„Titanic. Pamiętna noc” to książka z gatunku literatury faktu, która stanowi jednocześnie istny gejzer emocji. James Cameron, podobnie jak kilku poprzedzających go reżyserów, znalazł w niej inspirację do nakręcenia słynnego filmu o katastrofie luksusowego liniowca. Po lekturze trudno mu się dziwić!


Zanim powstała książka „Titanic. Pamiętna noc” Walter Lord, jej autor, przeprowadził setki wywiadów i przebrnął przez liczącą tysiące stronic dokumentację komisji badających przyczyny katastrofy, nie omijał też publikacji prasowych – od obszernych po małe wzmianki w lokalnych czasopismach, a także z wdzięcznością zgłębiał korespondencję udostępnianą mu przez rodziny ocalałych pasażerów i członków załogi.

Ogrom pracy wykonanej przez tego dziennikarza robi imponujące wrażenie szczególnie teraz, w czasach kiedy coraz więcej tytułów serwuje czytelnikom byle jakie, naprędce przygotowane treści, ale i w latach pięćdziesiątych XX wieku, gdy jego książka powstawała, był nadzwyczajny. Lord podjął się bowiem zrekonstruowania przebiegu największej katastrofy morskiej jaka przytrafiła się w żegludze pasażerskiej, a zatem uczciwe przedstawienie sprawy wymagało szczególnych środków.

Pierwsze wydanie dzieła Lorda trafiło na półki z literaturą faktu 43. lata po tym jak Titanic spoczął na dnie oceanu, a zatem w roku 1955. Z dzisiejszej perspektywy trudno uwierzyć, że była to pierwsza poważna publikacja od czasu katastrofy, ale wiele tłumaczy fakt, że w międzyczasie świat zajęty był dwiema wielkimi wojnami, co w oczywisty sposób zepchnęło na margines uwagi tragiczne zdarzenie na oceanie. Niemniej przez wszystkie te lata nie opuszczało ono myśli i inspirowało pracę badawczą Waltera Lorda. Gdy wreszcie książka ukazała się, sprowokowała ogromne zainteresowanie odbiorców, a także stała się bezpośrednim bodźcem do odnalezienia wraku statku.

Opisana w niej historia, dzięki talentowi narracyjnemu Lorda ożyła na nowo. Choć mamy do czynienia z pracą w pełni dokumentalną to zawarty w niej ładunek emocjonalny pozwala na stworzenie w wyobraźni czytelnika aż nazbyt realistycznych, mrożących krew w żyłach scen. Co więcej udało się Lordowi osiągnąć ten efekt za pomocą oszczędnego i powściągliwego słownictwa. Przywołując słowa świadków, opisując zapamiętane przez nich obrazy i doznania, składając je w klarowną, przebiegającą linearnie opowieść autor przenosi czytelników wprost na Ocean Atlantycki pozwalając odczuć grozę katastrofy. Prawdziwą, nie mającą w sobie nic z hollywodzkiego estetyzmu i towarzyszącego mu patosu.

Niemniej po przeczytaniu książki „Titanic. Pamiętna noc” łatwo dostrzec jak wielkie wrażenie wywarła ona na Jamesie Cameronie, sprawcy najsłynniejszej filmowej rekonstrukcji losów Titanica. Amerykański reżyser po książkę sięgnął wiele lat po jej premierze. W międzyczasie pojawiły się już jej ekranizacje więc kręcenie kolejnego filmu wydawało się zamierzeniem całkowicie pozbawionym sensu. Co więcej, przez całe dekady od ukazania się publikacji Lorda powstały nie tylko liczne filmy, ale także sztuki teatralne i książki będące mniej lub bardziej odległymi adaptacjami pierwotnej wersji. Jednak Cameron zapalił się do pomysłu tak bardzo, że nikt i nic nie było w stanie go od niego odwieść. Ruszyły prace nad filmem, Walter Lord został zatrudniony na planie jako konsultant.

Zadanie pytania – co jest lepsze, książka czy film – wydaje się w tym przypadku zarazem oczywiste, a jednocześnie z góry pozbawione sensu. Każdy kto widział kinowego „Titanica” (i prawdopodobnie także ci, którzy go nie widzieli) ma przecież świadomość z jakim rozmachem ten film powstał i dywagowanie czy jakakolwiek książka, w szczególności praca dokumentalna, może przyćmić wysiłki filmowców, wydaje się bezcelowe. Do chwili przeczytania kilku pierwszych stron książki Lorda – zaraz po tym, to znany z ekranu „Titanic” zaczyna razić swoją uproszczoną formą, przyjemną dla oka, ale pozbawioną – nomen omen – jakiejkolwiek emocjonalnej głębi. Lord pisze o katastrofie, Cameron tworzy cukierkowe i wyidealizowane jej wyobrażenie. Nie zmienia to faktu, że za literackim pierwowzorem reżyser podążył zaskakująco wiernie umieszczając w swoim filmie, pośród bohaterów drugoplanowych, postaci inspirowane ludźmi, którzy istnieli naprawdę i na tonącym statku walczyli o życie, czego wspomnieniami podzielili się po latach z Walterem Lordem zbierającym materiały przed napisaniem książki. Mały przykład? Jeśli pamiętacie ubranego na biało człowieka, który wychyla solidny łyk z piersiówki, zanim jako jeden z ostatnich, trzymających się rufy pasażerów, wpadnie do oceanu tuż po tym, jak zniknął w nim statek, to możecie mu pogratulować stalowych nerwów i pomysłowości. To cukiernik z transatlantyku, prawdziwa, opisana przez Lorda postać, który jako jedyny przetrwał w wodzie feralną noc i nie zamarzł. A to tylko dlatego, że zanim statek zatonął, najadł się ile tylko zdołał i obficie raczył się wódką, co sprawiło, że krew sprawnie krążyła w jego żyłach przez cały czas oczekiwania na pomoc. Cameron wykorzystał ten i wiele innych portretów sporządzonych przez Waltera Lorda do stworzenia postaci w swoim filmie.

To opowieść o schyłku społeczeństwa dobrobytu i katastrofie, która stała się symbolem tego zmierzchu.

W Polsce książka „Titanic. Pamiętna noc” ukazała się po raz pierwszy dopiero teraz, 61 lat po swojej premierze i 19 lat po tym jak „Titanic” Jamesa Camerona trafił na ekrany kin. Miłośnikom filmu zapewne nie zrobi to wielkiej różnicy (a najwięksi wielbiciele bez wątpienia od dawna dysponują wersją anglojęzyczną), ale dla przeciętnego odbiorcy może to stanowić pewną barierę w sięgnięciu po książkę. Szał związany z filmem dawno minął, sama katastrofa Titanica o wątki polskie nie zahacza więc publikacja może sprawić wrażenie przebrzmiałej. Wbrew pozorom tak nie jest. To, poza bezpośrednią warstwą faktograficzną, opowieść o schyłku społeczeństwa dobrobytu i katastrofie, która stała się symbolem tego zmierzchu. Budząca przerażenie historia na temat pychy i megalomanii, kronika postaw wobec niespodziewanego, wielkiego zagrożenia. Agnieszka Kantaruk

Walter Lord, Titanic. Pamiętna noc, Przekład: Maria Zawadzka, Wydawnictwo Agora, Premiera: 8 kwietnia 2016

Titanic. Pamiętna noc

Walter Lord
Titanic. Pamiętna noc
Przekład: Maria Zawadzka
Wydawnictwo Agora
Premiera: 8 kwietnia 2016

Rozdział pierwszy

Jeszcze jeden rejs do Belfastu

Wysoko w bocianim gnieździe nowego liniowca Titanic, który należał do towarzystwa okrętowego White Star Line, obserwator Frederick Fleet wpatrywał się w olśniewająco piękną noc. Była spokojna i przejmująco zimna. Na bezchmurnym niebie nie dało się zauważyć księżyca, ale rozświetlało je mocne światło gwiazd. Atlantyk wyglądał jak wypolerowana tafla. Ludzie wspominali później, że nigdy nie widzieli tak gładkiego oceanu.
Mijała już piąta noc dziewiczego rejsu Titanica do Nowego Jorku. Nikt nie miał wątpliwości – był to nie tylko największy, ale także najwspanialszy statek na świecie. Nawet psy towarzyszące pasażerom wydawały się wyjątkowe. John Jacob Astor zabrał ze sobą sukę rasy airedale terrier o imieniu Kitty. Henry Sleeper Harper – pochodzący ze znanej rodziny wydawców – płynął z obsypywanym medalami pekińczykiem Sun Yat-senem. Robert W. Daniel, bankier z Filadelfii, wracał do domu z kupionym niedawno w Wielkiej Brytanii czempionem – buldogiem francuskim. Clarence Moore z Waszyngtonu również wszedł w posiadanie nowych psów, ale pięćdziesiąt par foxhoundów angielskich nie towarzyszyło mu podczas podróży.
Wszystko to nie dotyczyło Fredericka Fleeta. Był on jednym z sześciu obserwatorów na pokładzie Titanica – a obserwatorzy pozostawali całkowicie odcięci od spraw zajmujących pasażerów. Nazywano ich „oczami statku”. Tej nocy Fleet został poinformowany, że ma ze szczególną uwagą wypatrywać gór lodowych.
Do tego momentu wszystko szło dobrze. Zaczął wachtę o dziesiątej wieczorem, wymienił kilka uwag na temat gór lodowych z innym obserwatorem, Reginaldem Lee, który pełnił służbę w tym samym czasie. Jeszcze parę zdań na temat przejmującego zimna… Poza tym raczej się do siebie nie odzywali. W milczeniu wpatrywali się w ciemność.
Wachta dobiegała już końca. Nadal nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Noc, gwiazdy, wyjątkowo dotkliwe zimno i świst wiatru poruszającego olinowanie. Titanic mknął z prędkością dwudziestu dwóch i pół węzła po czarnej, niewzruszonej tafli oceanu. Był 14 kwietnia 1912 roku, za dwadzieścia minut miała nadejść północ.
Nagle Fleet dostrzegł przed statkiem jakiś obiekt – jeszcze ciemniejszy niż ciemność panująca dokoła. W pierwszej chwili odniósł wrażenie, że ma do czynienia z czymś małym (pomyślał, że można to porównać do dwóch złączonych ze sobą stołów), ale z każdą sekundą bryła stawała się większa, a odległość dzieląca ją od statku malała. Fleet trzykrotnie uderzył w znajdujący się na bocianim gnieździe dzwon. Sygnał ten stanowił ostrzeżenie: przed dziobem znajdowała się przeszkoda. Niemal w tej samej chwili Frederick podniósł słuchawkę i połączył się z mostkiem kapitańskim.
– Co widzisz? – usłyszał spokojny głos na drugim końcu linii.
– Płyniemy wprost na górę lodową – odpowiedział Fleet.
– Dziękuję – odparł kurtuazyjnie niewzruszony rozmówca.
Potem nie padły już żadne słowa.
Przez kolejne trzydzieści siedem sekund Fleet i Lee w milczeniu obserwowali zbliżającą się do nich bryłę lodu. Mieli ją na wyciągnięcie ręki, a statek wciąż nie zmieniał kursu. Góra lodowa – wilgotna i połyskująca – wznosiła się wysoko ponad pokładem dziobówki. Obaj wiedzieli, co za chwilę nastąpi. Ale wtedy, niemal cudem, statek zaczął przesuwać się w lewo. Dziób minął przeszkodę z dużą prędkością, a lód otarł się o prawą burtę. Fleet zdawał sobie sprawę, że naprawdę niewiele brakowało.
W tym samym czasie kwatermistrz George Thomas Rowe pełnił wachtę na mostku rufowym. On także nie zauważył niczego nadzwyczajnego. Miał przed sobą tylko ocean i gwiazdy, poza tym odczuwał wyjątkowo dotkliwe zimno. Przemierzając pokład, Rowe dostrzegł jednak coś, co on sam oraz jego koledzy określali mianem „rozświetlonych kocich wąsów”: maleńkie okruchy lodu, drobne niczym kurz, które w poświacie lamp pokładowych mieniły się miliardami rozbłysków.
Nagle Rowe zauważył, że jakiś dziwny ruch zaburzył jednostajny rytm pracy silników statku. Przypominało to sytuację, gdy statek dość gwałtownie styka się z nabrzeżem przy wejściu do doku. Rowe spojrzał przed siebie – starał się objąć wzrokiem to, co znajdowało się naprzeciw niego. Wydawało mu się, że wzdłuż prawej burty przepływa statek handlowy pod pełnymi żaglami. Dopiero po chwili zrozumiał, że ma przed sobą górę lodową wystającą jakieś trzydzieści metrów nad wodę. Po sekundzie już jej nie było – statek minął ją, odpływając w znajdującą się przed nim ciemność.
W tym samym czasie czterech innych członków załogi Titanica siedziało przy jednym ze stołów w jadalni pierwszej klasy, która znajdowała się na pokładzie D. Ostatni z gości dawno już stamtąd wyszedł i teraz przestronna, biała, urządzona w stylu z czasów Jakuba Stuarta sala pozostawała pusta, jeśli nie liczyć wspomnianej już wcześniej grupy. Tworzyli ją stewardzi, którzy oddawali się uświęconej tradycją rozrywce, cieszącej się popularnością wśród stewardów na całym świecie: na koniec dnia pracy plotkowali na temat pasażerów.
Byli pogrążeni w rozmowie, gdy poczuli lekkie szarpnięcie. Towarzyszył mu dochodzący z oddali ledwo słyszalny zgrzyt. Choć wstrząs nie wydawał się silny, stewardzi natychmiast zamilkli, a przygotowane do śniadania sztućce wydały metaliczny dźwięk.
Steward James Johnson był przekonany, że wie, skąd dobiegł ten dziwny odgłos. Rozpoznał bowiem rodzaj drgań, w które wpada statek, kiedy straci jedną z łopatek śruby. Wiedział też, że takie zdarzenie oznacza powrót do stoczni Harland & Wolff w Belfaście – i mnóstwo wolnego czasu, który można spędzić, korzystając z gościnności portu. Jeden z jego towarzyszy przyznał mu rację i zaśpiewał radośnie: „Jeszcze jeden rejs do Belfastu!”.
W kambuzie przy rufie szef nocnej zmiany piekarzy Walter Belford przygotowywał rogaliki na kolejny dzień (zaszczyt pieczenia bardziej wyrafinowanych ciastek przysługiwał zmianie dziennej). Niespodziewany wstrząs zrobił na Belfordzie zdecydowanie większe wrażenie niż na Johnsonie – być może stało się tak dlatego, że pełna świeżych wypieków
blacha wysunęła się wprost na podłogę.
Pasażerowie w kabinach odczuli ten sam wstrząs. Starali się go przyrównać do znanych sobie doświadczeń. Margaritha Frölicher, młoda dziewczyna ze Szwajcarii, towarzysząca ojcu w podróży służbowej, została wyrwana ze snu. Jeszcze na dobre się nie obudziła, a jedyne skojarzenie, jakie przychodziło jej na myśl, to promy niezdarnie przybijające do nabrzeża w Zurychu. Kiedy o tym pomyślała, łagodnym głosem powiedziała do siebie:
– Czy to nie zabawne…? Przybijamy!
Z kolei major Arthur Godfrey Peuchen, który właśnie zaczął przygotowywać się do snu, pomyślał o potężnej fali uderzającej w statek. Żona pana J. Stuarta White’a siedziała akurat na brzegu łóżka i wyciągała rękę, żeby zgasić światło, gdy statek zachował się tak, jakby „przeturlał się po tysiącach szklanych kulek”. Lady Gordon, żona lorda Cosmo Duffa Gordona, gwałtownie przebudzona w wyniku wstrząsu, odniosła wrażenie, że „ktoś przejechał przez kadłub potężnym palcem”. Natomiast żona Johna Jacoba Astora pomyślała, że w kuchni doszło do jakiegoś niefortunnego wypadku.
Niektórzy pasażerowie opisywali to szarpnięcie jako naprawdę silne. Pani Caldwell wyobraziła sobie wielkiego psa potrząsającego trzymanym w zębach szczeniakiem. Pani Stephenson wróciła pamięcią do pierwszego złowieszczego wstrząsu zapowiadającego trzęsienie ziemi w San Francisco, ale po chwili uznała, że nie może być aż tak źle. Z kolei pani Appleton, choć prawie nie poczuła uderzenia, usłyszała nieprzyjemny odgłos, jakby w pobliżu ktoś rozrywał kawałek tkaniny… Skojarzyło jej się to z darciem bardzo długiego pasa kretonu.
J. Bruce Ismay, dyrektor zarządzający kompanii żeglugowej White Star Line, który dotychczas beztrosko uczestniczył w dziewiczym rejsie Titanica, podszedł do tego wstrząsu ze zdecydowanie większą powagą. Zerwał się na równe nogi w swym znajdującym się na pokładzie B luksusowym apartamencie, przekonany, że statek musiał się z czymś zderzyć. Nie wiedział jeszcze tylko z czym.
Część pasażerów znała już odpowiedź na to pytanie. George A. Harder i towarzysząca mu żona – młoda para w podróży poślubnej, zajmująca położoną na niższym pokładzie kabinę E-50 – nie zdążyli jeszcze zasnąć, kiedy do ich uszu dobiegł głuchy odgłos uderzenia. Następnie poczuli drgania i usłyszeli „coś w rodzaju przeciągłego zgrzytu” dochodzącego od bocznej strony kadłuba. Pan Harder wyskoczył z łóżka i podbiegł do iluminatora. Za szybą przesuwała się ściana lodu.
To samo przeżył James B. McGough, handlowiec pracujący dla Gimbelów1, ale w jego przypadku wyglądało to znacznie groźniej. Iluminator w jego kajucie był otwarty, skutkiem czego odłamki przesuwającej się wzdłuż statku góry lodowej wpadały do środka. W momencie, gdy nastąpił wstrząs, większość pasażerów Titanica – także pan McGough – zdążyła się już położyć. Czy istniało lepsze miejsce, by spędzić spokojny niedzielny wieczór, niż ciepła i przytulna koja?

 
Wesprzyj nas