Powieść Ryana Gattisa to elektryzujący zapis bezprawia, jakie zapanowało w Los Angeles w 1992 roku. Bezprawia, które pochłonęło życie sześćdziesięciu osób i kosztowało kraj ponad miliard dolarów.


Miasto gniewuKiedy grupa policjantów oskarżona o pobicie niewinnego czarnoskórego zostaje uniewinniona, wściekli mieszkańcy wychodzą na ulice. Miasto popada w chaos, a jedyne prawo, które będzie obowiązywało przez kolejne 6 dni w Los Angeles, będzie prawem silniejszego.

Wykorzystują to członkowie gangu chicano, aby załatwić swoje porachunki. W szaleństwie opanowującym L.A. poznajemy kolejnych bohaterów – poprzez ich losy autor opowiada historię „powstania Rodneya Kinga”.

“Miasto gniewu” to ambitna i fascynująca powieść z pogranicza literatury faktu, reportażu i wciągającej fabuły. Napisana świetnym językiem, wykorzystująca moc anegdoty i bohatera zbiorowego powieść zostawi po sobie trwały ślad w sercu czytelnika.

Ryan Gattis to pochodzący ze spokojnego Colorado autor, którego twórczość dotyczy głównie ciemnych sekretów Los Angeles. Jego styl charakteryzują trafne psychologicznie charakterystyki postaci oraz porównania zaczerpnięte z popkultury. Nie pisze o bogactwie, przepychu i hollywoodzkim życiu. Opisuje świat gangsterów, docierając tam, gdzie inni nie mogą albo nie chcą. Wierny swoim przekonaniom, za każdym razem bardzo solidnie wykonuje research, nigdy nie zdradzając swoich źródeł i informatorów.

Ryan Gattis
Miasto gniewu
Przekład: Robert Sudół
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 18 maja 2016
kup książkę

Miasto gniewu


ERNESTO VERA

29 KWIETNIA 1992

20.14


1
Jestem w Lynwood, to South Central, w pobliżu Atlantic i Olanda, przykrywam folią aluminiową niezjedzoną fasolę z urodzinowego kinderbalu, gdy nagle każą mi jechać do domu i raczej nie stawiać się do pracy nazajutrz. A być może nawet przez cały następny tydzień. Mój szef boi się, że dojdzie do nas to, co dzieje się za stodziesiątką. Unika takich słów jak „problemy” czy „rozruchy”. „Te sprawy na północ od nas”, tak gada, ale na myśli ma to, że ludzie podpalają, włamują się do sklepów, biją jedni drugich. Przychodzi mi do głowy, żeby zaprotestować, bo potrzebuję pie- niędzy, ale nic bym nie wskórał, więc nie marnuję śliny. Pakuję fasolę do lodówki w furgonetce, biorę kurtkę i już mnie nie ma. Parę godzin wcześniej, jak tu przyjechaliśmy, ja i Termite, czyli facet, z którym pracuję, zobaczyliśmy dym, cztery czarne kolumny wznoszące się do nieba jak z płonących odwiertów naftowych w Kuwejcie. Może nie tak wysokie, ale wysokie. Podpity ojciec tego dzieciaka, który ma urodziny, zobaczył, że dostrze- gliśmy dym w trakcie przygotowywania stołów, i wyjaśnił, że to dlatego, że gliniarze, którzy pobili Rodneya Kinga, nie pójdą do więzienia, i co my na to? Rany, człowieku, wiadomo, że nie skakaliśmy z radości, ale przecież nie będziemy tego mówić klientowi naszej firmy! Jawna niesprawiedliwość, bez dwóch zdań, ale co to ma wspólnego z nami? Walnęło gdzie indziej. My trzymamy gęby na kłódkę i robimy to, co do nas należy.
Już prawie trzy lata rozwożę jedzenie w firmie Tacos El Unico. Jestem do usług, na cokolwiek macie ochotę. Al pastor. Asada. Zero problemu. Robimy też smaczną cabeza, jeśli akurat najdzie was chrapka. Jak nie, to lengua, pollo, do wyboru, do koloru. No wiecie, dla każdego coś miłego. Przeważnie pracu- jemy na naszym stoisku na rogu Atlantic i Rosecrans, ale czasem obsługujemy urodziny, rocznice, co się da. Wtedy nie płacą nam od godziny, więc im szybciej impreza się skończy, tym lepiej. Żegnam się wtedy z Termite’em, upominając go, żeby następ- nym razem porządnie umył ręce przed przyjazdem, i znikam. Szybkim krokiem mam dwadzieścia minut do domu, pięt- naście, jeśli pójdę Boardwalk między domami. To nie żadna promenada jak w Atlantic City ani nic takiego. Wybetonowana alejka służąca za deptak między główną ulicą a osiedlem. To moja droga na skróty. Jak mówi moja siostra: „Kretyni zawsze uciekają tamtędy przed gliniarzami”. W jednym kierunku czło- wiek dociera wprost na Atlantic. W drugim między domy, ulica za ulicą. Tam właśnie idę. Między domy.
Światła pogaszone prawie na wszystkich gankach. Na podwórkach od tyłu też. Nikogo na zewnątrz. Żadnych normal- nych odgłosów. Nie słychać żadnych muzycznych staroci Arta Laboe. Nikt nie dłubie przy samochodach. Mijając kolejne domy, słyszę tylko włączone telewizory, prezenterzy mówią o plądro- waniu i podpaleniach, o Rodneyu Kingu i czarnych, i gniewie, no i trudno, nie szkodzi, bo skupiam się na czym innym.
Nie zrozumcie mnie źle. Nie jestem niewrażliwy ani nic, po prostu troszczę się o to, o co trzeba. Jakbyście się urodzili w takiej okolicy jak moja, ze sklepem z bronią, w którym sprzedają naboje na sztuki każdemu, kto ma złe myśli i ćwierćdolarówkę, to być może bylibyście tacy sami. Nie zblazowani czy wkurzeni, ale właśnie skoncentrowani. Bo ja teraz odliczam te miesiące do chwili, kiedy będę mógł się wyrwać.
Dwa powinny wystarczyć. Wtedy zaoszczędzę już tyle, że styknie na jakieś cztery kółka. Skromne oczywiście. Tyle, bym mógł jeździć do pracy i z powrotem, a nie łazić po ulicach. Widzicie, zawsze pichciłem według cudzych przepisów, ale zamierzam to w końcu zmienić. Jak będę miał samochód, to pojadę do śródmieścia i wybłagam przyuczenie do zawodu w kuchni R23, tej zwariowanej suszarni w samym sercu dzielnicy, z któ- rej kiedyś pochodziła większość zabawek na świecie, a gdzie teraz stoją same puste magazyny, bo przemysł zabawkarski przeniósł się do Chin.
O tej suszarni wiem od Termite’a, bo on lubi japońszczyznę. To znaczy lubi wszystko co wschodnie, zwłaszcza kobiety, ale nie w tym rzecz. Zabrał mnie tam w zeszłym tygodniu i ja, pinche, wybuliłem trzydzieści osiem dolców za posiłek, ale było warto, bo japońscy kucharze się spisali. Takie niebo w gębie, o jakim nigdy nie śniłem. Sałatka szpinakowa z węgorzem. Tuńczyk tak wspaniale opieczony, że z wierzchu ugotowany, a w środku maślany i surowy. Ale prawdziwym szokiem było to, co nazywają California roll. Na zewnątrz to ryż wprasowany w te małe pomarańczowe rybie jajeczka. A w środku zielona otoczka z wodorostów dokoła kraba, ogórka i awokado. To ten ostatni składnik tak mnie rozwalił.
Ludzie, nie rozumiecie. Zrobiłbym wszystko, żeby się uczyć od tych kucharzy. Zmywałbym gary, zamiatał podłogę, czyścił kible. Tyrałbym co dzień do późna. Wszystko jedno! Po prostu chcę być jak najbliżej dobrego japońskiego jedzenia, bo wtedy zamówiłem to sushi z powodu jego nazwy, potem popatrzyłem i uznałem, że nie chcę tego jeść, bo nie znoszę awokado, ale Termite rzucił mi wyzwanie, więc wzruszyłem ramionami i wziąłem gryza. Kiedy poczułem smak na języku, coś we mnie rozbłysło. W głowie mi się rozjaśniło i zobaczyłem wielkie możliwości tam, gdzie nigdy żadnych nie dostrzegałem. A wszystko dlatego, że jacyś kucharze wzięli coś, co mi zbrzydło i z czym stykam się codziennie, i przeobrazili to w coś innego.
Pokrójcie, wydrylujcie i rozetrzyjcie tysiące awokado, a zrozumiecie, o co mi chodzi. Szybko poczujecie ból w kościach, jak zawsze, gdy się daną czynność wykonuje tak często, że ręce zachowują się jak automat i czasem aż nam się to śni. Róbcie guacamole codziennie oprócz niedziel przez prawie cztery lata i przekonajcie się, czy wam też nie zbrzydną te oślizłe zielone skurczybyki.
Coś wali w ogrodzenie nad moją głową i odskakuję, unosząc ręce w gotowości. Parskam śmiechem, bo widzę, że to gruby jasnorudy kot, jasna cholera, ale napędził mi stracha.
Ruszam dalej, bo Lynwood to nie jest okolica, w której człowiek chciałby się dać zaskoczyć, stercząc w bezruchu, chyba że jest kretynem. W śródmieściu jest inaczej. Tam jest lepszy świat, przynajmniej mógłby być, dla mnie, tyle rzeczy chciałbym poznać, tyle pytań chciałbym zadać tym kucharzom. Na przykład jak miejsce wpływa na kulinaria? Być może nie wiem za dużo, ale jestem prawie pewny, że w Japonii nie ma awokado. Korzenie kulinarne tego miasta są meksykańskie, bo dawniej Kalifornia leżała w Meksyku. Kalifornia ma nawet hiszpańską bródkę, która pozostała w Meksyku, tylko kraina na północy już inaczej się nazywa. To trochę jak ze mną. Rodzice są z Meksyku. Tam się urodziłem i gdy miałem rok, trafiłem tu, do Los Angeles. Moja młodsza siostra i brat urodzili się już tutaj. Dzięki nim jesteśmy teraz Amerykanami.
Tak właśnie wykorzystuję powroty na piechotę do domu. Mnożę w głowie pytania, marzę, myślę. Czasem aż tracę kontakt z rzeczywistością. Wychodzę zza winkla na swoją ulicę i ciągle się zastanawiam, co, do cholery, kombinował japoński kucharz, gdy zrobił pierwszą California roll, i tak główkuję, że awokado może się stać czymś nowym i pięknym, jak się je włoży w inną oprawę, i właśnie wtedy podjeżdża z tyłu samochód z rzężącym silnikiem.
Nie myślę o tym za bardzo. Powaga. Tylko odsuwam się w lewo, ale fura hamuje tuż obok. No to przesuwam się do końca, tak? W sensie, że nie ma problemu, gość pojedzie dalej, jak zobaczy, że nie jestem z branży. Żadnych dystynkcji cholo. Żadnych tatuaży, nic. Jestem czysty.
Ale samochód jedzie za mną, przesuwa się do przodu, a jak boczna szyba od strony kierowcy się osuwa, ze środka wylewa się szybkie pianinko w stylu Motown. W tej okolicy wszyscy znają stację KRLA. 1110 AM na skali. Ludzie uwielbiają grane przez nich starocia. Słyszę początek Run, Run, Run The Supremes. Rozpoznaję saks i pianino.
– Ej! – woła do mnie kierowca, przekrzykując muzykę. – Znasz kolesia, co się nazywa Lil Mosco?
Od razu robię ostry zwrot, gdy słyszę ksywkę swojego młodszego brata padającą z ust nieznajomego faceta. Z każdym następnym krokiem czuję się coraz bardziej tak, jakby żołądek miał mi wyskoczyć przez gardło. Bo wie, że się, kurwa, zaczęły kłopoty.
Słyszę, że kierowca się śmieje i wrzuca wsteczny, wciska gaz. Samochód wyprzedza mnie szybko i hamuje. Z przodu wysiadają dwaj faceci, trzeci zeskakuje z tyłu. Trzej faceci ubrani na czarno. Adrenalina wali na całego. Robię się czujny jak chyba jeszcze nigdy w życiu i wiem, że jeśli uda mi się z tego wywinąć, to powinienem zapamiętać jak najwięcej, więc odwracam w biegu głowę i patrzę. No dobra, to ford. Granatowy. Chyba ranchero.
Tylny reflektor rozbity. Lewy.
Numerów nie widzę, bo muszę patrzeć teraz przed siebie, skręcam w Boardwalk, długa między domy, chcę dotrzeć do następnej ulicy, hop przez płot, zniknąć na czyimś podwórku, ale tamci przebierają nogami. Wszyscy trzej. Nie przepracowali dziesięciu godzin przy grillu, nie serwowali taco bandzie cholernych gnojów i pijaków. Nie są zmęczeni. I są silni.
Słyszę ich tuż za plecami, chociaż krew szumi mi w uszach, i wiem, że mnie mają. Została mi jedna wredna sekunda, żeby złapać haust powietrza i napiąć mięśnie, bo zaraz mnie dopadną, zwalą z nóg, wyrżną czymś twardym w szczękę. A potem będę widział tylko gównianą czerń, i to nie wiadomo jak długo.
Oberwałem kiedyś w szczękę, ale nie tak mocno jak tym razem. Budzę się, jak mnie ciągną do samochodu, i czuję, jakby moja twarz rozpadła się na dwie połowy. Mimo dzwonienia w uszach dociera do mnie, że szoruję obcasami po asfalcie, i domyślam się, że zamroczyło mnie najwyżej na kilka sekund.
– Nie bijcie – słyszę swój głos. Aż dziwne, jacy są spokojni; a moje serce wali milion razy na minutę. – Błagam. Nic wam nie zrobiłem. Mam pieniądze. Bierzcie, co chcecie.
Reagują, ale nie słowami. Twarde łapska stawiają mnie na nogi, z Boardwalk ciągną w zaułek z garażami po obu stronach. Ale to tylko przygrywka.
Szybkie słabe ciosy po nerkach, w brzuch, w żebra. Ze wszystkich stron. Nie za mocne, ale dość, żeby mnie zatkało. Z początku nie rozumiem, ale potem widzę krew na swojej koszuli, gapię się i gdy się zastanawiam, jakim cudem nie poczułem ostrzy, dostaję baseballem.
Tuż przed uderzeniem widzę czarny błysk i odskakuję. Gruby koniec trafia mnie w ramię, ale już nie stoję i nie gapię się na koszulę, leżę na wznak i widzę nocne niebo. Cholera.
I co? – wrzeszczy mi jeden z nich w gębę. – Skurwysynu. Zwijam się w kłębek, czuję, jakby mi ktoś smażył szczękę na patelni. Podciągam ręce, żeby zasłonić twarz, ale to nie pomaga.
Kij spada na mnie raz za razem. Obrywam w szyję i wtedy cały drętwieję.
Drugi głos mówi:
Weź zawiąż to gówno, jak on leży. Nie mogę oddychać.
Inny głos, może ten pierwszy, dodaje:
Ta, zrób to, jak jesteś taki chojrak, Joker.
A więc jeden z nich to Joker. Muszę zapamiętać. To chyba ważna informacja. Joker. To słowo zapada mi w umysł, obrabiam je na wszystkie strony. Nie znam żadnych Jokerów oprócz tych z komiksów, i w ogóle to nie ma sensu, że dopadli mnie, a nie mojego brata, skoro znowu narobił syfu.
Proszę – stękam, odzyskując oddech, jakby błaganie kiedykolwiek poskutkowało z takimi bandytami.
Akurat. Są zajęci, ciągną mnie za stopy, ale jestem tak odrętwiały, że nic nie czuję. Pod spodem tylko napięcie mięśni w nogach.
Gotowe – mówi jeden z nich.
Otwieram oczy, myśląc: ale co gotowe? Dokoła widzę znajomą okolicę. Przez chwilę wydaje mi się, że nic mi nie grozi, ale nagle słyszę, że tamci odchodzą, i widzę, że światła hamującego samochodu barwią garaże na czerwono. Oblewa mnie fala ulgi. Chyba sobie poszli. Poszli! I wtedy dostrzegam chłopca, może dwunastolatka, który się chowa na Boardwalk. Twarz ma czerwoną od blasku świateł stopu i widzę, tak, gapi się na mnie. Wytrzeszcza oczy. Tak się we mnie wlepia, że patrzę po sobie za jego spojrzeniem aż do nóg i prawie rzygam, bo mam nogi w kostkach przywiązane grubym drutem do tylnego zderzaka.
Szarpię się jak najmocniej, ale drut nie puszcza, tylko mi się wrzyna w ciało. Wierzgam nogami resztką sił, ale nic się nie dzieje. Nic się nie zmienia. Sięgam rękami, żeby jakoś ściągnąć to z siebie.
Wtedy warczy silnik i leżę rozciągnięty, i zaczynają mnie wlec, coraz szybciej, trę potylicą po asfalcie. Powietrze bucha na mnie i czuję, jakby każdy centymetr skóry na plecach palił się żywym ogniem. I nagle samochód hamuje ostro.
Z rozpędu lecę do przodu. Trzy metry? Sześć? Chyba się uniosłem nad ziemią, a potem coś twardego i zimnego wali mnie w twarz. Tym razem kość policzkowa pęka. Czuję wyraźnie, jak trzaska od środka, aż odgłos rozbrzmiewa mi w uszach, kość się rozpada, krew tryska na język. Odwracam głowę, otwieram usta i kapituluję. Potem słyszę, jak krew bluzga na asfalt, nie przestaje płynąć, i wtedy wiem, że to już koniec.
Wiem, że już po mnie.
Może wcześniej miałem jakąś szansę, ale teraz już nie. Słyszę głos wrzeszczący z samochodu, nie wiem już który.
– Złap ten drut, głąbie, skurwiel musi zdechnąć!
Drzwi się otwierają, zamykania nie słyszę. Słyszę za to nadchodzące kroki, a potem majaczy nade mną jakaś sylwetka, sprawdza, czy jeszcze zipię.
Nie myślę. Tylko pluję z całej siły.
Chyba trafiłem w cel, bo słyszę szuranie nogami i sylwetka odchodzi.
Jezu. Napluł mi, kurwa, krwią do ust! Chcesz mi sprzedać hifa czy co?
W tej chwili z całego serca chciałbym mieć AIDS, żeby go zarazić! Próbuję szerzej otworzyć oczy. Otwiera się tylko prawe. Widzę, że ten ktoś wkłada sobie coś do ust i szczerzy się szyderczo, odsłaniając zęby. A potem wskakuje na mnie, tak szybko, że w ogóle nie wiem, co się dzieje, i wali mnie mocno trzy razy w pierś. Z początku nie czuję noża, ale po odgłosach wiem, że to nóż, po tym, jak mi oddech zatyka. Ten pusty dźwięk, plask, kiedy wchodzi do środka. Tak głęboko, jak tylko nóż może wejść.
Powiedz bratu, że idziemy po niego – szepcze do mnie jak moja matka, kiedy się wścieknie na kogoś w kościele. Cicha wściekłość.
Znowu wrzeszczy ten, co wydaje rozkazy: Ludzie patrzą, głąbie!
Sylwetka nade mną znika. Samochód też. Odjeżdżają, obsypując mnie żwirem spod kół. Ciągle oddycham, ale jest mokro. Połowa mojej krwi. Tracę czucie w ciele. Próbuję się przekręcić na bok. Myślę, że jak się przekręcę na bok, to krew będzie płynąć w dół, nie będę się dławił. Ale nie mogę. Dostrzegam nad sobą inną sylwetkę. Mrugam energicznie oczami i widzę twarz. Kobieta odgarniająca włosy za uszy, pochylająca się nade mną. Mówi, że jest pielęgniarką i żebym się nie ruszał. Chce mi się śmiać, chętnie powiedziałbym, że w tym problem, nie mogę się ruszać, więc niech się nie martwi, będę leżał grzecznie, bo nic innego nie mogę zrobić. Chciałbym ją poprosić, żeby powiedziała mojej siostrze, co się stało. Obok pojawia się inna sylwetka, mniejsza. To chyba ten chłopiec co wcześniej, prawie jak on, wszystko jest zamazane, więc trudno powiedzieć. Ale głos chłopaka słyszę wyraźnie: Kretyn wykorkuje, co?
Przez moment wydaje mi się, że mówi o kimś innym. Nie o mnie. Kobieta odpowiada szeptem, nie słyszę, i nagle czuję na sobie czyjeś ręce. Właściwie nie ręce, tylko nacisk. Ból nie jest największym problemem. Problemem jest to, że nie mogę oddychać. Staram się i nie mogę. Pierś mi się w ogóle nie unosi. Jakby mi ktoś na niej zaparkował samochód. Próbuję im to powiedzieć. Gdyby mogli poprosić, żeby samochód się przesunął, to nie byłoby źle. Nie byłoby mi tak ciężko, oddychałbym i wszystko byłoby w porządku, zaczerpnąłbym powietrza.
Próbuję to wykrzyczeć, cokolwiek. Ale usta się nie poruszają, czuję, że mam wielką skórę, luźną, niebo wisi za nisko, jakby spadło na mnie, na twarz, jak prześcieradło, i mam takie najdziwniejsze wrażenie, że spadło, żeby mnie uratować, że wlewa się we mnie jak ciemny cement, żeby pozaklejać mi dziury, żebym mógł znowu oddychać, i myślę, jak by to było dobrze, gdyby tak było, ale wiem, że tylko umieram, chłopak ma rację, i chyba wiem, że się rozpływam, bo mózgowi brakuje tlenu, wiem to, bo to logiczne, mózg musi mieć pożywkę, żeby pracować, i wiem, że nie jestem częścią nieba, wiem, no bo wiem, no bo

 
Wesprzyj nas