle wszystko zaczęło się tego dnia. Wszystko, co miało tego lata zatrząść się w posadach, zaczęło lekko nimi poruszać o poranku w dniu parady. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam o Layli Beck, wtedy tknęły mnie pierwsze wątpliwości co do własnego ojca, wtedy zauważyłam, że jestem okłamywana i postanowiłam dzieciństwo pozostawić za sobą. Oczywiście, zastanawiam się od tej pory, czy moje życie – a także mojego ojca i cioci Jottie – potoczyłoby się inaczej, gdybym tamtego ranka zdecydowała się zostać w domu. To jest właśnie to, co określa się mianem „zagadki historii”. Może ona człowieka doprowadzić do szaleństwa, jeśli jej na to pozwolić.
Jottie i ja tkwiłyśmy w ścisku na chodniku, razem z całą resztą miasteczka, żeby obejrzeć paradę. Zwykle nie było to nic specjalnego, ta parada z okazji Dnia Pamięci Poległych Na Polu Chwały – ot, paru weteranów z ponurymi minami i szkolna orkiestra marszowa. Ale w tym roku, na cześć stupięćdziesięciolecia, obiecano nam superfrymuśny pokaz, prawdziwy spektakl. I oto co nas czekało: najpierw trasą przemknęły Zjednoczone Córy Konfederacji, ale zaraz po piętach zaczęły im deptać panie z Wielkiej Armii Unii. Potem orkiestra rotariańska zaatakowała patriotyczne melodie. To wcale niełatwe zadanie, jeśli dysponuje się czterema trąbkami, jednak wystarczyło ich, żeby spłoszyć brygadę kuców. Dalej przemaszerowali weterani i dwie dziewczynki w krótkich mundurkach podrzucające w powietrze batuty, zupełnie jak na paradach w filmach, tyle że tylko jedna z nich umiała z powrotem łapać. Mieliśmy nawet platformę: Księżniczka Jabłek i jej świta Kwiatów Jabłoni uśmiechały się z paki ciężarówki. Potem pojawił się burmistrz, machając dłonią ze swojego wielkiego zielonego samochodu, a za nim pan Parker Davies, który wystroił się w pantalony zapinane pod kolanem i przypiął szablę, chcąc upodobnić się do generała Magnusa Hamiltona, założyciela Macedonii, co z kolei nasunęło mi pytanie, które od zawsze chciałam zadać. Trąciłam łokciem ciocię Jottie.
– Dlaczego nazwał miasto Macedonią?
Zerknęła na mnie ciemnymi oczyma. – Generał wielce podziwiał cechy charakteru Macedończyków.
To było dla mnie coś nowego.
– Hę? A co to są te macedońskie cechy?
– Nie mówi się „hę”. Niezłomność i upór. – Obok nas na platformie podskakiwała Księżniczka Jabłek. To była Elsie Averill w białej sukni. Jakaś pani stojąca tuż za nami nachyliła się, chcąc lepiej popatrzeć, i w nosie zakręciło mnie od potężnego zapachu Jungle Gardenia. Przysunęłam się bliżej Jottie.
– A on je miał? – spytałam.
Jottie jeszcze przez chwilę odprowadzała wzrokiem Elsie.
– Czy co miał? – mruknęła.
– Jottie! Czy generał Hamilton posiadał macedońskie cechy charakteru? – przywołałam ją do porządku.
– Generał? – Uniosła brew. – Generał raz kiedyś odrąbał palce u nóg pewnemu żołnierzowi, żeby nie pozwolić biedakowi na dezercję. A teraz sama mi powiedz, Willa, to była niezłomność, upór czy zwyczajny obłęd?
Przyjrzałam się panu Parkerowi Daviesowi, wyobrażając sobie tę jego szablę uniesioną wysoko i okrwawioną, z małym palcem nadzianym na czubek. Nie wiedziałam, że tak wygląda niezłomność, ale wierzyłam Jottie na słowo.
– Czy ja je mam? – spytałam z nadzieją.
Jottie uśmiechnęła się.
– Niezłomność i upór? A chcesz je mieć?
– Przecież to cnoty, nieprawda? – odpowiedziałam pytaniem.
– Niewątpliwie. Niezłomność, upór i pięć centów wystarczą na kawę w Pickus Café. – Spojrzałam na nią i skrzywiłam się, a ona parsknęła śmiechem. Parada nas minęła, ostro zakręciła i zaczęła się wlec z powrotem Prince Street. Pomyślałam, że mam może szansę wyrobić w sobie choć upór.
Teraz przyszła kolej na Izbę Handlową Macedonii, więc obok nas przemaszerowało ośmiu panów w takich samych jasnych kapeluszach z szerokim rondem i długich płaszczach. Wyglądali jak zestaw identycznych lalek-chłopczyków, tyle że zażenowanych. Jottie zachichotała i pomachała małą flagą.
– Hurrra! – zawołała radośnie. – Hurrra dla naszych dzielnych chłopców z Izby Handlowej!
Udali, że nic nie słyszą, wszyscy poza jednym.
– Jottie? – odezwał się, obróciwszy w naszą stronę. Jottie cicho westchnęła i zobaczyłam, że na jej policzkach wykwitają dwa okrągłe rumieńce. Zaczęła już unosić rękę, ale opuściła ją szybko, po chwili zmieniła zdanie, znów ją uniosła i lekko pomachała. To go załatwiło, zaczął się uśmiechać jak wariat i chociaż parada szła dalej, zawołał: – Miałem nadzieję, że cię tu dzisiaj zobaczę, Jottie, pomyślałem, że może…
Idący za nim facet wpadł na niego, więc musiał pójść dalej, ale maszerując, co chwilę oglądał się za siebie i machał do niej ręką.
– Kto to był? – spytałam. Żadnej reakcji, więc trąciłam ją. – Kto to był, Jottie?
– Sol – odparła. – Sol McKubin. – Otworzyła torebkę i zaczęła w niej czegoś szukać. – Miałam tu gdzieś dziś rano chusteczkę.
I na tym by się skończyło, gdybym nie usłyszała za sobą czyjegoś lekkiego śmiechu. To była ta pani pachnąca Jungle Gardenia.
– Oho! Dobrze, że poczciwego Felixa tu nie ma – cicho mruknęła, do nikogo w szczególności.
Co takiego? Obróciłam się szybko na pięcie, zastanawiając się, kim jest ta pani i skąd zna mojego ojca. Nie wyglądała na kogoś z jego znajomych. Miała na sobie sukienkę jak dla młodej osoby, chociaż wcale młoda nie była, a twarz białą od pudru. Pochwyciła moje spojrzenie i kilka razy szybko poruszyła dorysowanymi ołówkiem brwiami. Gwałtownie obróciłam się ku Jottie.
– Jottie? – zagaiłam, znowu ją szturchając. – Kto to jest Sol McKubin?
– Czy to panna Kissining, tam po drugiej stronie ulicy? – Jottie mrużyła oczy, patrząc na przeciwległy chodnik. – W tej sukience w grochy?
Spojrzałam. Jeśli to panna Kissining, to ja jestem porwany synek Linberghów.
– Ty chyba ślepniesz, Jottie – odezwałam się z przyganą, ale zagłuszyła mnie orkiestra rotariańska, odtrąbiając ostatnie takty Hymnu Bojowego Unii. Parada się skończyła.
Nie miałam nic przeciwko temu. Moja ulubiona część i tak następowała później. Ujęłam Jottie za rękę i pożeglowałyśmy śladem uczestników marszu.
To było zupełnie jak dopełnienie uroczystości. Wszyscy mieszkańcy Macedonii bezładnie kłębili się na Prince Street, zajęci właściwą rozrywką tego świątecznego dnia: nawoływali się, przystawali na pogawędkę, zbijali się w niewielkie grupy, żeby wymienić opinie na temat kuców, batut, platformy i samochodu burmistrza. Uwielbiałam spacerować ulicą w towarzystwie cioci Jottie. Kiedy szłam sama, byłam tylko dzieckiem i dorośli mnie – odpowiednio do tej roli – ignorowali. Czasem, oczywiście, ktoś mnie zatrzymywał, żeby udzielić cennej rady w rodzaju: „Zawiąż sznurowadła, zanim się przewrócisz i powybijasz sobie zęby”, przeważnie jednak byłam nic nieznaczącym robakiem. Niegodna uwagi, jak to piszą w książkach. Kiedy szłam z Jottie, sprawa przedstawiała się inaczej. Dorośli witali się ze mną uprzejmie, co było miłe. Naprawdę przyjemne. Ale najlepsze, najlepsze w tym spacerowaniu przez miasto pod rękę z Jottie było to, że mogłam posłuchać, jak kątem ust, tak żebym tylko ja ją słyszała, relacjonuje sekretną historię każdego mężczyzny, każdej kobiety, każdego mijanego psa i kwiatka. Dla mnie były to chwile satysfakcji w czystej postaci. Dlaczego? Bo opowiadając mi o tych tajemnicach, Jottie sprawiała, że stawałam się kimś więcej niż tylko tymczasową dorosłą. Czyniła mnie swoją powiernicą.
Szłyśmy powoli, gdy natknęłyśmy się na pana Tare’ego Russella w inwalidzkim fotelu. Wcale nie był stary, ten pan Russell, ale coś mu dolegało i trzeba go było po mieście wozić z pledem okrywającym kolana. Kiedy nas zauważył, zawołał piskliwie: – Jottie Romeyn, chodźże no tutaj i daj mi nacieszyć oczy twoim widokiem! – A potem pomachał palcami, żeby murzyński służący pchał fotel inwalidzki szybciej. Nie wydawało się to w porządku, bo biedak wyglądał na o wiele starszego i wątlejszego niż pan Russell.
– Tare! – odezwała się Jottie. – Co cię tu sprowadza? Nigdy wcześniej cię nie widziałam na miejskiej paradzie!
– Obowiązek obywatelski – stwierdził pan Russell. – Któżby opuścił paradę z okazji stupięćdziesięciolecia Macedonii?
Jottie uśmiechnęła się szeroko.
– Zadaję sobie dokładnie to samo pytanie, Tare, i to od rana. Jak ci się podobała Księżniczka Jabłek i jej Kwiaty Jabłoni?
Nie odpowiedział. W sumie przerwał jej, tak szybko się odezwał.
– Sądziłem, że Felix będzie szedł razem z weteranami. Ale nie było go. Ja go nie widziałem.
– Felix wyjechał w interesach – odparła Jottie.
– Nie ma go od początku tygodnia – wtrąciłam gorliwie.
– Interesy – powtórzył pan Russell i ściągnął wargi. – No tak. Felix jest zaharowany jak stary muł, prawda? – Nagle obrócił się i spojrzał na mnie groźnie. – Powiedz mu, kiedy wróci, żeby nie zapominał o starych przyjaciołach. Po prostu powtórz to swojemu tatusiowi, dobrze?
Aż cofnęłam się o krok wobec tego ostrego tonu.
– Tak jest.
Niewielka dłoń Jottie zacisnęła się wokół mojej.
– Oczywiście, że przekażemy! – powiedziała pogodnie. – Powtórzymy mu natychmiast, jak wróci!
Pan Russell znów pomachał palcami.
– Zabierz mnie do domu – warknął do starego służącego. – Chcesz mnie tu usmażyć jak jajko?
Patrzyłyśmy, gdy odjeżdżał. Jottie ścisnęła moją rękę.
– Chodźmy pooglądać wystawy – zaproponowała. – Udawajmy, że każda z nas ma dziesięć dolarów i musimy je wydać dziś po południu, inaczej w całości przepadną.
I tak też zrobiłyśmy, spierając się zawzięcie o to, czy mogę pożyczyć dwa z jej wyimaginowanych dolarów na różową jedwabną sukienkę, aż tu nagle wpadłyśmy wprost na Marjorie Lanz. Mieszkała niedaleko nas, przy tej samej ulicy. Straszna z niej gaduła. Zaczęła jeszcze zanim ją zauważyłyśmy, nawołując z wnętrza sklepu obuwniczego Vogla:
– No i jakże się masz, Jottie? Popatrz tylko na te sandałki. – Wyszła na zewnątrz, dzierżąc w dłoni spory żółty but. – Jak ci się podobała parada? Moim zdaniem Elsie prezentowała się naprawdę ładnie, ale rotarianom przydałoby się nieco świeżej krwi, nie uważasz? Gdzie Mae i Minerva? Och, witaj, kochanie – dodała, dostrzegłszy mnie. – Śliczna jesteś jak aniołek, czyż nie?
Byłam już trochę za duża, żeby przypominać aniołka, ale grzecznie skinęłam głową.
Teraz wymachiwała tym sandałem tam i z powrotem. Podenerwowany pan Vogel przystanął w drzwiach sklepu, gotów ją przytrzymać, gdyby chciała umknąć z towarem. Marjorie plotła dalej:
– Słyszałam, że załatwiłaś sobie nowego lokatora, Jottie, bardzo dobrze, macie przecież tyle wolnych pokoi. – Zerknęłam na Jottie. Nic nie wiedziałam o żadnym nowym lokatorze. – I któż tam ci się trafił, Jottie? Mam nadzieję, że osobnik nieco żywszy niż Wielgachny Wilson. Nie mam pojęcia, jak znosiłaś tego człowieka, czy to ktoś sympatyczny? – Urwała i spojrzała wyczekująco na Jottie. Podobnie jak pan Vogel oraz ja.
Jottie przez chwilę patrzyła na Marjorie Lanz, a potem nachyliła się ku niej.
– Mój nowy lokator to przedstawiciel rządu Stanów Zjednoczonych – szepnęła. – Tylko tyle wolno mi powiedzieć.
– Och! – Marjorie mocno ścisnęła sandał. – Tajemnica…
Jottie ze smutkiem pokiwała głową, jakby żałowała, że nie może dodać nic więcej, a potem obróciła się w stronę pana Vogla.
– To naprawdę bardzo ładny sandał. Czy są takie, ale niebieskie? – Pokręcił głową, że nie. – No trudno. Dobrze, Marjorie, musimy już z Willą ruszać. Trzeba wysprzątać pokój dla nowego lokatora. Rząd Stanów Zjednoczonych nie lubi zagraconych pomieszczeń. – Popatrzyła na mnie. – Wolą, kiedy są czyste i schludne, prawda, Willa?
Wiedziona lojalnością pokiwałam głową, a potem odczekałam, aż znalazłyśmy się trzy sklepowe witryny za obuwniczym Vogla i spytałam:
– Naprawdę będziemy mieć lokatora?
– Tak, psze pani – odparła Jottie.
– I on naprawdę jest pracownikiem rządu?
Uśmiechnęła się.
– Nie. Bo to nie jest on.
– Jakaś pani?
– Tak. Pani.
– Pani na rządowej posadzie?
Jottie uniosła brew.
– To brzmi tak, jakbyś nie wierzyła w ani jedno moje słowo.
– Wierzę – odparłam powoli. – Ale jak to się stało, że ja nic o tym nie wiedziałam?
Wyciągnęła rękę, by odgarnąć pasmo włosów z mojej twarzy.
– Naprawdę sądziłam, że wiesz. Nie widziałaś, jak wyjmuję wszystkie rzeczy z szafy? Przecież siedziałaś tam wtedy na łóżku.
Usiłowałam sobie przypomnieć, ale bez skutku. Pewnie coś czytałam.
Zazwyczaj coś czytałam.