Błyskotliwe dialogi, tony czarnego humoru i solidna porcja prawdziwej dedukcji – wszystko to znajdziecie w powieści „Zginę bez ciebie” Roberta Ostaszewskiego.


Zginę bez ciebieCiechanowscy policjanci zostają wezwani do domu wiceprezydenta miasta bowiem zdarzyła się w nim tragedia – córka polityka popełniła samobójstwo podcinając sobie żyły. Początkowo nie wygląda na to by w sprawa mogła mieć jakieś drugie dno, ale gdy z niejasnych powodów wiceprezydent nalega na jak najszybsze zamknięcie dochodzenia, podkomisarz Konrad Rowicki, jako jedyny z zespołu, dostrzega, że coś tu nie gra i podejmuje ryzykowną próbę wyjaśnienia sprawy na własną rękę. Gdy zaś odkrywa, że podobnych przypadków w niedalekiej przeszłości było w mieście więcej, dochodzi do wniosku, że musi rozwikłać tę zagadkę, bez względu na to jakie koszty niesubordynacji przyjdzie mu ponieść.

Jego motywacja nie bierze się wyłącznie z zawodowej rzetelności, ale ma również swoje źródło w osobistych doświadczeniach policjanta. Rowicki, jak przystało na śledczego we współczesnym kryminale, jest mężczyzną po przejściach, zmaga się z demonami przeszłości, a ich cienie pojawiają się w rozpoczętym dochodzeniu. Za pomocą retrospekcji, przeplatających się z głównym wątkiem, czytelnik przenosi się do czasów gdy, początkowo szczęśliwe, małżeństwo podkomisarza zmieniło się w ruiny i zgliszcza pozostawiając po sobie pustkę nie do zapełnienia.

Samodzielne śledztwo, które Rowicki podejmuje poza zgodą i wiedzą przełożonych, upraszcza fabułę powieści. Jednocześnie czyni z niego postać skupiającą na sobie całą uwagę czytelnika. Pozostałe postaci, choć nakreślone z pomysłem, przemykają w tle, dając głównemu bohaterowi i zarazem narratorowi okazję do solowego popisu erudycji. A jest co śledzić. Robert Ostaszewski zapewnił czytelnikom solidną porcję prawdziwej dedukcji i nie uprawia dróg na skróty. Intryga, którą stworzył jest logiczna, przemyślana i układa się w spójną całość.

wyróżnikiem tej powieści jest jednak najprzedniejszy czarny humor

Najistotniejszym wyróżnikiem tej powieści jest jednak najprzedniejszy czarny humor objawiający się zarówno w postaci błyskotliwych dialogów, pełnych ciętych ripost, jak i humoru sytuacyjnego. Ostaszewski daje się poznać jako wnikliwy obserwator polskiej rzeczywistości. Kpi, ironizuje i szydzi z wszechobecnych absurdów, a ujęty w słowa realizm polskiej prowincji posunięty jest do tego stopnia, że wręcz można odnieść wrażenie iż część dialogów nie powstała wcale w wyobraźni autora, ale została spisana podczas spacerów po ulicach zapyziałych polskich miasteczek (albo Krakowa).

Wydawca zapowiada, że „Zginę bez ciebie” jest pierwszym tomem kryminalnej trylogii Roberta Ostaszewskiego, a to dobra wiadomość, bo już teraz autor pokazał, że snując opowieść potrafi utrzymać napięcie od pierwszej do ostatniej strony i wcale nie potrzebuje sięgać w tym celu po szwadrony ociekających krwią ofiar.

powieść skierowana jest do czytelnika oczekującego inteligentnej rozrywki zaprawionej dozą humoru

„Zginę bez ciebie” to powieść skierowana do czytelnika oczekującego inteligentnej rozrywki zaprawionej dozą humoru i jeśli tylko powstaną kolejne, to z pewnością – tak jak ta – będą się pozytywnie wyróżniać pośród innych polskich kryminałów. Robert Wiśniewski

Robert Ostaszewski, Zginę bez ciebie, Wydawnictwo Muza, Premiera: 18 maja 2016

Magazyn Dobre Książki objął książkę patronatem medialnym

kup książkę

Zginę bez ciebie

Robert Ostaszewski
Zginę bez ciebie
Wydawnictwo Muza
Premiera: 18 maja 2016

Magazyn Dobre Książki objął książkę patronatem medialnym

Prolog

Czuła, że musi to zrobić.
Promienie czerwcowego słońca dziurawiły witraże. Drobinki kurzu pojawiały się i znikały w kolorowych smugach. Wczesnym popołudniem wnętrze kościoła farnego było ciche i prawie puste, tylko w pierwszym rzędzie ławek siedziała dziewczyna patrząca przed siebie niewidzącym wzrokiem. Właściwie spała, śniła na jawie już od kilku dni. Ocknęła się na chwilę, gdy światło padające z witraży przesłonił cień.
– Dziecko, nic ci nie jest? – Staruszka z naręczem żółtych tulipanów pochyliła się nad nią, próbując zajrzeć w oczy.
Dziewczyna pokręciła głową.
– Ale na pewno?
Zostaw mnie, daj mi spokój, zaklinała w myślach. Po chwili, zbyt długiej jak dla niej, usłyszała głębokie westchnienie i szuranie kroków. Przez chwilę patrzyła, jak kobieta krząta się wokół ołtarza, przestawia lichtarze, wyciera kurz przybrudzoną szmatką, wkłada kwiaty do wazonów, zmagając się z wiotkimi łodyżkami. Ale zaraz zapadła w płytki sen-nie-sen. Znowu widziała jego ni to wykrzywioną, ni to uśmiechniętą twarz, słyszała głęboki, lekko chrapliwy, choć wyraźny głos, który zawsze wzbudzał w niej trudny do zdefiniowania niepokój. Mówił wprost do ucha, obejmował ją ramieniem, drażniąc skórę oddechem. Nie słyszała, co mówił, bo słyszeć nie chciała, ale to i tak niewiele zmieniało, bo jego słowa już dawno temu odcisnęły się, wypaliły w jej pamięci. Tyle razy próbowała je usunąć, ale bez powodzenia, więc i tym razem, mimo że nie słyszała słów układających się w zdania, wiedziała, co mówił. Namawiał, kusił, monologował, zdawać się mogło, bez końca. Wiedziała, że aby przerwać dręczący słowotok, wyrwać się z uścisku, musi powiedzieć: „Tak”. I mówiła, choć właściwie jedynie kiwała głową, w tej samej chwili czując, jak zalewa ją fala nienawiści. Nienawidziła go za to, co jej robił, ale bardziej siebie, że nie potrafiła się sprzeciwić, strząsnąć jego ręki z ramienia, odejść, zapomnieć. Ze brakowało jej odwagi. Gdy już było po wszystkim, mówił: „Przecież sama tego chciałaś, prawda?”, i krzywił usta w grymasie, który miał być uśmiechem. Chciała wreszcie pozbyć się obrazów nawiedzających ją na jawie i we śnie, dręczących, odbierających spokój. Właśnie – spokój, wiedziała, że jest tylko jeden sposób, aby go odzyskać.
Dzisiaj, zdecydowała.
Poderwała się gwałtownie z ławki. Nie przyklękając przed ołtarzem, ruszyła szybkim krokiem do wyjścia. Stukot obcasów rozproszył ciszę w głównej nawie kościoła. Staruszka, mrużąc oczy, patrzyła na nią i kręciła powoli głową.

Rozdział 1

(Boże) Ciało

7 czerwca 2012, czwartek

Zwykle nie budziłem się w środku nocy, a jeżeli już, zawsze zwiastowało to kłopoty. Nie wierzyłem w prorocze sny, przepowiednie, wróżby szemranych wróżów Marcinów, którzy sprzedawali naiwnym ściemę za 4,99 plus VAT. Wierzyłem za to w złośliwą powtarzalność życia, bo nie jest prawdą, że nic dwa razy się nie zdarza. Przynajmniej nie mnie. Próbowałem rozewrzeć powieki, ale czułem, że coś mi je skleiło. Na zawsze? Umarłem? Jeszcze nie tym razem. Przetarłem oczy dłonią. Żadnego obola. Usiadłem na łóżku i rozejrzałem się wokoło. Powoli przyzwyczajałem wzrok do półmroku, przełamanego trupim światłem pobliskiej latarni. Rozpadająca się szafa gdańska po dziadkach, jedyna rodzinna pamiątka przechodząca z pokolenia na pokolenie, tani fotel z równie niedrogiego sklepu meblowego zasypany pomiętymi ubraniami, szafka, na której zwykle zostawiałem komórkę, wciśnięte w kąt niewielkie narożne biurko z martwym okiem ekranu laptopa.
„Sajgon, cholera, wciąż tylko Sajgon”, bezwiednie zacytowałem frazę z ulubionego filmu, a potem wstałem z łóżka, drapiąc się po brzuchu, na którym coraz wyraźniej zaznaczała się tłuszczowa oponka. Od dawna planowałem, że wreszcie zacznę ćwiczyć na poważnie, oczywiście od jutra, zawsze od jutra. Albo najlepiej od najbliższego poniedziałku. Taka gra z samym sobą, podobna do zabawy w „rzucam palenie”. Z bardzo nikłym prawdopodobieństwem wygranej.
Zakaszlałem, jak na długoletniego palacza przystało. Ponoć wynaleziono niedawno tabletki na kaszel palacza. Nie zamierzałem ich kupować. Było ledwie po trzeciej, ale nosiło mnie, więc ubrałem się, przekonując samego siebie, że papieros będzie lepiej smakował na świeżym powietrzu. Czego jak czego, ale świeżego powietrza w tej mieścinie nie brakowało.
Ulica Sienkiewicza była martwa. Zawsze umierała tuż przed zmierzchem. Po kilku godzinach, bardzo wczesnym rankiem, budziła się do udawanego życia niczym zombie, bo niedaleko był dworzec kolejowy, z którego autochtoni przemieszczali się dzień w dzień do Warszawy, by zarobić na bułkę z masłem. Ewentualnie z szynką. Teraz wciąż jeszcze było pusto, cicho, zresztą później też tak będzie, w końcu zbliżał się świąteczny dzień, szczęsny czas chwalenia Pana i okadzania grillowymi kadzidłami bożka konsumpcji. Wyszedłem przed dom i zapaliłem. Po raz kolejny przyszło mi do głowy, że w takiej chwili mógłbym zrobić wszystko. Krzyczeć. Rozebrać się i stanąć nagi na środku Sienkiewicza. Położyć się na ulicy, by poczuć stary, pamiętający przedwojenne czasy bruk. W gruncie rzeczy byłem sam, w każdym tego słowa znaczeniu, więc mogłem robić, co tylko przyszło mi do gło-wy. „Pozostaliśmy sami, bez taty, bez mamy”, zanuciłem. Właściwie czemu pamiętam tylko najbardziej bzdurne piosenki? I zaraz: „Na kłopoty i na troski pijcie browar ciechanowski”. Jasne. Teraz jest ciechan, a nie zamkowe – i jasny, i miodowy, i jaki kto tylko sobie zażyczy. Wróciłem do domu, zapakowałem się do łóżka. Śniła mi się wietnamska dżungla. Chyba…
Sajgon… Dobra, to już było. Przebudzenie sponiewierało mnie, w ostatnich miesiącach z coraz większym trudem i znojem zwlekałem się z łóżka. Tłumaczyłem to sobie brakiem witamin czy magnezu, tak było bezpieczniej. Miałem niczym niezmąconą pewność, że tego dnia nie stanie się nic. Chyba że Doda zjedzie do miasta, ściągając za sobą tabuny paparazzi, albo kibice, ćwiczący przed Euro podlany alkoholem doping, zrobią dym. Lub też zjawi się ze swą biznesową świtą doktor Kostrzewa, od jakiegoś czasu kreowana na zbawczynię Ciechanowa i okolic. Jednak szansa, że stanie się to akurat w dzień Bożego Ciała, była nikła. Poza tym co mnie to właściwie obchodziło? Przez chwilę myślałem, by darować sobie poranne rytuały. Jednak wszedłem pod prysznic i stałem chwilę pod strugami gorącej wody. Postanowiłem się ogolić, co robiłem z rzadka i niechętnie. Z lustra spoglądał na mnie z lekka wymięty facet, którego pociągłą twarz znaczyły głębokie bruzdy wokół ust i dwie poziome krechy na czole. To ja, taki stary i złachany?, przemknęło mi przez myśl. Moje własne zdawały mi się tylko oczy, intensywnie zielone. Przeczesałem dłonią gęsto poprzetykane siwizną włosy, za długie, falujące we wszystkie strony. Przydałby się fryzjer. A co mi tam, przecież nie jestem żadnym metroseksualnym typem, żeby podziwiać samego siebie. Nie ma to jak drobny wkurw z rana. Dokończyłem, co zacząłem.
Nastawiłem wodę na kawę, zrobiłem sobie śniadanie, klasyka rocka, czyli jajecznica na boczku. Skończyłem jeść, zapaliłem. Spojrzałem na zegarek. Zbliżała się ósma, nie zrobiło to na mnie większego wrażenia, bo raz, wiedziałem, że koledzy przyzwyczaili się do moich spóźnień, dwa, przecież było święto. Po raz kolejny dałem się wrobić w nadprogramowy dyżur, przecież nie miałem żony, dzieci – tak mówili kumple – nikt mnie nie ograniczał, do nikogo nie było mi spieszno. Wkurzające argumenty, bo z jakiej racji miałem być karany za to, że jestem sam. Choć prawdę rzekłszy, nie do końca. Tak, miałem przecież babkę, niezniszczalną, która przeżyła wszystkich i wszystko, przeżyła swoją jedyną córkę oraz jedną wojnę prawdziwą, a jedną jaruzelską. Prawdopodobnie mnie też przeżyje. „Stary, dobry, przedwojenny materiał”, zwykła mawiać, odpalając jednego papierosa od drugiego i dyskretnie popluwając fusami z kawy nieodmiennie parzonej po turecku.
Wyszedłem przed blok, spojrzałem na czarne mitsubishi eclipse, jedyny luksus, na który jakiś czas temu sobie pozwoliłem, ale postanowiłem się przejść. Poranek był rześki, niespecjalnie ciepły, lecz w miarę przyjemny. Sienkiewicza wciąż była niemal pusta, nim doszedłem do dworca autobusowego, minąłem ledwie kilka osób. Ani mnie to dziwiło, ani smuciło. Przeciąłem skrzyżowanie i poszedłem w stronę mostu nad Łydynią, który kiedyś nazywał się 1 Maja, a teraz 3. Z lewej strony naciskało na mnie wzgórze, w które wieki temu wbito strzelistą bryłę kościoła farnego. Z prawej był miejski stadion, na murawie którego dokonywałem niegdyś czynów heroicznych, a dalej majaczył za drzewami niewielki Klasztorek, przed którym krzątali się ludzie przygotowujący ołtarz przed procesją. Wzruszyłem ramionami. Jeszcze w podstawówce przestałem chodzić do kościoła, Felicja przyjęła to bez komentarza. Podejrzewałem, że ona też jest na bakier z wiarą, ale nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy, było przecież tyle ciekawszych. W liceum miałem zresztą zabawne przejścia z facetem w czerni. Załapałem się na czas, kiedy nauka religii w wielkim stylu powróciła do szkół średnich i wręcz wypadało, w ramach manifestacji niechęci do schyłkowego PRL-u, zapisać się na lekcje religii. W całej szkole tylko ja i jeszcze jeden znajomek z humanistycznej nie zrobiliśmy tego. Biedny księżulo prawie rok chodził za nami, prosząc, żebyśmy jednak raczyli uczęszczać na religię, bo psujemy mu statystyki. Jako wredne szczeniaki odpowiadaliśmy mu nieodmiennie, że wystarczy, iż – ochrzczeni – jesteśmy statystycznymi katolikami.
Przecinając plac Kościuszki, natknąłem się na Czesia Kolesia, wiekowego menela, który odkąd pamiętam, pałętał się po mieście, choć na dobrą sprawę dawno już powinien pójść do piachu. Ot, biologiczna anomalia. Jak zwykle chciał wysępić fajkę.
– Nie palę – rzuciłem, choć przecież nie raz, nie dwa częstowałem go papierosami.
– No, władza nie pali, świat się, kurwa, kończy. – Czesia Kolesia, który zazwyczaj nie pamiętał, co działo się kilka godzin wcześniej, lekko zniosło w lewo.
Wyminąłem go i powlokłem się na komendę. Jej widok nieodmiennie wyciągał z mojej pamięci ten sam obrazek: jest początek stanu wojennego, mam dziewięć lat, niby jest tak samo jak zwykle, ale widzę czołgi niczym w filmie wojennym, idę jednak dalej, bo babka kazała mi spytać matkę, co zrobić na obiad, więc mijam ciężki sprzęt, wchodzę tam, gdzie jest władza, do urzędu, ale tam są jedynie żołnierze z ka-łachami. „Co tu robisz?”, pytają. A ja, dziewięcioletni chłopiec, wybucham płaczem, bełkoczę coś nieskładnie. Potem zjawia się matka i mówi, „Idź do domu”. Tak… Ale o co chodzi, nic nie wiadomo. Niby jest wojna, ale nikt nie strzela. Grzeczny, wracam, jak mi kazano. Mróz dotkliwie szczypie w twarz, wszędzie stoją czołgi, skoty, żołnierze grzejący dłonie nad koksownikami. Idę, czując, jak łzy zamarzają mi na policzkach. Przewracam się na zlodowaciałej grudzie, moje sztuczne futerko całe utytłane jest w śniegu. Zaczynam biec, najszybciej jak mogę. Chcę wtulić się w spódnicę babki, poczuć, jak jej pachnące mocnym tytoniem palce mierzwią mi włosy.
Nie miałem pojęcia, czemu akurat to wspomnienie ostatnio wciąż do mnie powracało. I nie blakło, w odróżnieniu od innych wspomnień z udziałem matki. Może akurat to wiązało się z miejscem, które teraz było moim miejscem pracy, a niegdyś, gdy mieściły się tu siedziby miejskich urzędów, miejscem pracy matki? A może zwyczajnie się starzałem i pamięć płatała mi nieoczekiwane figle? Staruszek lat czterdzieści, dobre sobie, prychnąłem. Stanąłem przed wejściem do komendy. Znowu zapaliłem, miałem gdzieś problemy z coraz krótszym oddechem. Przede mną ciągnęła się ulica 11 Pułku Ułanów Legionowych. Ta absurdalnie długa nazwa zawsze mnie śmieszyła. Tym bardziej że wcześniej była to ulica Generała Swierczewskiego, który ponoć kulom się nie kłaniał, ale w końcu klęknął przed nimi. Ot, rechot historii nieodmiennie popisującej się mrocznym poczuciem humoru. Patrzyłem na przemykające obok mnie, niezbyt często, samochody. Miałem nadzieję, że dziś spokojnie przesiedzę cały dyżur za biurkiem, grając w nieskomplikowane gry sieciowe, by później wrócić do domu i, popijając piwo, czytać książki ze stosu, który wciąż rósł przy łóżku. Na samej górze była nowa powieść Mariusza Czubaja. Czasami dobrze jest się pośmiać z pisarzy, którzy nie mają pojęcia o policyjnej robocie.
Zagadałem do dyżurnego przy furtce, spytałem, jak tam żona i dzieciaki, choć właściwie nie wiedziałem, czemu to robię, bo przypadki jego familii nie interesowały mnie ani trochę. Zatrzymałem się na pogaduszki chyba tylko po to, aby opóźnić moment wejścia do fabryki. Nie spiesząc się, doszedłem do pokoju, który dzieliłem z dwoma kolegami. Zasiadłem, odpaliłem kompa, a potem poszedłem do klitki socjalnej zrobić sobie kawę. Z kubkiem w ręku zatrzymałem się w drzwiach. Za moim biurkiem siedział Szybki Romek. Skrzywiłem się lekko na jego widok, nie lubiłem go. Z wzajemnością.
– Co jest grane? – spytałem, wyburczawszy wcześniej powitanie.
– O, podkomisarz Konrad Rowicki raczył się zjawić.
Wiedziałem, że Romek nie może znieść, że jest niższy stopniem.
– Złaź z mojego fotela i powiedz, o co chodzi. – Postawiłem kubek z kawą na zawalonym papierami biurku. – Bo chyba nie wpadłeś, żeby sobie ze mną pokonwersować z rana? – Wiedziałem, że nic tak nie irytuje Szybkiego Romka jak wyszukane słownictwo. Miał kompleksy chłoptasia, który z ledwością zmęczył maturę w liceum dla dorosłych, kompleksy wielkie jak Chrystus w Świebodzinie.
– Młoda laska strzeliła samobója – rzucił. Powoli podniósł się z siedziska. – Głównodowodzący powie ci więcej.
Zatkało mnie. Po chwili poczułem, że tętno gwałtownie mi skacze. Spokój, tylko spokojnie, klarowałem sam sobie.
– Trochę szacunku dla zmarłej – jednak wybuchnąłem. Opanowałem się jako tako i już neutralnym tonem zapytałem: – To on jest dzisiaj w fabryce?
– Euro się zbliża, czuwamy.
To sobie czuwajcie, pomyślałem, ale zachowałem tę błyskotliwą ripostę dla siebie.

***

Szef, którego nazywaliśmy Głównodowodzącym, formalnie był drugi po komendancie. Po bogu, jak zwykł mawiać Szybki Romek. Ale jaki to bóg, ledwie bożek powiatowej jednostki. Głównodowodzący, czyli młodszy inspektor Krystian Gajowniczek. Wlokąc się do gabinetu przełożonego, zastanawiałem się, czemu nie zmienił nazwiska. Mógłby wziąć po żonie – Stalmawskiej. Mimo wszystko lepiej by to brzmiało, poważniej, bardziej bojowo.
Bez pukania wszedłem do sekretariatu. Kinga zawzięcie piłowała paznokcie jednorazowym pilnikiem.
– Czołem. Wiesz, o co chodzi? – zapytałem.
Sekretarka spojrzała na mnie z lekka nieprzytomnym wzrokiem. Ciekawe, co robiła wczoraj wieczorem, myślałem. Coraz mniej orientowałem się w zwyczajach dwudziestokilkuletnich kobiet i, prawdę powiedziawszy, miałem z roku na rok mniejszą ochotę, by je poznawać. I zwyczaje, i dwudziestokilkuletnie kobiety.
– Hej. Ja tam nic nie wiem poza tym, że jest mocno wkurwiony – wyszeptała.
Z trudem tolerowałem bluzgi w ustach kobiet. Szczególnie tych co bardziej dekoracyjnych. Tym razem jednak powstrzymałem się od komentarzy, nie chciałem wyjść na starego dziada moralistę.
Gajowniczek stał przy oknie. Nie zareagował na powitanie. Doskonale znałem jego zagrywki i humory, więc klapnąłem na krzesło i spokojnie czekałem na rozwój wypadków. Wreszcie Głównodowodzący oderwał się od kontemplowania wątpliwej urody zaokiennych widoczków, zasiadł za biurkiem i splótł dłonie.
– Dobrze, że wreszcie jesteś – zaczął.
Taki, spokojny, nieomal przyjacielski, początek rozmowy nie wróżył niczego dobrego. Byłem przyzwyczajony do wrzasków Krystiana, niewielkiego wzrostem, grubawego facecika, który w ten nieskomplikowany sposób próbował stać się większy. Na wszelki wypadek zacząłem przeglądać w pamięci katalog swoich licznych przewin.
– Mamy problem – wycedził.
Czy on nie potrafi normalnie rozmawiać, myślałem, powiedzieć w krótkich, żołnierskich słowach, o co chodzi, wydać prostych i jasnych rozkazów? Przecież raz do roku ponoć nawet zwierzęta mówią ludzkim głosem. Wykonałem ręką gest, który mógł znaczyć cokolwiek. Czekałem. W czekaniu byłem przecież dobry. Lata praktyki.
Głównodowodzący skupił się na przeglądaniu papierów rozrzuconych na biurku. To jedno nas łączyło, specyficzne podejście do dbałości o porządek. Wreszcie westchnął, wbił we mnie wzrok i zaczął mówić:
– Mamy problem, bo mamy trupa. Te sprawy. – Frazy „te sprawy” używał jako przecinka. Cóż, lepsze to niż najpopularniejsze między Odrą a Bugiem słówko powszechnie uznawane za obelżywe.
– Trupa? – udałem zdziwienie. – A myślałem, że Smuda do nas jedzie. I Piszczek, i Lewy. A prezydent pewnie dostał spazmów…
– „Spazmy”… Skąd ty bierzesz takie słowa? – zirytował się Gajowniczek.
– Z książek. – Nie zamierzałem mu odpuszczać. – To takie coś, co w razie potrzeby świetnie przydaje się do podkładania pod nogi kolebiących się stołów.
– Pieprzony intelektualista się znalazł – wysyczał. – Nie przeginaj, żeby ktoś cię nie przegiął.

 
Wesprzyj nas