„Zadziwiająca historia samotnego listonosza” to przewrotna i zaskakująca powieść o tym jak wiodąc wyobrażoną, wręcz wirtualną egzystencję, można utracić szansę na ciekawe, prawdziwe życie.


Zadziwiająca historia samotnego listonoszaBilodo jest listonoszem w Montrealu. Wiedzie żywot nieomal mnisi. Z zaangażowaniem oddaje się dostarczaniu listów, nie daje się namawiać jedynemu przyjacielowi na wieczorne wyjścia do klubów, wydaje się, że poza pracą w jego życiu nie ma zupełnie nic.

A jednak Bilodo ma sekret. Potajemnie podbiera niektóre listy z puli przeznaczonej do doręczenia, wieczorami otwiera je nad parą w zaciszu swojego mieszkania, czyta, zakleja z powrotem i dopiero dostarcza adresatom, a w międzyczasie marzy o tym, że to do niego adresowane są słowa z podglądanej korespondencji.

W jego osobliwym świecie utkanym z takich imaginacji szczególne miejsce zajmują listy pisane przez młodą kobietę Ségolene do Gastona Grandpré, starszego mężczyzny mieszkającego samotnie w dzielnicy obsługiwanej przez Biloda. I nie są to zwykłe listy, bo Ségolene porozumiewa się z Gastonem za pomocą poezji Haiku.

Niedyskretny listonosz niecierpliwie oczekuje każdego listu słanego do Gastona oddając się w objęcia wyobraźni: „Bilodo marzył i niczego więcej nie pragnął: chciał tylko móc tak marzyć nadal, delektować się jeszcze olśniewającymi snami i ekstatycznymi wizjami, których dostarczały mu słowa Ségolene.” Sytuacja ta trwa do chwili wypadku, któremu ulega Gaston. Bilodo postanawia zająć jego miejsce.

Historia spisana przez Denisa Thériaulta jest przewrotna i zaskakująca. Pisarz ukazał w niej samotność w wymiarze odbierającym zdolność prawidłowej oceny sytuacji. Bilodo zatraca się w marzeniach o cudzym życiu do tego stopnia, że nie zauważa faktu iż ma do przeżycia swoje własne. Rojąc o nieznanej kobiecie żyjącej w odległej Gwadelupie, traci miesiące, a wreszcie także lata, nie dostrzegając, że ma na wyciągnięcie ręki znacznie lepsze, bo realne, perspektywy na szczęście. Zapatrzony w strofy poezji adresowanej do kogoś innego nie dostrzega spojrzeń rzucanych mu przez spotykaną codziennie kobietę, odrzuca starania przyjaciela o wyciągnięcie go z domu. Egzystuje zamiast żyć.

Thériault pisząc o listonoszu, który nawet nie zdaje sobie sprawy, że sam sobie odbiera szansę na ciekawe życie, pokazuje w jaki sposób zatracając się w wyobrażeniach można przegapić to, co istotne. Możemy pokpiwać z listonosza dziwaka zapełniającego swoją pustą egzystencję czytaniem cudzej korespondencji do chwili, w której uświadomimy sobie, że to historia każdego, kto spędza czas w wirtualnej rzeczywistości internetu, podglądając słowa i obrazy z życia znajomych i nieznajomych, sądząc, że innym ułożyło się lepiej, ciekawiej, atrakcyjniej.

początkowy ciepły nastrój powieści, wzbudzające pobłażliwe uśmiechy nieporadne działania Biloda, szybko zamienia się w ukłucia niepokoju

„Zadziwiająca historia samotnego listonosza” jest powieścią na wskroś symboliczną. Jej początkowy ciepły nastrój, wzbudzający pobłażliwe uśmiechy na wieść o nieporadnych działaniach Biloda, szybko zamienia się w ukłucia niepokoju. Pragnienie życia cudzym życiem nie może przynieść nic dobrego i nie przynosi. Denisowi Thériaultowi tę starą prawdę udało się ubrać w nowe słowa. Wanda Pawlik

Denis Thériault, Zadziwiająca historia samotnego listonosza, Przekład: Maria Braunstein, Wydawnictwo Świat Książki, Premiera: 18 maja 2016

kup książkę

Denis Thériault
Zadziwiająca historia samotnego listonosza
Przekład: Maria Braunstein
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 18 maja 2016

JEDEN

Wirujący jak woda
co spotka skałę
czas kreśli pętle

Ulica Bukowa była wysadzana głównie klonami.
Ukazywała oczom przechodnia podwójny rząd budynków mieszkalnych trzy- lub czteropiętrowych, do których wchodziło się po zewnętrznych schodach. Tych schodów było na ulicy sto piętnaście, w sumie miały tysiąc czterysta dziewięćdziesiąt pięć stopni. Bi-lodo wiedział, ile ich jest, bo wiele razy je liczył, kiedy codziennie rano pokonywał wszystkie te schody po kolei. Tysiąc czterysta dziewięćdziesiąt pięć stopni, każdy wysokości około dwudziestu centymetrów, co w sumie dawało dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć metrów. Przeszło półtorej wysokości placu Ville-Ma-rie. W rzeczywistości dzień w dzień wdrapywał się tak na wysokość wieży Eiffla, słońce czy deszcz, nie mówiąc o tym, że jeszcze trzeba było schodzić. Dla Biloda ten wertykalny maraton nie był żadnym wielkim wyczynem. Było to raczej codzienne wyzwanie, bez którego życie wydawałoby mu się płaskie. Uważając się za kogoś w rodzaju atlety, odczuwał szczególne powinowactwo z długodystansowcami, tymi dumnymi specjalistami od pokonywania odległości, i czasami łapał się na tym, że żałował, iż pośród tych wszystkich wspaniałych dyscyplin sportów wyczynowych nie ma specjalnej kategorii dla tych, którzy się wspinają po schodach. Zapewne dobrze by się prezentował, biegnąc tysiąc pięćset stopni czy dwieście pięćdziesiąt metrów pod górę i na dół. Gdyby na olimpiadzie była dyscyplina „wspinaczka po schodach”, Bilodo miałby wielkie szanse, by się zakwalifikować, a może nawet wkroczyć na ten ostatni, pełen chwały najwyższy stopień na podium.
Ale na razie był listonoszem.
Miał dwadzieścia siedem lat.

Od pięciu lat Bilodo przemierzał ten sam rewir pocztowy w Saint-Janvier-des-Ąmes, robotniczej dzielnicy, do której centrum zresztą się przeprowadził, żeby mieć bliżej do pracy. W ciągu całego okresu lojalnej służby opuścił tylko jeden dzień, by wziąć udział w pogrzebie rodziców zmarłych w następstwie wypadku kolei linowej w Quebecu. Można go było określić jako gorliwego, sumiennego urzędnika.
Rano zaczynał pracę od segregowania dziennej korespondencji w swoim oddziale pocztowym. Należało ułożyć każdą kopertę lub paczkę w kolejności, w jakiej miały być dostarczone, i zrobić z nich pakunki, które doręczyciel najpierw zawiezie furgonetką i włoży do pancernych skrzynek ustawionych wzdłuż trasy. Bilodo spełniał zawsze to nudne zadanie z rzadko spotykaną starannością. Miał swoją własną metodę sortowania, wzorowaną jednocześnie na technice rozdawania kart przez krupiera i na technice stosowanej przez miotacza noży: koperty, niczym ostrza rzucane z zabójczą precyzją, wypadały z jego dłoni i pędząc do celu, trafiały do odpowiednich przegródek. Rzadko się zdarzało, żeby chybił. Owa szczególna zręczność pozwalała mu kończyć tę robotę dużo wcześniej niż inni, i bardzo dobrze, bo wtedy mógł się wydostać na zewnątrz. Wyjść, popędzić przed siebie, wdychać świeże powietrze i zapach nowego dnia, maszerować o poranku swobodnie, bez żadnych odgórnych nakazów – dla Biloda nie było nic bardziej podniecającego.
Oczywiście nie wszystko wyglądało tak różowo. Były te przeklęte ulotki reklamowe, które należało rozdać, bóle pleców, zwichnięcia i inne zwykłe zranienia, były przytłaczające letnie upały, jesienne deszcze, które nie zostawiały suchej nitki, zimowe ślizgawice, które zamieniały miasto w niebezpieczną lodową galerię, i mróz gryzący czasem jak psy, wszystkie te naturalne przeciwności. Ale moralna satysfakcja, świadomość, że jest się niezbędnym dla społeczeństwa, te niedogodności kompensowała. Bilodo miał poczucie, że uczestniczy w życiu dzielnicy, że odgrywa w niej rolę dyskretną, lecz istotną; dostarczanie przesyłek to była dla niego misja, którą wypełniał sumiennie, wiedząc, że przyczynia się w ten sposób do utrzymania porządku na świecie. Za żadne skarby nie chciałby się zamienić z nikim miejscami. Może tylko z innym listonoszem.

Bilodo stołował się zazwyczaj w Madelinot, restauracji położonej niedaleko sortowni. Po deserze przez jakiś czas oddawał się kaligrafii, tej sztuce pięknego pisania, którą uprawiał jako amator. Wyjmował zeszyt do ćwiczeń i pióra, siadał przy kontuarze i przepisywał kilka słów z gazety albo część menu, pogrążając się w choreograficznych ewolucjach stalówki po papierze, walcując między liniami grubymi i liniami cienkimi kursywy, kręcąc się z bujną uncjałą czy zmagając się z gotykiem, biorąc się chętnie za jednego z tych dzielnych średniowiecznych mnichów kopistów, którzy żyli tylko atramentem i świeżą wodą, psuli sobie wzrok, odmrażali palce, ale niewątpliwie rozgrzewali sobie duszę. Na poczcie koledzy Biloda nic z tego nie rozumieli. Przychodząc na obiad do Madelinot głośną bandą, wyszydzali jego kaligraficzne wyczyny i nazywali je gryzmołami. Bilodo nie brał im tego za złe, bo to byli jego przyjaciele i w gruncie rzeczy jedyną ich winą była ignorancja, bo niby jak można, nie będąc światłym i zapalonym adeptem, tak jak on, delektować się subtelnym pięknem kreski, delikatną równowagą proporcji rządzących linią starannego pisma? Jedyną osobą, która, jak się zdawało, potrafiła docenić jego pasję, była Tania, kelnerka, zawsze uprzejma i miła. Chyba naprawdę interesowała się jego pracami, mówiła, że uważa je za piękne. Młoda, niewątpliwie wrażliwa kobieta. Bilodo ją lubił. Dawał jej duże napiwki. Gdyby był trochę bardziej spostrzegawczy, mógłby zauważyć, że ona często go obserwuje ze swojego kąta koło kasy i że gdy podaje desery, to przed nim stawia zawsze największy kawałek tarty. Ale on nie zdawał sobie z tego sprawy, nie dostrzegał tego. Czy też wolał tego nie widzieć?
Odkąd w jego życiu pojawiła się Segolene, nie patrzył już na inne kobiety.

Bilodo mieszkał na dziewiątym piętrze wieżowca w obwieszonym plakatami filmowymi trzypokojowym mieszkaniu, które dzielił z Billem, czerwoną rybką. Wieczorami grał w Halo 2 albo w Dungeon Keeper, po czym zjadał kupione uprzednio gotowe dania, oglądając telewizję. Nigdzie nie chodził. Tylko od czasu do czasu w piątki, kiedy bardzo go namawiał Robert, kolega z poczty, który był nadzorcą przy opróżnianiu skrzynek pocztowych, a poza tym jego najlepszym przyjacielem. Robert często wychodził gdzieś wieczorem, prawie codziennie, ale Bilodo rzadko zgadzał się mu towarzyszyć, bo wcale nie lubił tych zadymionych lokali, tych ogłuszających wrzasków w dyskotekach i tych klubów z gołymi tancerkami, do których zaciągał go przyjaciel. Wolał siedzieć w domu, z dala od zgiełku świata i kobiecych tyłków, zwłaszcza odkąd w jego życiu pojawiła się Segolene.
Poza tym wieczorami miał ciekawsze rzeczy do roboty. Wieczorem w domu Bilodo był bardzo zajęty. Po obejrzeniu telewizji i pozmywaniu naczyń zamykał drzwi na zasuwę i oddawał się swojemu tajnemu występkowi.

DWA

Bilodo nie był takim listonoszem jak inni. Zdarzało mu się, wśród tysięcy bezdusznych papierzysk, które roznosił podczas swoich obchodów, trafiać na jakiś osobisty list, rzecz coraz bardziej wyjątkową w erze poczty elektronicznej i tym bardziej fascynującą, że tak rzadko spotykaną. Bilodo doznawał wtedy emocji analogicznej do tej, jaką przeżywa poszukiwacz złota znajdujący samorodek na swoim sicie. Takiego listu nie dostarczał do adresata. To znaczy nie od razu. Brał go do domu i otwierał nad parą. Tym właśnie się zajmował wieczorami w domowym zaciszu.
Bilodo był listonoszem niedyskretnym.
Sam nigdy nie dostawał listów. Bardzo by chciał dostawać, ale nie miał nikogo na tyle bliskiego, z kim mógłby korespondować. W pewnym okresie sam wysyłał do siebie listy, ale to doświadczenie go rozczarowało. Powoli, stopniowo przestawał do siebie pisywać i wcale mu tego nie brakowało. Nie tęsknił za sobą. Listy od innych były jednak bardziej fascynujące. Prawdziwe listy, napisane przez prawdziwe osoby, które od zimnej jak gad klawiatury i szybkości internetu wolały zmysłowy akt ręcznego pisania, cudowne tęskne wyczekiwanie, przez ludzi, którzy świadomie sami to wybrali, a dla niektórych, jak można się domyślić, była to kwestia zasadnicza, opowiedzenie się za stylem życia mniej zależnym od wyścigu z czasem i przymusu dokonywania spektakularnych wyczynów.
Były te komiczne listy, które Doris T., z miejscowości Maria na półwyspie Gaspesie, pisała do swojej siostry Gwendoline, żeby jej przekazać miejscowe plotki, oraz te listy, które Richard L., więzień zakładu karnego w Port-Cartier, wystosowywał do swojego syna Hugona. Były te długie mistyczne epistoły, które siostra Regine ze zgromadzenia Saint-Rosaire z Rimouski przesyłała swojej starej przyjaciółce Ger-maine, i te krótkie opowiadania erotyczne, które Laeti-tia D., młoda pielęgniarka przebywająca czasowo na wygnaniu w Jukonie, pisywała dla swojego osamotnionego narzeczonego, jak również te dziwne pisma, w których jakiś tajemniczy O. udzielał niejakiemu N. rad na temat bezpiecznego sposobu wywoływania różnych nieziemskich stworzeń. Spotykało się tu wszystko i zewsząd: listy bliskich krewnych i dalekich korespondentów, degustatorów piwa wymieniających swoje oceny, globtroterów piszących do swoich matek, emerytowanych maszynistów wyliczających wszystkie swoje choróbska; były te trochę zbyt uspokajające listy, które żołnierze wysyłali z Afganistanu do wylęknionych małżonek, te niepokojące liściki, które wujowie pisali do swoich siostrzenic, że za nic na świecie nie wolno im wyjawić pewnych tajemnic, te zapowiedzi zerwania, które akrobatki cyrkowe wysyłały z Las Vegas do byłych kochanków, a nawet pełne nienawiści listy z obelgami, które wylewały się aż na koperty. Ale przede wszystkim były listy miłosne. Bo nawet nie tylko na walentynki miłość stanowiła ten najpopularniejszy z denominatorów, temat, który łączył większość piór. Miłość odmieniana we wszystkich czasach i wszystkich tonacjach, podawana we wszystkich sosach w formie płomiennych czy kurtuazyjnych listów, czasem kokieteryjnych, czasem niewinnych, pogodnych lub dramatycznych, niekiedy gwałtownych, często lirycznych, tym bardziej poruszających, im prostszymi słowami wyrażały uczucia, ale nigdy nie aż tak jak wtedy, gdy te uczucia ukrywały się dyskretnie między wierszami za zasłoną zwyczajnych słów.
Po przeczytaniu raz i drugi listu dnia, po zdegustowaniu go aż do szpiku Bilodo robił jego fotokopię do swojego archiwum i wkładał ją do teczki odpowiedniego koloru, potem do ogniotrwałego segregatora. Oryginał listu zamykał zręcznie w kopercie i następnego dnia jak gdyby nigdy nic wkładał do skrzynki adresata. Oddawał się tej tajemnej działalności od dwóch lat. To była zbrodnia, był tego świadom, ale poczucie winy stanowiło nic nieznaczące doznanie wobec nieodpartej ciekawości. W końcu przecież nikomu nie działa się krzywda, a on sam niewiele ryzykował, pod warunkiem, że zachowa ostrożność. Kto by się niepokoił dwudziestoczterogodzinnym opóźnieniem w dostarczeniu listu? A w ogóle kto mógł wiedzieć, że jest opóźnienie?

Bilodo wychwytywał w ten sposób ze trzydzieści korespondencji, które razem tworzyły pewien rodzaj telenoweli z rozlicznymi intrygami. Czy raczej pół telenoweli, bo druga połowa, zawarta w „poczcie wychodzącej”, była niestety dla niego niedostępna. Ale tę drugą część z lubością sobie wyobrażał, pisząc starannie wypracowane odpowiedzi, których oczywiście nie wysyłał, i często ze zdziwieniem stwierdzał, kiedy przychodził kolejny list, w jak naturalny sposób zazębia się on z jego własną tajną odpowiedzią.
Tak to było. Bilodo żył per procura. Od pospolitej banalnej rzeczywistej egzystencji wolał swoją wewnętrzną historię, o wiele barwniejszą i bogatszą w emocje, a ze wszystkich pokątnie czytanych listów, które tworzyły ten wirtualny, jakże pasjonujący światek, żadne go tak nie mobilizowały ani nie zachwycały bardziej niż listy Segolene.

 
Wesprzyj nas